Johann Wolfgang von Goethe
Herman i Dorota
tłum. Ludwik Jenike
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3228-2
Herman i Dorota
Strona tytułowa
Spis treści
Początek utworu
I. Kalliope
II. Terpsichore
III. Talia
IV. Euterpe
V. Polyhymnia
VI. Klio
VII. Erato
VIII. Melpomena
IX. Urania
Przypisy
Wesprzyj Wolne Lektury
Strona redakcyjna
Herman i Dorota
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
I. Kalliope1
Klęska i współczucie
«Jakom żyw, nie widziałem i rynku, i ulic tak pustych!
Miasto jak wymiecione! jak gdyby wymarłe!... Zaledwo,
Zda się, kilkudziesięciu mieszkańców naszych zostało.
Co to może ciekawość! W te pędy każdy wybiega,
By przypatrzyć się rzeszy tych biednych zareńskich2 wygnańców.
Toć do grobli, przez którą przechodzą, godzina jest drogi,
A ludziska wylegli, pomimo skwaru południa.
Wolę siedzieć tu w chłodzie, niż widzieć smutną niedolę
Tych poczciwców, co część zaledwo uniósłszy chudoby3,
Ziemię ojczystą rzucili i ciągną przez naszą dolinę...
Dobrześ4, żono, zrobiła, żeś syna wysłała tam do nich
Z jadłem, napitkiem, odzieżą i trochą bielizny znoszonej,
By obdzielił tułaczów, boć dawać jest rzeczą zamożnych...
Jak ten chłopak powozi! Jak dzielnie prowadzi gniadosze!
Doskonale wygląda kolasa nowa; wygodnie
Czworo zasiąść w niej może, a piąty woźnica na koźle.
Dziś pojechał sam Herman; ot, właśnie skręcił za węgieł!»
Tak przemawiał do żony, przed bramą swego zajazdu,
Zacny właściciel gospody pode Lwem Złotym, na rynku.
Na to odrzekła mężowi rozumna i rządna5 gosposia:
«Ojcze, nie lubię ja zwykle rozdawać zużytej bielizny,
Boć to skarb jest domowy, i dostać jej za pieniądze
W razie potrzeby nie można. Lecz dziś wyszukałam najchętniej
Kilka calszych poszewek, i koszul też trochę wybrałam;
Bo mówiono, że dzieci i starcy uciekli półnago.
Ale wybacz mi, ojcze, żem nawet i ciebie złupiła,
A szczególniej, że dałam ten szlafrok we wzory indyjskie6,
Na flaneli; wszak był wytarty i wyszedł już z mody».
Z dobrotliwym uśmiechem odpowie jej na to gospodarz:
«Szkoda mi tego szlafroka; prawdziwy był wschodnioindyjski,
Chociaż niemodny w istocie. Ha, dziś wymagają od człeka,
Aby cały dzień boży w surducie7 chodził i w butach,
Lub w kapocie przynajmniej; pantofle i szlafrok wyklęte».
«Patrz — wtrąciła gosposia — już oto niektórzy wracają,
Co widzieli wygnańców; zapewne przejść już musieli.
Jak opyleni są wszyscy, i jak im twarze pałają!
O, nierada bym po to na taki upał biec w pole,
Aby widzieć cierpienie! Mnie dosyć tego, co słyszę».
Na to zacny jej mąż po chwili odrzeknie z przyciskiem:
«Rzadko taka pogoda na takie żniwo przypada8.
Ani wątpić, że plon zdążymy sprzątnąć szczęśliwie,
Bo bez chmurek jest niebo, a wiatr od wschodu powiewa.
Znak to stałej pogody, a zboże dawno dojrzałe;
Jutro rano, da Bóg, obfite żniwo zaczniemy».
Gdy tak mówił, wzrastała gromada mężczyzn i niewiast,
Co wracając z nad grobli, skwapliwie9 ku domom śpieszyli.
Jechał także z córkami, w odkrytej landauskiej kolasie10,
Możny kupiec, właściciel nowego domu na rynku. —
Więc zaludniły się wkrótce ulice miasteczka, bo sporo
Rękodzielni w nim było i różnych rzemiosł moc wielka.
I tak para małżonków gwarzyła przed bramą zajazdu,
Nad tłumami przechodniów niejedną czyniąc uwagę.
Aż nareszcie czcigodna niewiasta poczęła w te słowa:
«Patrz, tam idzie ksiądz pleban, a z nim nasz sąsiad, aptekarz;
Oni wszystko widzieli i chętnie nam to opowiedzą».
I przyjaźnie podeszli przybysze, witając małżeństwo,
I zasiedli strudzeni przed bramą na ławach drewnianych,
Kurz strzepując z obuwia i twarze wachlując chustkami.
Pierwszy, po przywitaniach, rozpoczął aptekarz dość kwaśno:
«Ludzie zawsze są ludźmi, słabymi jeden w drugiego!
Każdy pogapić się lubi, gdy bliźni nieszczęściem dotknięty.
Lecą, by się przypatrzyć płomieniom niszczącym dobytek
Lub cierpieniu zbrodniarza, gdy kat na stracenie go wiezie.
Teraz oto znów biegną, by ujrzeć tych biednych wygnańców,
Niepamiętni, że może i na nas, prędzej lub później,
Taka dola wypadnie. Gorsząca to lekkomyślność!»
Ale mu na to odpowie rozumny i zacny ksiądz pleban,
Chluba miasta całego, młodzieniec bliski męskości.
Znał on życia koleje i znał potrzeby słuchaczów,
I głęboko przejęty Świętego Zakonu11 słowami
Wiedział, jaki ich wpływ na ludzkie myśli i sprawy,
Choć nieobce mu były i świeckie pisma co lepsze.
On więc rzekł:
«Nie potępiam ja żadnej skłonności człowieka,
Jaką go obdarzyła troskliwa matka-natura;
Bo gdzie rozum nie sięga, tam nieraz popęd bezwiedny
Łatwo wszystkiego dokona. Toć gdyby nie owa ciekawość,
Człek nie wiedziałby często, jak pięknie wszystko na świecie
W jedną całość się splata. Szukając tego, co nowe,
Łatwo w drodze się spotka i z tym, co jest pożyteczne;
Potem zapragnie dobrego i przez nie sam się uzacni.
Lekkomyślność w młodości wesołą mu jest towarzyszką,
Kryjąc niebezpieczeństwo i ślad zacierając cierpienia.
Ale godzien szacunku jest mąż, co w latach dojrzałych
Zdoła rozum stateczny wyrobić z młodzieńczej swobody,
Co w nieszczęściu, jak w szczęściu, niezłomny gorliwie się krząta
I zastąpić potrafi czym innym to, co utraci”.
Lecz niecierpliwa gosposia nieśmiało przerwała mu mowę;
«Jak tam było? Powiedzcie, bo trawi nas wielka ciekawość».
«Wątpię — odparł jej na to aptekarz głosem poważnym —
Bym rozweselić się prędko potrafił po tym, com widział.
Trudno bo opowiedzieć słowami tę nędzę dotkliwą.
Jeszcze na łące z daleka ujrzeliśmy gęstą kurzawę
I, jak okiem zasięgnąć, wędrowców tłum nieprzejrzany.
Lecz zaledwośmy weszli na drogę poza wzgórzami,
W wielką wpadliśmy ciżbę powózek, jeźdźców i pieszych.
Dużo nam biedy, niestety, przed wzrokiem się przewinęło,
Dużo dowodów, jak ciężko z ojczystą rozstać się strzechą,
A jak słodko ocalić w nieszczęściu kęs chleba i życie.
Smutno patrzyć, gdy wszystko, co w domu zasobnym stanowi
Ład gospodarczy, jeżeli użytym zostanie właściwie,
Gdzieś po wozach i karach12 zmieszane leży w rozsypce:
Ponad szafą spoczywa rzeszoto13 i kołdra wełniana,
Pościel w jakimś korycie, a prześcieradło na lustrze.
Zwykle człowiek utraca przytomność w niebezpieczeństwie,
Że pochwyca drobiazgi, a to, co kosztowne, zostawia.
Tak i tutaj niejeden niebacznie, choć zabiegliwie,
Lichym sprzętem na próżno obciążał i konie i woły,
Stare deski wywożąc i beczki, dzięciorki14 i kojec.
I kobiety, i dzieci stękały pod ciężkim brzemieniem
Koszów i worów ładownych rupiećmi15 bez żadnej wartości;
Bo niechętnie się człowiek rozstaje i z lichą drobnostką.
Wśród tumanów kurzawy przesuwał się pochód wygnańców
Bez porządku i ładu. Jednemu, co konie miał gorsze,
Wolniej jechać się chciało, drugiemu śpieszyć co żywo16.
Więc się krzyki rozległy duszonych niewiast i dzieci,
Głosy bydląt wszelakich, zmieszane z psów ujadaniem,
I znów jęki bolesne staruszków i chorych, co w górze
Na chwiejących się wozach siedzieli w poduszkach i kołdrach.
Wtem się koło złamało i jeden z wozów tych runął,
Wyrzucając daleko na pole z wielkim zamachem
Tych, co byli na wierzchu, za nimi skrzynie i paki.
Leżał wóz połamany i ludziom zabrakło pomocy,
Bo ich inni mijali pośpiesznie, sobą zajęci.
Więc pobiegliśmy do nich, a byli tam starcy i chorzy,
Co już w domu zaledwo znosili wiek i cierpienie,
A tu w pyłu tumanach na skwarnym17 słońcu leżeli».
Odrzekł na to wzruszony gospodarz zajazdu pode Lwem:
«Oby Herman ich znalazł i zdołał posilić i odziać!
Nieradbym ujrzeć ich; mnie boli widok cierpienia.
Zaraz po pierwszej wieści o losie biednych tych ludzi,
Myśmy dla nich posłali okruchy naszego dostatku,
Aby wspomóc choć kilku. — Lecz rzućmy smutne te myśli,
Bo obawa i troska zbyt łatwo serce ogarnia.
Wejdźmy raczej do domu, do owej izby chłodniejszej
Od północy. Mateczka starego przyniesie nam wina;
Boć to dobry, jak wiecie, jest trunek na wszelki frasunek18.
Tu nam pić niedogodnie, bo muchy topią się w szklankach».
I powstali, i weszli do izby, ciesząc się chłodem.
Wkrótce wniosła gosposia klarowny jak kryształ napitek,
W szlifowanej butelce, na czystej cynowej podstawce,
I zielone kielichy, jak trzeba do wina reńskiego.
Więc zasiedli we trzech przy stole okrągłym, świecącym,
Co na potężnych stał nogach; i zaraz w kieliszki stuknęli
Zacny gospodarz i pleban, sam tylko aptekarz próżnował,
Przeto19 rzekł mu gospodarz uprzejmym słowem zachęty:
«Pijże, miły sąsiedzie! Wszak dotąd nas Pan Bóg łaskawie
Od nieszczęścia zachował, to raczy zachować i nadal.
Od owego pożaru, co tyle nam szkody wyrządził,
Święta jego prawica widocznie we wszystkim nas chroni;
Miałażby miasto kwitnące na nową wystawić zagładę?»
Na to zacny ksiądz pleban poważnie rzekł i łagodnie:
«Tej się wiary trzymajcie, bo ona w szczęściu rozwagę,
A w nieszczęściu pociechę i błogą daje nadzieję».
I znów wtrącił gospodarz rozumne i męskie te słowa:
«Jakżem często podziwiał łożysko Renu wspaniałe,
Gdy zawitać doń przyszło w podróżach moich za chlebem.
Zawsze zdał mi się wielkim; lecz nigdy przypuścić nie
Uwagi (0)