Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖
O obfitej korespondencji Zygmunta Krasińskiego przyjęło się pisać jak o brulionach nienapisanej nigdy powieści. Prowadząc przez wiele lat wymianę myśli z różnymi adresatami swoich listów, Krasiński kształcił styl, wypracowywał swoje poglądy, urabiał swoich słuchaczy politycznie i estetycznie, ale też próbował wykreować siebie – dla każdego z odbiorców nieco inaczej. Można te odrębne kreacje traktować jak różne maski lub — jak odmiennych nieco narratorów.
Zbiór kilkuset listów Krasińskiego w opracowaniu profesora Tadeusza Piniego ułożony został według klucza chronologicznego, przez co mieszają się różne narracje i style, a całość tworzy opowieść o życiu człowieka epoki romantyzmu. Znajdziemy tu opinie, relacje z pierwszej ręki i plotki o Mickiewiczu, Słowackim, Norwidzie czy Towiańskim i jego wyznawcach, a także bezpośrednie, subiektywne (i ciekawsze przez to) wzmianki o wydarzeniach, którymi żyła wówczas Europa, takich jak powstanie listopadowe, rzeź galicyjska, Wiosna Ludów i wojna krymska.
- Autor: Zygmunt Krasiński
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy wybrane - Zygmunt Krasiński (czytaj online za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zygmunt Krasiński
Pisałem Ci raz, że tu wzięli Szczyta z Pińskiego do S. Spirito do wariatów. Wyobraź sobie szlachcica, dziedzica wsi Kożangrodek, pana całego klucza, Szczytowszczyzną zwanego na Litwie, namówił proboszcz tamtejszy, by jechał do Rzymu prosić Ojca Świętego o pozwolenie na mszy mówienie w dworze kożangrodzkim, zależnym w tym od innego parafialnego proboszcza. Szczyt się wybrał, jakby do Wilna lub Nowogródka, sam jeden zupełnie; tu przybył, podał prośbę, otrzymał i zaraz chciał wrócić do Kożangrodka, do domu. Miał bzika w głowie. W Kożangrodku nic to nie zawadzało i owszem — tu go za wariata poczytali, bo sypał dukatami za lada co, sypiał w stajni przy koniu, dwa osły kupił w Tivoli, dwóch obszarpańców wsadził na nie i sam przodem konno uwijał się po Kampanii, szukając wsi i domu na wsi do najęcia, gdyż miasta nie cierpi. Otóż te obszarpańce, te Sanszy go za wariata donoszą urzędnikom bramy di Popolo. Przytrzymują szlachcica, przez dwa dni go męczą, gwałtów niesłychanych na nim się dopuszczają, sodomskich, gomorskich, z kieski mu wszystkie holendry wykradają, potem z bzikowatego zamieniają go tam na wściekłego, raport piszą do władzy. Władza doktorów śle, on doktorów kpa, grozi im nożem. Doktorzy za wariata go ogłaszają, wiążą go i prowadzą do S. Spirito. Tam byłem u niego.
Dumny jak hidalgo, nieugięty jak Litwin, wspaniały, jak szlachcic z czasów, kiedy Rzeczpospolita nierządem stała, podejrzliwy, jak każdy nieszczęśliwy, dziwaczny, jak Radziwiłł Panie Kochanku, pełny ciasnych wyobrażeń i bzików, ale, mospanie, nie wariat. Pytam się, czy pisać do krewnych na Litwę? „Dziękuję, nie potrzeba, ja przecież dziedzic; gdy Ojciec Święty się dowie, każe tę intrygę ukarać, a mnie uwolnić”. Pytam się, wiele mu ukradli pieniędzy. „Nie liczę nigdy moich pieniędzy”. Pytam się, czy nie przysłać książek lub czego innego. „Niczego mi nie potrzeba, jeno wolności, zresztą za wszystko dziękuję”. I odszedł w ciemne korytarze, pełne wariatów, taki spokojny, taki swój, taki pyszny, jak gdyby w Kożangrodku szedł ze strzelcami i psiarnią na niedźwiedzia do boru. O biedny, biedny typie, typie doskonały szlachty naszej, coś tu się dostał do szpitala obłąkanych! Gdy patrzę na ciebie gdy słyszę ciebie, zda mi się, że widzę bagna mozyrskie, owruckie puszcze, i tego proboszcza, co cię namówił jechać po jedną mszę do Rzymu, i rogi twoje, zawieszone na ścianach drewnianego dworu, i niedźwiedzie skóry na podłodze, i wszystko, wszystko co cię w Kożangrodku otaczało! Czuję, że mógłbym być twoim Cervantesem, płakać z głębi serca nad tobą, kiedy złośliwi czytelnicy może by się śmiali z ciebie, ale nie ja, nie ja; bo, choć czasy twoje przeminęły, o biedny, o szlachetny dziedzicu, jednak tyle w tobie poczciwego i dzielnego, że każdy poczciwy i dzielny musi cię żałować i kochać! Lubecki jego wujem rodzonym; już postarałem się, by się o tym dowiedział i wdał się w to, to jest, by go stąd wyciągnął i przywrócił do Kożangrodka, gdzie będzie mu dobrze, i nikt nie powie, że jest wariatem.
„Panie — mówił do mnie — ja kawy nie piję; tu mi kawę dają, zagraniczne wymysły — ja zacierkę lub rosół piję, panie; panie, tortury mi włożyli na ręce, tortury panie, a ja nie prosty człowiek, ja dziedzic, panie. Niczego nie potrzeba mi, panie. Wiele ten robi, kto musi. Możesz dać wolność, daj, nie możesz, za wszystko dziękuję. Nie potrzeba pisać do nikogo. Ja dziedzic przecie. Ojciec Święty mnie uwolni, bo cóż złego popełniłem? Czyż nie wolno lubić wsi? Czyż nie wolno koni lubić? Płaciłem za wszystko: spałem w stajni, alem płacił za stancję; kto mi zabroni, panie? Ja dziedzic przecie. Chyba za język polski tu mnie wsadzili, bom nic złego nie zrobił”.
Cóż, Adamie? Nie tragicznaż powieść, ale w rodzaju Don Kiszota? Tragiczność w komiczności. A teraz pisz, kochaj i bądź mi zdrów i szczęśliwy!
Twój
Rzym, 19 grudnia, 1840 r.
Drogi Julu! I Lilla, i list Twój oddane mi są; o pierwszej już temu pięć tygodni długi a długi do Ciebie wyprawiłem artykuł. Iżeliś go odebrał? Przeczytałżeś skargę białej dziewczyny? Uznałżeś w głębi serca jej prawo do skargi i rozrzewniłżeś się nad nią? Oby Cię zły duch Szekspira nie popchnął do niesprawiedliwego sfuknienia się na klęczącą u stóp Twoich! Odpowiedz mi na to zapytanie, proszę Cię! Użyłem wyrażenia: „zły duch Szekspira”, i musiałem Ci się zuchwałym wydać kacerzem; ale kacerstwo moją naturą jest i iścizną mojej figury. Jest w starym Szekspirze i duch dobry, wzniosły, tytański, ale i zły jest również, i ten zły, czyli niedomiar dobrego, brak wielkości, brak pojęcia, na czym powszechność, ogół, harmonia wszech-życia zależy, piętno materializmu angielskiego, piętno specyficzne, narodowe wyciska na czole Szekspira, piętno charakterystyczne, ale nie piętno piękności. Nieporównany co do szczegółów, co do ich doskonałego wyrobienia, co do analizy życia — w tym nikt go nie prześcignie. Lecz właśnie dlatego, że nadto wyłączny i jednostronny, zanadto w same pojedynkowe rzeczy i części tylko zapatrzony: zewnętrzny mechanizm życia ziemskiego rusza się w nim, ale głęboki, wieczny jego organizm gdzie? Gdzie wiara życia, gdzie to, co wszystko rozsypane skupia, wszystko rozmaite jednoczy, wszystko sprzeczne w końcu godzi i tożsamuje? Wielki to mistrz na dysonanse — dysonanse są połową życia; lecz gdzie przejście w harmonią, w ogół, w nieskończoną prawdę i piękność, w tę drugą, wyższą życia zarazem i połowę i całość? Czym w stosunku do filozofii historii taki wielki historyk, jak Tacyt, tym w stosunku do pomysłu poezji taki wielki poeta, jak Szekspir: wielki zaiste, lecz niedorównywający całemu pomysłowi poezji. Wiele w nim jeszcze martwego, nierozbudzonego, nieprzypomnianego lub niewskrzeszonego, bo to na jedno wypada; i brak tego, czego nie ma w nim, a ku czemu dysonanse jego same z siebie się garną, czego dysonanse jego się domagają, brak ten właśnie nazywam złym duchem jego. I w naszym wieku, na stanowisku naszym, chcę i żądam, byśmy się strzegli takiego nierozwiązywania fałszywych akordów, takiej wyłączności w ostawaniu się w pośrodku szczegółowych partykularności, niepodwyższonych do właściwej im prawdy, tj. do pojęcia, że nie są rozsypką marną ślepego losu, ale że, owszem, podobne do żyjących członków jednego ciała, do żyjących części jednego organizmu, do płynących fal jednego życia. Poezja, tak, jak wszystko zresztą, rozwija się coraz wyżej, a gdy, mędrkując, krytyki bełkocą o jej upadku, ja nowy wschód jej przeczuwam, nową gwiazdę jej widzę. Dopóki ducha, dopóty poezji, bo jest formą konieczną ducha. Duch odbija się sam w sobie pryzmą poezji. Natura jest poezją przyrodzoną Boga, nigdy niepoczęta, nigdy nieskończona. A ta sama władza, która jest u Boga wieczną i jedną, u nas doczesną i rozmaitą się staje, tj. podlega coraz innym kształtom, a wyższym — piękności! Dziś dochodzim punktu, w którym duch nasz przechyli się ku nowemu poezji pojęciu, ku przybraniu świeżych form, nieznanych, nieoglądanych dotąd, a szerszych, niż przeszłe, a jednak tym czystszych, treściwszych, prostszych! Czym perystyl marmurowy grecki piękniał przy słońcu, i czym gotycka czarna katedra tęskniła przy księżycu, to i owo zleje się razem w wyższą potęgę, zawierającą całą rozmaitość i szerz katedry, całą jedność i prostotę świątyni; wprowadzim, że tak powiem, komy, punkta, rytm doskonale miarowy w ten las ogromny, szumny, rozrzucony gotycyzmu, na treść jego nieskończoną wynajdziem formę skończoną, która tę treść całkowicie odbije, a odbije marmurowo biało. I stanie się ogół piękności, w którym będzie i człowiek, i ta ziemia, i niebo, i Bóg razem, tak, jak są w wszechświecie, tak, jak są istotnie w duchu naszym, w tym jedynym „Ja”, które wszystko zawiera pod kształtem snu, coraz rozbudzającego się jawniej. Już słyszę, jak ptaszęta poranku gwarzą i jak kwiaty o wschodzie słońca wonieją. Szekspira stanowisko było jeszcze, że tak powiem, dzikie i dziecinne: stał w pośród rozmaitości świata, obserwował fenomena, w głąb przyczyn nie zachodził, podobny w tym do szkoły filozofii Locka lub Kondyllaka. Sens jego moralny, ogólny taki: „Ty płaczesz, tobie serce pęka, ty krzyczysz: „Ja nieszczęśliwy”! Spojrzyj, proszę cię, alboż to ty jeden? Patrz no: i tam łzy płyną, i owdzie, serca pękają wszędzie i zawsze; taki życia tryb od kolebki urodzenia do trumny zapomnienia, wszyscy się zżymają, i płaczą, i cierpią. Pomyśl no, czy to nie wielka bufonada tak rodzić się, nie wiedzieć skąd, tak żyć, nie wiedzieć czemu i tak sobie odchodzić, nie wiedzieć gdzie? Ja bym ci radził wszystko to za żart jeden przykry uważać; a kiedy żartują z ciebie, nie wiem, kto, czy los, czy Bóg, czy diabeł, czy traf, ej, wierz mi, i ty zażartuj z nich, kpiną płać kpinę, bądź aktorem komicznym, ty, dotąd tragiczny aktorze na teatrze świata”!
Na tem kończy się Szekspir, bo tylko obserwował fakta, doświadczenia robił z charakterami ludzi, jak fizyk lub chemik z ciałami: wie, że się męczą ludzie, że serca pękają, krew i łzy i pot ciecze, ale nie wie, po co, o co, na co, nie domyśla się, żeby ta cała męka ku czemuś wyższemu garnąć się miała. A płakać, męczyć się, krwawić się o nic, za nic, jest w rzeczy samej smętnem błazeństwem; dopiero tam prawdziwa i wyniosła tragiczność, gdzie jest cel męce, gdzie życie pokoleń ludzkich pojęte jako męka po szekspirowsku, ale jako męka serio, nie buffo, męka, wznosząca się coraz wyżej ku Bogu, męka, rozwijająca wszystkie siły natury ludzkiej na to, by kiedyś ustała i przeszła w błękit pogody, w pogodzenie i pojednanie ziemi, tej trumny, z niebem, tą kopułą świątyni. Śmierć i ból jest momentem tragicznym, ale o tyle tylko, o ile już w sobie ma zaród zmartwychwstania, bo życie tylko jest poezją, śmierć zaś zupełna, absolutna jest niczem jest głupstwem, jest nieduchowną rzeczą, jest oderwanem pojęciem, nie poetycznem, ale metafizycznem. Śmierć więc i ból, uważane jako część, ale tylko część realna życia, są najwyższym smutkiem, najpoetyczniejszą chwilą. Bogu tylko, duchowi tylko może być okropnie umierać, bo żyje, bo jest całością. Lecz stąd, że to Bóg, że to duch umiera, a nie kamień, koniecznie wynika, że ten Bóg, że ten duch z martwych powstać musi i że ta chwila tragiczna jest tylko przejściem; kto więc ją za ostateczny cel postawi, ten odejmie całości prawdę, a jej samej — jej właściwą tragiczność. Bo któż wtedy umierać i cierpieć będzie? Nie Bóg żywy, nie duch nieśmiertelny, ale ktoś, ale coś przeznaczonego śmierci, coś, czego prawem jest śmierć i ból, zatem nicość wielka. Mający umrzeć, umrze — cóż za tragiczność? Żadna, mój drogi. Ten tylko tragicznym jest, kto nieśmiertelny, kto boski, a jednak umrzeć musi i w chwili zwątpienia woła: „Czemuś opuścił mnie, ojcze”! Ten tylko tragiczny, kto łzy i krew leje, ale kiedy każda łza jego i kropla krwi policzona jest i zdała się na coś; inaczej byłoby to wszystko, raz jeszcze powtarzam, tylko smętną buffonadą, najniepoetyczniejszą, jaką tylko pomyśleć można, a takie właśnie stanowisko jest Szekspira stanowiskiem. Wszystkie obserwacje jego są doskonałe, jest to najwyższy z empiryków, ale do głębi życia nie dotarł i dlatego na nim zatrzymywać się jest błędem. Pozostanie on na zawsze drogiem Pismem Św. narodu angielskiego, bo tego narodu, który się nad myśl ostateczną wygody cielesnej nigdy nie podniósł wyżej i nie podniesie, tego narodu wszystkim potrzebom zadosyć odpowiada i czyni. Już Byron daleko wyżej stał duchem: może wierzył w to samo, co Szekspir, ale rozpaczał o to; rozpaczać zaś — jest nie chcieć czegoś, a nie chcieć czegoś jest już brać się ku odrzuceniu tego. Na co z pokojem greckiego boga patrzył Szekspir, na to samo spoglądał Byron z buntem wszechmocnym, z buntem szatana w oku; być zaś szatanem, buntującym się przeciwko śmierci, i nicości, i materii, jest to, zdaje mi się, poczuwać się do archanielskich skrzydeł, jest to czuć, że się jest synem Boga, i tem był Byron. Za to też Anglia, co pod poduszką tuli Szekspira, jak niegdyś Aleksander W. Iliadę, wygnała go i spotwarzyła. Lecz my dzisiaj stoim już daleko od Byrona, a od Szekspira jeszcze dalej: długośmy leżeli w grobie, lecz już z grobu wracamy do Boga. Taka wiara moja, taka logika moja.
A teraz o czem innem: piszesz mi, że Ci mówili, żem smutny. Byłem tego lata bardzo, cholery dostałem w Karlsbadzie, od tego czasu już nie mogłem przyjść do siebie; zresztą co do smutku, nigdym wesoły nie był i znałeś mnie zawżdy prawie pod tym samym kątem umysłowym. Życie codzienne prawdziwie szekspirowskiem jest, pełno w nim ironii; same fakta, w miarę, jak płyną, stawiają się ironicznie w stosunku do człowieka. To, czegoś żądał niegdyś całą duszą, to, za co byś był życiem sypnął zaraz całem, jakby talarem jednym, to samo później ci się zdarzy, a ty nic nie uczujesz, ba, przykro ci nawet. Otóż szczęście, zdarzające się, kiedy przestało być szczęściem, lub ból, w duszy wymierający, ból, dziś prawie niedotkliwy, kiedy dawniej trząsł tobą, jak wulkan podziemiem, ta litera umarła szczęścia
Uwagi (0)