Brązownicy - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki w internecie txt) 📖
Zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego dotyczących legendy, którą została otoczona postać Adama Mickiewicza. Autor opowiada się za zdjęciem tej postaci z piedestału i krytycznym spojrzeniem na niego.
Boy-Żeleński analizuje postać polskiego wieszcza i dochodzi do wniosku, że jego obraz, który tkwi w umysłach większej części społeczeństwa, jest przekłamany, wygładzony, wyidealizowany. Publicysta próbuje obraz ten, ściśle związany z okresem towiańskim, odbrązowić, ukazać inne, ale prawdziwe oblicze narodowego wieszcza oraz sekty skupionej wokół Andrzeja Towiańskiego. Brązownicy to kolejny zbiór felietonów Boya-Żeleńskiego budzący kontrowersję w środowisku literackim.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Brązownicy - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki w internecie txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Ale pozostawała jeszcze do przełamania trudność o paszport; niechętnie, prawie wyjątkowo, udzielał wtedy rząd rosyjski paszportu do Paryża. Od chwili, gdy zrobiłam o to podanie, schodził tydzień za tygodniem, aż do paru miesięcy zeszło, a nie miałam żadnej odpowiedzi. Wtedy dziwny jakiś opanował mię niepokój; ja, co przedtem nie tylko obojętnie, ale niechętnie o Paryżu myślałam, teraz czułam się jakąś niewidzialną siłą tam pociągana. Nie było to uczucie zwykłe niecierpliwości, które każde oczekiwanie i niepewność wywołują; nie był też to głos serca obudzony listem serdecznym siostry; nie, to nie było żadne z tych uczuć; było to coś, jakby głos przyzywający mię tam — jakby wołanie — a szłam za tym głosem jak z konieczności — z obowiązku; sama sobie naówczas nie umiałam zdać sprawy z doznawanego uczucia, a udręczona się czułam. Raz na przykład, patrząc na portret matki (co zwykłam była czynić w chwilach smutku i walki moralnej), nagle ze łzami w oczach i załamawszy ręce, zawołałam: „Boże, czegóż Ty chcesz ode mnie?”. Wkrótce potem, nie doczekawszy się urzędowego pozwolenia, wyjechałam do Paryża; zabrałam się z pewną rodziną niemiecką, do której się przyłączyłam dla przebycia granicy i tak dostałam się do Paryża.
Pierwsze wrażenia odebrane w nieznanem miejscu są zwyczajnie (dla mnie przynajmniej) stanowcze, nieomylne; otóż na wstępie do domu Mickiewiczów uderzył mię jakiś nieład powszechny, zaniedbanie, rozprzężenie jakieś; to pierwsze wrażenie było, wyznaję, przykre dla mnie, ale mię nie zniechęciło, tylko umocniło w zamiarze, by się pośród wszystkiego, co mię otaczać miało, odosobnić niejako — by zachować własną swobodę i sposób życia sobie właściwy. Po tem ogólnem pierwszem wrażeniu doznałam następnie wrażeń pojedynczych; główne były następujące: Mickiewiczowa, którą widziałam wtedy jakby po raz pierwszy, miała na całej swojej osobie głównie cechę zaniedbania, przygnębienia, co na mnie wywarło jakiś osobliwy smutek, a wyznaję szczerze, nie obudziło zaufania do nieznanej mi siostry; bo w jej wejrzeniu, ruchu i całej postaci znalazłam potwierdzenie zdania ogólnego, jakoby umysł jej pozostał błędny od owej pamiętnej choroby. Przecież radość, z jaką mię powitała, okazała mi braterskie jej dla mnie uczucia i pociągnęła mię ku tej biednej siostrze. Widok Mickiewicza na razie też nie obudził bezwarunkowej u mnie sympatii; pierwsze spojrzenie, jakie na mnie zatrzymał, uderzyło mię jakąś siłą badawczą, egzaminującą — zdało mi się, jakby mię on chciał na wskroś przeniknąć; i tej chwili powstało we mnie draśnięte uczucie własnej niejako wartości — postanowiłam w duchu mieć się na baczności, by zachować we wszystkim wolę, zdanie i czucie własne, nawet wobec tego człowieka, którego wielkość uznawałam, a poświęcenie dla ojczyzny czciłam w nim i byłabym chciała naśladować, gdybym była miała siły i pole po temu.
Pośród dzieci Mickiewiczów, najstarsza córka, Marynia, jedna zrobiła na mnie odrębne a miłe wrażenie; wyczytałam w jej jasnym spojrzeniu sympatię szczerą, dziecięcą; uczułam, że ona mię pokocha i przywiąże mię do siebie. Reszta jej rodzeństwa, tj. siostra i bracia, wydali mi się całkiem zaniedbani; zdało mi się w nich widzieć jakby dzieci natury, ale natury jakiejś dzikiej, mętnej; tutaj znów stanęło mi na myśli, co słyszałam przed przybyciem do Paryża, jakoby Mickiewiczowie, idąc za teorią Towiańskiego, zostawiali dzieci swoje na łasce bożej, jak to mówią, nie zajmując się wcale rozwinięciem ich umysłu ani jakiemkolwiek wykształceniem. Że jednak obok reszty dzieci widziałam Marynię, pomyślałam, iż to przecież musi pochodzić w znacznej części i z usposobienia indywidualnego dzieci samych; zresztą byłam postanowiła zawczasu najszczerzej nie sądzić tutaj o czemkolwiek z samego pozoru. Czułam, że przybyłam niekorzystnie uprzedzona; a że obok tego wrodzona mi była nieufność, miałam się na baczności przeciw samej sobie; bo matki mojej w tym względzie przestrogi wyryte miałam na zawsze w myśli i sercu — tak jak wszystkie rady od niej odebrane i wszelkie o niej wspomnienia. Powtarzam więc, iż pomimo tych pierwszych niemiłych wrażeń, zamiar mój pozostania przy siostrze nie został zachwiany — ale wyznaję, że po tych spostrzeżeniach powstało we mnie jakieś uczucie osamotnienia moralnego, graniczące z obojętnością na wszystko, co mię otaczało. Obok tych pierwszych wrażeń, o których wyżej mówiłam, wspomnieć muszę jeszcze o jednym, najsilniejszym może; to wrażenie wywarła na mnie kobieta obca, tj. nienależąca do rodziny Mickiewicza, a jednak zajmująca w jego domu jakieś odrębne a poufne stanowisko; zwano ją Ksawerą; opiszę tutaj szczegółowo pierwsze moje z nią spotkanie, bo zejście się z tą kobietą w domu Mickiewicza uważam za fakt ważny; z mojego bowiem chwilowego z nią zbliżenia się wynikły wszystkie dalsze okoliczności. Pomimo wstrętu muszę tutaj wywołać to i wiele innych wspomnień, bo idzie o objaśnienie smutnej przeszłości.
Po pierwszych z rodziną Mickiewicza powitaniach, siostra moja poprowadziła mię do przeznaczonego dla mnie pokoju; był on na górze nad jej pokojem; mając iść na schody, rzuciłam okiem w górę i zobaczyłam na przedsionku stojącą kobietę z dzieckiem na ręku; spotkałam wzrok tej kobiety utkwiony we mnie z siłą tak przenikającą, że uczułam niepokój jakiś ze wstrętem dla tej kobiety połączony; jednej chwili stanęły mi na myśli przestrogi owych starszych kobiet: „zobaczysz tam i usłyszysz ludzi, których idee, niby nowe i wyższe, do najniemoralniejszych czynów prowadzą”; — to ostrzeżenie przypomniał mi pierwszy widok Ksawery; — a świadczę się sumieniem moim, że nikt mi przed przybyciem do Paryża o Ksawerze nie mówił; nie tylko więc nie wiedziałam, że ją u Mickiewicza zobaczę, ale niewiadoma mi była egzystencja tej kobiety na świecie. Tutaj najlepiej dowiodę, jak dalece bezstronną i ostrożną w sądzeniu być chciałam; pomimo wstrętu, jaki obudził u mnie widok Ksawery, gdy siostra przedstawiła mi ją jako przyjaciółkę domu, podałam jej rękę szczerze, serdecznie i z pewnym wewnętrznym wyrzutem postanowiłam zatrzeć pierwsze uczucie niechęci mimowolnej. Uderzyło...
(Tu pamiętnik się urywa, natomiast rękopis zawiera kilka słów spisanych przez Zofię Szymanowską, a tyczących przeważnie Mickiewicza).
Znajdowałam się w jakimś obszernym pokoju, gdzie było kilka osób zebranych — pośród nich Adam, Lenartowicz i ja — my troje odosobnieni od reszty, tak że ja nie widziałam innych — myśmy byli blisko siebie w małym półkolu w sposób taki: Adam stał wprost mnie, Lenartowicz siedział na jakimś niskim siedzeniu obok Adama w głębi półkola, bokiem od Adama i do mnie, z głową wzniesioną i zwróconą ku Adamowi — ja obok Lenartowicza siedziałam na krześle na wprost Adama, na niego też patrząc; Adam zwrócony do Lenartowicza mówił: „byłoby wiele do pisania o tych ostatnich chwilach, o myślach moich” — a mówiąc to, zdawał się mocno wzruszony i łzy miał w oczach — po chwili mówił dalej, ale co, nie zapamiętałam, tylko zauważałam, że wspomniał o swoim kałamarzu; Lenartowicz, jakby odpowiadając Adamowi, powiada: „ja nieraz myślałem o tem, ale to trudno, niepodobna teraz...” Adam z gniewem przerywa: „niepodobna, niepodobna to trzeba koniecznie” — tutaj L. powstał i pocałował Adama w twarz — Adam nagle poczerwieniał i zrobił jakiś ruch nieukontentowania, jakby odsuwając się od Lenartowicza — ale ten ujął go za rękę obiema rękami i siadając, złożył rękę Adama na swoich kolanach, zawsze ją trzymając; ja patrzałam na to wszystko w milczeniu, ale w duchu ganiąc Lenartowicza za jego odpowiedź i za całe znalezienie się — zaledwie to pomyślałam, Adam zwrócił na mnie oczy i z twarzą dziwnie rozjaśnioną, i z tą rubaszną wesołością, z jaką zwykł był czego żądać w zaufaniu, powiada do mnie: „Ot ja ciebie proszę Panno Zofio niechaj to...” wtem ktoś z obecnych, których zawsze nie widzę, niby brat mój, woła na mnie: „chodź, pójdziemy na grób...” i dodaje czyj, ale nie rozróżniłam dobrze, czy powiedział na grób Adama, czy matki naszej; ja na ten głos powstałam, ale nie odchodzę, tylko stoję, chcąc słuchać dalej, co Adam mówi — tutaj zatarł się sen.
Sen następujący:
Szłam jak zwykle rano z mego i Maryni sypialnego pokoju, przez salon do pracowni mojej (dawniej pokoju Celiny); znalazłszy drzwi zamknięte, stukam, przez drzwi odzywa się Adam: „czego chcesz?” — odpowiadam: „to ja — przychodzę...” Adam, nie czekając, bym skończyła, otwiera drzwi i mówi: „dobrze, że przychodzisz; właśnie tu układam jeszcze niektóre papiery...” i nie ciągnąc dalej, zbliża się do biurka, które ja po śmierci Celiny byłam na mój użytek obróciła; wybiera Adam różne jakieś stamtąd pisma — a że zdaje się zapominać o mojej obecności, odzywam się po chwili: „nie będę panu Adamowi przeszkadzać, tylko przypominam o godzinie43...
„A, prawda” — przerywa mi znów Adam — „muszę nakręcić zegarek” — i wyjmuje z biurka jakiś zegarek stary. — „A-ale nie ma kluczyka — nie masz ty swojego?” — podałam mu kluczyk od mego zegarka, a skoro tamten nakręcił i skinął mi głową, jakby żegnając, zwróciłam się ku drzwiom do wyjścia; tutaj marzenie zatarło się, ale usłyszałam przez sen dzwonienie kilkakrotne i obudziłam się jakoś niespokojna; teraz już na jawie usłyszałam dzwonienie — zadziwiłam się mocno, bo jeszcze bardzo było rano — jeszcze ciemno było na dworze; smutne przeczucie serce mi ścisnęło — była to wiadomość o przybyciu zwłok Adama. — Sen ten cały dziwny — ale uderzył mię w nim szczególniej ustęp o zegarku; — już w pierwszym śnie były zegarki i wzmianka o jakiejś oznaczonej godzinie; po tym czwartym śnie, miałam jeszcze sen o Adamie i znów o dwóch zegarkach — ale tego snu nie zapamiętałam jasno. Następnie w parę miesięcy, gdy z dziećmi wyjechałam do St. Germain, pierwszej tam nocy śnił mi się Adam.
Jestem w St. Germain — niby tylko co przybyłam do mieszkania; wchodzi Adam z paroma osobami, których nie rozpoznaję; — „Dobrze, żeś tutaj przybyła” — rzeknie Adam do mnie — i zaczyna coś dalej mówić o przyszłości — o Napoleonie — ja słucham, ale w duchu nie jestem przejęta mową Adama — on jakby to dostrzegł, powiada do mnie: „ty pójdziesz ze mną”. — „Ależ nie zdołam” odpowiadam. — „Musisz” odrzekł Adam z taką siłą i powagą w spojrzeniu i geście, że jakiemś nowem tchnieniem ożywiona, postąpiłam ku niemu — i znikło widzenie, a ja obudziłam się pod wpływem jeszcze tej siły Adama.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Znajduję się w mieszkaniu dawniejszym — w Arsenale; wchodzę do salonu — tam zastaję kilku mężczyzn — między nimi zwykłych Adama gości, B. G. Z. — zrazu nie widzę Adama — szukam go wzrokiem, a nie znajdując, chcę wyjść do drugiego pokoju; — wtem spostrzegam Adama siedzącego obok drzwi; gdy widzi mię zmierzającą ku wyjściu, rzuca na mnie spojrzenie, które mię zatrzymuje jak wrytą na miejscu; wyczytałam w tym wzroku Adama, naraz jakby wyrzut i rozkaz, bym pozostała w gronie otaczających go.
Sen ten tak krótki przecież głęboko mię poruszył; tym większy był wpływ jego na mnie, że w czasie, gdy go miałam, byłam zasłabła na duchu; codzienne troski, zajścia smutne w gronie rodzinnym Adama, niepewność co do przyszłości i kierunku tych dzieci — to wszystko odbierało mi siłę woli, którą dotąd byłam zawsze posiadała; zaczęłam myśleć o bezużyteczności dłuższego poświęcenia czasu i sił własnych — uczułam pragnienie opuszczenia tutejszego tak ciężkiego stanowiska mojego — zapragnę...
(brakuje)
...taj obowiązków moich.
Znajdowałam się w gęstym lesie z drugą jakąś osobą, kobietą; ta prowadzi mię ku jakiemuś pomnikowi grobowemu — jest to jakby sarkofag z białego kamienia, a na nim leżąca postać wyciągniętą ma rękę w naszą stronę z gestem wskazującym; na ten widok zdjęta trwogą chcę wrócić się; ale moja towarzyszka nie pozwala na to i powiada, iż powinnam poprawić tę rękę, której palce pokurczone, bo tylko palec wskazujący widny; ja wzbraniam się, mówiąc, że nie rzeźbiarstwem, ale malarstwem trudnię się, więc nie potrafię tutaj poradzić; pomimo odpowiedzi
Uwagi (0)