Darmowe ebooki » Felieton » Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 19
Idź do strony:
zabawną: wielki pies, który się rzucał z wściekłem szczekaniem na wodotrysk, próbując rozszarpać strumień wody, płynący ciągle.

— Wspaniały symbol naszej choroby narodowej, zawiści. Miałem krewniaka, był bardzo bogaty i bardzo skąpy: otóż, byłby swego czasu grubo zapłacił, aby widzieć upadek Lamartine’a, którego wcale nie znał.

— Pański krewniak był po prostu wyrazicielem wielkiej burżuazji francuskiej, której sprawiają cierpienia dzieła stworzone przez poetę, zwycięstwa generałów, odkrycia uczonego. Doprawdy, można by rzec, że wszelka sława, jaka się skupi we Francji dokoła nazwiska Francuza, wyrządza krzywdę każdemu Francuzowi, każdy żółknie po trosze.

— Tak. Gdyby nie było żandarmów, wszelkiego człowieka mającego trochę rozgłosu rozszarpano by na ulicy w biały dzień...

Z kolei doktór Robin opowiada szczegóły doświadczeń na skazańcach, na ciałach ludzi bez głowy, którzy w trzy kwadranse po śmierci podnoszą rękę jak żywi do piersi w miejsce, gdzie ich uszczypnąć; — i wiele innych doświadczeń, przemawiających za autonomią mózgu i serca. Ale już rozmowa przeskakuje na Balzaka. Sainte-Beuve atakuje wielkiego powieściopisarza:

— Balzac nie jest prawdziwy... — to człowiek genialny, zgoda, ale to monstrum!

— Ależ my wszyscy jesteśmy monstra! — odpala Gautier. — Zatem kto odmalował nasze czasy? Gdzie odnajdziemy nasze społeczeństwo, w czyjej książce, jeżeli nie u Balzaka? Może w powieściach pani Sand76?

— Pokażcie mi cokolwiek, czego by nie było w Balzaku! — woła ktoś.

— Mój Boże — szepce Renan do jednego z Goncourtów — mnie się pani Sand wydaje dużo prawdziwsza od Balzaka. Tak, tak, u niej namiętności są bardziej ogólnoludzkie...

— A przy tym u Balzaka ten styl! — krzywi się Sainte-Beuve — jakie to wymęczone, pokręcone...

— Panowie — obstaje Renan — za trzysta lat będą czytali panią Sand.

— Ależ taki Hulot — krzyczy Nefftzer — to ludzkie, to wspaniałe!

— Piękno to prostota — odpowiada Saint-Victor. — nie ma nic piękniejszego nad uczucia Homera, są wiecznie młode... Weźmy Andromakę77, to bardziej interesujące niż pani Marneffe!

— Nie dla mnie — odpowiada Edmund Goncourt.

— Znowu!!

— Pański Homer maluje jedynie cierpienia fizyczne. Malować cierpienia moralne — oto sztuka! Mam być szczery? Najmniejszy romans psychologiczny bardziej mnie bierze niż cały pański Homer... Tak, z większą pasją czytam Adolfa niż Iliadę.

— Można oknem wyskoczyć, kiedy się słyszy takie rzeczy — ryczy znów Saint-Victor. Trzęsie się i bełkoce:

— To absurd... Jak można... Grecy są poza dyskusją. Wszystko u nich jest boskie...

A Goncourt znów do sąsiada: — Można przeczyć istnieniu Boga, kwestionować papieża, pyskować na wszystko, ale Homer!... To osobliwa rzecz, te religie w literaturze...

GAUTIER: — Kto z nas zna Homera?... Homera trzeba czytać po grecku. To bardzo dzikie.

Renan powiada, że pracuje nad tym, aby usunąć ze swojej nowej książki wszelki styl dziennikarski; próbuje pisać prawdziwym językiem XVIII wieku, językiem ostatecznym, który starczy na oddanie wszystkich uczuć.

— Źle pan robi i nie osiągnie pan tego — powiada Gautier. — Pokażę panu w pańskiej książce setkę słów, które nie będą z XVII wieku. Ma pan nowe myśli, nieprawdaż; dla nowych myśli trzeba nowych słów!... Może tamtym ludziom wystarczały słowa, które mieli, zgoda. Nie wiedzieli nic, nie znali nic, trochę łaciny i trochę greki. Ani litery ze sztuki. Czyż nie nazywali Rafaela „Mignardem swoich czasów”? Ani słowa z historii. Ani słowa z archeologii. Zobaczy pan we wtorek mój felieton o Baudrym: niech go pan spróbuje sporządzić słownikiem XVII wieku!

RENAN: — Wiecie panowie, pani Sand chce coś napisać o synu Jana Jakuba Rousseau w czasie Rewolucji... To będzie ujęte bardzo szlachetnie... Cała przejęta jest swoim tematem... Miałem od niej w ubiegłym tygodniu trzy listy... To wspaniała organizacja artystyczna!

SOULIÉ: — E, jest już jakiś wodewil o dzieciach Roussa...

RENAN: — Pani Sand to największa artystka naszych czasów, talent najprawdziwszy!

CAŁY STÓŁ: — Och!... Ach!... Och!... Ach!...

RENAN: — Przez „prawdziwy” nie rozumiem realizmu.

SAINTE-BEUVE: — Pijmy. Ja piję. No, dalej, panie Scherer. Zdrowie naszego Hugo!

TAINE: — Hugo? Hugo nie jest szczery... Taki Musset...

SAINTE-BEUVE: — Jak to, Taine, pan stawiasz Musseta ponad Wiktora Hugo?! Ależ Hugo to fenomen! Skradł pod nosem temu rządowi, który jest przecież wszechmocny, największy sukces naszych czasów — popularność... Książka jego wyczerpana jest od ósmej rano do dwunastej w południe. Wniknął wszędzie: kobiety, lud, wszyscy go czytali. A ja? Kiedy przeczytałem jego Ody i ballady, pobiegłem zanieść mu wszystkie swoje wiersze... Panowie z Globu nazywają go barbarzyńcą... Otóż wszystko, co zrobiłem, jemu zawdzięczam. W ciągu dziesięciu lat panowie saint-simoniści z Globu nie nauczyli mnie nic...

— Ależ, panie Sainte-Beuve, niedawno pamiętamy, jak się pan miotał jak wściekły na samo jego nazwisko, mówiąc że Hugo to jest szarlatan, że to jest pierwszy spekulant literacki! Mówił pan...

— Mówiłem, mówiłem, różne się rzeczy mówi i zawsze się ma trochę racji... Krytyka, to mówić to co człowiekowi przejdzie przez głowę... tylko tyle. Ale cóż, to on nauczył mnie pisać wiersze... Bajeczny temperament. Jego fryzjer mówił mi, że u niego włosy na brodzie są trzy razy grubsze niż u każdego innego, że się na nich każda brzytwa szczerbi. Bajeczny temperament.

SAINT-VICTOR: — Wszyscy jesteśmy z niego.

TAINE: — Pozwólcie, panowie, Hugo jest to olbrzymi ewenement naszych czasów, ale...

SAINTE-BEUVE, bardzo podniecony: — Niech pan nie mówi o Wiktorze Hugo. Nie zna go pan. Jest tu nas tylko dwóch, którzy go znamy: Gautier i ja. To, co stworzył Hugo, jest wspaniałe!

TAINE: — To jest, jeżeli się nie mylę, to co wy dziś nazywacie poezją: odmalować drzewo, wieżę, niebo; słowem, pokazać rzeczy. Dla mnie to nie jest poezja, to jest malarstwo.

GAUTIER: — Zdaje mi się, że pan popadasz w idiotyzm filistrów78. Żądać od poezji sentymentalizmu... nonsens! Słowa promieniste, słowa nasycone światłem — oto co jest poezja... Poezja nie ma dowodzić niczego... Nic, tylko słowa.

— Hugo to przykład, jak wspaniałą rzeczą jest oddalenie dla żyjącej sławy. Wolter w Ferney, Hugo w Jersey, dwie samotnie, które rymują się i tworzą jakby echo. Dla genialnego lub choćby utalentowanego człowieka pokazywać się, znaczy się pomniejszać.

— Hugo znosi wygnanie zupełnie obojętnie; nie uznaje, aby ojczyzna to była tylko ziemia. Powtarza: „Ojczyzna, co to jest? Idea. Cóż to jest Paryż? Nie potrzebuję go. Paryż to ulica Rivoli, a ja nie cierpię ulicy Rivoli”.

— Cóż to za żelazna siła! Kąpie się w morzu dwa razy dziennie, chodzi goło, wstaje o trzeciej, pracuje ciągiem do południa...

— Wiecie, że Hugo nigdy nie chorował?

Ktoś wspomniał wielką batalię dokoła Hernaniego79. Gautier oświadcza, że na premierze Hernaniego miał nie czerwoną kamizelkę, ale różowy kaftan. Kiedy cały stół się śmieje, on dodaje:

— Ależ to bardzo ważne. Czerwona kamizelka wyrażałaby republikanizm, a nie było nic podobnego. Byliśmy tylko średniowieczni. Wszyscy, Hugo także. Republikanin? Ani wiedzieliśmy co to takiego. Jeden Petrus Borel był republikanin.

I znów, przy likierze, rzecz schodzi na kobiety...

TAINE: — Na przykład Angielki...

SAINTE-BEUVE: — Och, mówmy o Francuzkach... nie ma nic bardziej uroczego. Jedna, dwie, trzy, cztery, pięć kobiet... to rozkoszne... I powiedzieć, że przed pierwszym można mieć mnóstwo takich uroczych... za bezcen... tych nieszczęśliwych... Bo zarobki kobiet... nędza! Oto rzecz, o której tacy ludzie jak pan Thiers80 nigdy nie pomyślą... Trzeba od tej strony przebudować ustrój... To są kwestie...

SAINT-VICTOR: — Nie ma sposobu dla kobiety utrzymać się. Mała X... z Gymnase, która ma cztery tysiące franków rocznie, mówiła mi wczoraj...

GAUTIER: — Prostytucja jest naturalnym stanem kobiety. Rzekłem.

KTOŚ: — W grucie rzeczy, Malthus81...

DOKTÓR VEYNE: — Malthus to ohyda.

BERTHELOT: — Nie tylko Francja ma najmniej dzieci, ale do tego ma najwięcej starców. W cyfrach wynosi to mniej więcej 100 w stosunku do 58 w Prusach.

TAINE: — Ależ zdaje mi się, że powinno się mieć dzieci jedynie wówczas, kiedy im można zapewnić byt... Młode dziewczęta, które jadą na guwernantki do Rosji, to okropne!

KTOŚ: — Niech żyją bezpłodne żony i kochanki!

SAINT-VICTOR: — Ależ natura, wielki grecki PAN82!...

GAVARNI, nagle: — Czy zauważyliście, że nigdy dziewica, młoda czy stara, nie wydała nic w sztuce?

Rozmowa staje się bezładna.

— Dużo się ludzie żenią w tym roku.

— Zwłaszcza mężczyźni.

— Idiota.

— Słuchajcie, sentencja. Społeczeństwa zaczynają od wielożeństwa, a kończą na wielomęstwie.

— Powiem wam ładne słówko podmiejskiego restauratora. Ktoś mówił mu: „Tak, w lecie pan zarabia, ale w zimie nie ma nic. — W zimie, proszę pana, mamy wiarołomstwa”.

— Dzisiejsze małżeństwo bez zalotów, bez flirtu, brutalne, cyniczne, to prosty gwałt w obliczu pana mera, z aprobatą rodziców.

— Mówiono gdzieś o gałęzi pewnej rodziny, popadłej niemal w ubóstwo; na to, pani domu wykrzyknęła: „Pojmuje pan, ludzie, którzy od pięciu pokoleń żenią się z miłości!”...

— Rzecz ciekawa, że tego, co mężczyzna kupuje za sto tysięcy franków u kobiety, która sprzedaje mu swoje ciało, mianowicie piękności, nie ceni ani na dziesięć tysięcy u tej, którą bierze za żonę i która wnosi mu w dodatku posag...

SAINTE-BEUVE: — Małżeństwo to instytucja skazana na śmierć: niedługo w ogóle nie będzie istniało.

— Nic lepszego, niż stosunki czysto fizyczne, połączone z prawdziwą koleżeńską przyjaźnią — z kochanką.

— Pewien ksiądz, mój znajomy, powiadał żonie, której mąż zaczynał dla niej stygnąć: „Widzisz, moje dziecko, trzeba, żeby uczciwa kobieta miała leciutki zapaszek kokoty”...

— A to powiedzenie pewnego proboszcza o osobie, która rodzi co rok: „Ta kobieta to jak konfesjonał, zawsze pełno ludzi”.

SAINTE-BEUVE: — Sprzedaję co rok prawo własności małego tomiku. To mi pozwala dawać coś nie coś kobietkom... około nowego Roku. Są takie milusie, że nie można, doprawdy...

Tu Sainte-Beuve, rozgrzany wspomnieniami, robi sobie kolczyki z pęków czereśni. Efekt!

NEFFTZER, do Gautiera: — Popełniłeś dziś bezeceństwo. Zareklamowałeś w swoim felietonie w „Monitorze” sztukę Racine’a83.

GAUTIER: — Ano cóż, mój minister ma tego ćwieka, że wierzy w arcydzieła. Musiałem nagryzmolić recenzję z Fedry... Zresztą nie rzekłem ani jednego pochwalnego słówka o Racinie, o tym człowieku, który robił wiersze jak prosię.

GONCOURT: — W gruncie rzeczy, Racine84 i Corneille85 zawsze tylko aranżowali wierszem sztuki greckie, łacińskie, hiszpańskie. Sami z siebie nic nie wymyślili, nic nie stworzyli.

SCHERER, przerażony, patrząc wkoło przez binokle: — Panowie, wasza nietolerancja... wasza ekskluzywność... Ostatecznie, jakieś kryteria... Trzeba zwalczać formowanie sądów instynktem. Gust to jest nic. Jedynie zasada, przede wszystkim zasada....

KTOŚ: — Do czarta z zasadą; nic tylko smak, gust, węch, nos...

Zgiełk. Wśród zgiełku słychać śpiewny głos Gautiera, który, nie zważając na tok dyskusji, powtarza: — Ja jestem silny. Podnoszę jedną ręką itd.

Taine zmienia temat, intonując z jakiejś okazji pochwałę mieszczaństwa.

GAUTIER: — Mieszczaństwo! Burżuazja! W mieszczaństwie dzieją się potworne rzeczy. Znam sporo rodzin... Oczy sobie trzeba zasłaniać... Lesbos, to rzecz normalna; kazirodztwo nie wychodzi z domu, a sodomia...

TAINE: — Ależ i ja znam dobrze mieszczaństwo, jestem z rodziny mieszczańskiej. A przede wszystkim co pan rozumie pod mieszczaństwem czy burżuazją?

GAUTIER: — Ludzi, którzy mają piętnaście lub dwadzieścia tysięcy franków renty i nie robią nic.

TAINE: — No więc, zacytuję panu trzydzieści kobiet z tej sfery, które znam i które są cnotliwe.

KTOŚ: — Co pan wie o tym, panie Taine, w takich rzeczach sam Bóg nie ma pewności...

TAINE: — O, na przykład w Angers kobiety są pod takim dozorem, że nie ma ani jednej, o której by mówiono coś złego.

SAINT-VICTOR: — Ba, w Angers, ależ tam sami pederaści! Czytaj pan świeże procesy...

Poziom rozmowy obniża się wydatnie. Wielki czas, aby rozwiązać zebranie.

Kiedy wszyscy wstają aby się rozejść, Gautier podchodzi do Scherera, osobistości najbardziej niemej, i powiada: — No, panie Scherer, mam nadzieję, że za najbliższym razem pan się skompromituje, bo my się kompromitujemy tu wszyscy; nie uchodzi, aby pan się przyglądał nam na chłodno...

KTOŚ: — Nie wydziwiaj, Théo, i tak nasz obiad jest jednym z ostatnich schronień wolności słowa i myśli...

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Drugi obiad

Wszczyna się rozmowa dokoła świeżej książki, poświęconej rewolucji francuskiej. Goncourt zżyma się:

— Och! ta „wielka” rewolucja... Kiedy się bada dokumenty epoki, mdłości zbierają: ale więcej tam jeszcze błazeństwa niż zbrodni. Ta kałuża mordów cuchnie głupotą. Darmo rewolucja straszy nas grozą, jest przede wszystkim głupia. Odbierzcie tym wielkim ludziom, Robespierre’owi, Maratowi86, nimb katów, jeden będzie nudnym bakałarzem, drugi poczwarnym obłąkańcem...

SAINTE-BEUVE: — Wiecie, ile Marat miał po śmierci ołtarzy i nagrobków? Czterdzieści tysięcy.

— Pomyśleć, że taki Carrier87 mógł zakatrupić tysiące osób, które miały ojców, braci, synów, żony, i że nikt z tych, co zostali, nawet nie próbował go zgładzić! Smutna miara ludzkich przywiązań. Szczególna rzecz: jeden był wypadek zabicia kata — ręką kobiety, Szarloty Corday88 — a i w tym wypadku ręką kierowała głowa, nie serce.

— Jedno wielkie świństwo. A taki Mirabeau89, alboż nie kupiono go po prostu? Nie krzyczcie, nie protestujcie: czytajcie korespondencję pana de Bacourt.

SAINTE-BEUVE, podniecony: — To Ludwik XVI90 był świnia i wart był gilotyny za to, że handlował sumieniem człowieka genialnego jak Mirabeau91.

— Tak, tak, Mirabeau nie podlega drobnomieszczańskim regułom uczciwości.

GONCOURT, podniecony: — Ależ panowie, w takim razie nie ma już moralności ani sprawiedliwości w historii, jeżeli macie dwie miary i dwie wagi, jedną dla geniuszów, drugą dla mizeraków. Sądzę, że potomność będzie demokratyczniejsza od was.

SAINTE-BEUVE: — Potomność to jest pięćdziesiąt lat. Potomność to ludzie, którzy znali kogoś, którzy mówią o nim, opowiadają...

— Tak, póki jest jeszcze ciepły — odpowiada Goncourt i szepce do brata: „To niby znaczy, że potomność to on”.

JULIUSZ GONCOURT: — Odbierzcie rewolucji krew, a słowa: „Nie, to za głupie!”, wciąż będą wam się cisnęły na usta wobec tej

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 19
Idź do strony:

Darmowe książki «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz