Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖
Francja, druga połowa XIX wieku. Najwybitniejsi francuscy intelektualiści — pisarze, uczeni, filozofowie — spotykają się, by prowadzić dysputy na wszelkie tematy.
Komentują bieżące wydarzenia polityczne, kulturalne, najnowsze prądy literackie, filozoficzne myśli oraz nowinki z wielu różnych dziedzin. Ich spotkania odbywają się przy wykwintnych obiadach, którym towarzyszy filozoficzno-intelektualna atmosfera. Tadeusz Boy-Żeleński odtwarza ich świat w zbiorze felietonów Obiad literacki na podstawie Dzienników braci Edmunda i Juliusza Gouncourtów, którzy byli uczestnikami obiadów. Oprócz nich pojawiali się m.in. Saint-Beuve, Gautier, Gavarni, Flaubert, Berthelot i inni. Autor zbioru we wstępie stwierdza, że spotkania te doskonale oddawały intelektualno-towarzyską atmosferę epoki. Obiad literacki po raz pierwszy został wydany w 1934 roku.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Obiad literacki - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
— Ba! nasz Flaubert, kiedy pracuje, daje rozkaz służącemu, aby mówił do niego tylko w niedzielę, po to aby powiedzieć: „Proszę pana, dziś niedziela”.
— To by była ciekawa książka, tak, to by był wręcz dokument do historii Francji i ludzkości, gdyby ktoś zebrał i opisał anegdoty przywiązane do pewnych typów prowincjonalnych. Co za dziwadła, co za oryginały; tego nie znajdzie się wśród mieszczuchów paryskich. Ta świeżość, ta czystość komizmu...
— Tak, życie przelicytowuje powieść. Nikt na przykład nie wymyśliłby żony komendanta żandarmerii, układającej wierszem kazania swego wikarego.
— Znałem człowieka, który został merem, wykazawszy swemu prefektowi58, że jest jedynym człowiekiem w miasteczku, używającym chustki do nosa.
TAINE: — Boję się, że wpływ literacki Francji będzie wciąż malał... Od XVIII wieku mamy świetny front, ale nie mamy rezerw. Brak ruchu umysłowego na prowincji jest zastraszający.
— Dawniej prowincja nie czytała i nie miała żadnych opinii o autorach i o książkach. Dziś także nie czyta, ale ma opinie, zaczerpnięte z gazet. Żałosny postęp...
— Że nie czyta, to fakt. Prowincja nie sprowadza już książek z Paryża. Mówił mi kiedyś Montalambert59, który mieszka część roku na wsi, że, kiedy przyjadą do niego sąsiedzi, częstuje ich książkami; nikt ich nie tyka.
SAINT-VICTOR: — Ech, ja żyłem blisko z Lamartinem: wiecie, co on czytał? Wyłącznie Gibbona, Podróż do Chin lorda Macarthney i Korespondencję Woltera60; zawsze tylko te książki, i tylko po to, żeby zasnąć.
— Pewien bibliofil, który sprzedał bardzo drogo swoją bibliotekę, powiadał całkiem serio: „Zaleta moich książek, to że nigdy nie były otwierane”.
— Ja znałem człowieka, który, za pierwszego Cesarstwa, zarobił, w ciągu trzydziestu lat, cztery miliony na fabrykacji mundurów; człowiek ten nie umiał pisać; powiadał: „Zawsze się znajdzie jakiegoś idiotę, który umie czytać i pisać”.
— Ludzie ambitni na prowincji są przeważnie tylko instrumentami ambicji swoich żon: kariera męża jest niemal jedyną rozrywką, jaką tam może sobie sprokurować inteligentna kobieta.
FLAUBERT: — Żona prezydenta sądu mówiła do mnie: „Jesteśmy bardzo szczęśliwi, mąż miał tylko jedno uwolnienie podczas całej kadencji”. Pomyśleć, co się zawiera w tym zdaniu!
— Cały Balzac61...
Naraz62, nie wiadomo skąd, wszczyna się wielka dyskusja o Bogu i o religii, dyskusja, jak powiadają Goncourtowie, „zrodzona w wielkich mózgach z obfitego trawienia”. Taine tłumaczy zalety i wygody protestantyzmu dla wyższych umysłów, dzięki elastyczności dogmatu i dzięki interpretacji, jaką każdy, zgodnie z własnym temperamentem, może dać swoim wierzeniom.
— W gruncie (powiada), wszystko to jest sprawa uczucia; jestem przekonany, że natury muzykalne skłaniają się do protestantyzmu, a natury plastyczne do katolicyzmu.
Sainte-Beuve wtrąca, że pogaństwo było zrazu ładną rzeczą, ale potem zmieniło się w istną zgniliznę, syfilis. Chrystianizm był rtęcią63 na ten syfilis, ale za dużo jej użyto, a teraz trzeba, żeby ludzkość leczyła się z lekarstwa...
Po czym, porzucając wielkie teorie, opowiada o ambicjach swego dzieciństwa, o uczuciach, jakie budziło w nim, w Boulogne, za cesarstwa, przejście armii; o swoich marzeniach, aby zostać wojskowym.
— Istnieje tylko jedna prawdziwa sława: sława wojenna! — wykrzykuje. — Wielcy matematycy i wielcy generałowie; oto co uznaję!...
— Tak, marzeniem jego — mruknął starszy Goncourt do brata — byłoby być pułkownikiem huzarów, aby mieć dużo kobiet. A prawdziwą jego ambicją byłoby być ładnym chłopcem; ale rzadko zdarzyło im się spotkać bardziej chybione powołanie...
Wszczyna się — z powodu jakiegoś świeżego artykułu — bitwa około Woltera. Obaj Goncourtowie, mówiąc o pisarzu i nie biorąc w rachubę jego oddziaływania społeczno-politycznego, kwestionują jego wartość literacką; cytują księdza Trublet, który nazwał Woltera „tryumfem miernoty”. Przyznają mu jedynie wartość wulgaryzatora, dziennikarza — wreszcie dowcip, zgoda, ale dowcip nie wyższy od tego, jaki posiadały wszystkie inteligentne starsze damy owej epoki... Teatr Woltera? — wykrzykują — któż ośmieli się jeszcze mówić o tym! Jego historia — kłamstwo; pompatyczna i płaska parafraza najstarszego i najbardziej konwencjonalnego „dziejopisarstwa”... Jego wiedza, jego hipotezy, to pośmiewisko dzisiejszej nauki! Wreszcie, jedyne dzieło, przez które wart jest żyć, jego sławny Kandyd, to La Fontaine64 prozą, skastrowany Rabelais65... Cóż warte te 80 tomów przy Kuzynku mistrza Rameau, przy To nie bajka Diderota66, w których mieszczą się już cała powieść i nowela XIX wieku?
— Wiecie, spotkałem kuzynkę tego miłego kuzynka Rameau; to osoba, która powiadała do mnie: „Niepojęty jest ten Girardin, mam jego kilkaset listów, wszystkie kompromitujące, i on nie chce ich odkupić!”
Wszyscy wsiadają na Goncourtów, a Sainte Beuve oświadcza, że Francja nie będzie wolna, dopóki Wolter nie będzie miał pomnika na najpiękniejszym placu Paryża. I z kolei intonuje pochwałę Roussa, o którym mówi jak o pokrewnej naturze, jak o człowieku swojej rasy. Ale pochwałę tę przerywa jakiś brutal, mówiąc:
— Rousseau67 to lokaj, który się bawi w kredensie swoim........
Wobec tej ostrości słów i myśli Renan jest trochę oszołomiony. Siedzi ze swoją miną zażywnego68 proboszcza, prawie milczący, ale ciekawy, pełen zainteresowania, chłonący cynizm słów niby uczciwa kobieta, która się zaawanturowała na kolacyjkę w podejrzanym towarzystwie.
Znów wraca rzecz do Boga.
— To zadziwiające — mruczy Goncourt — jak przy burgundzie mówi się zawsze o nieśmiertelności duszy.
— Tak — odpowiada Sainte-Beuve — kiedy się już nie wie, co się gada.
— Ja — rzecze Renan — admiruję Jezusa bez zastrzeżeń.
— Ależ — wykrzykuje Sainte-Beuve — w jego ewangeliach jest mnóstwo rzeczy idiotycznych. „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię”. To nie ma sensu.
— A Sakja Muni69 — wtrąca Gautier; — gdyby tak wypić zdrowie Sakja Muni?
— A Konfucjusz70? — rzekł kłoś.
— Och, nudziarz.
— A czy jest coś głupszego niż Koran?
— Ba — rzekł Sainte-Beuve, pochylając się do Goncourta — trzeba wszystko poznać, a nie wierzyć w nic. Prawda jest tylko w kobiecie...
— Oczywiście, miły sceptycyzm, to jeszcze summum71 człowieka. Nie wierzyć w nic, nawet w swoje wątpienie... Wszelkie przeświadczenie jest głupie jak... jak papież...
— Ja — zwierza się tymczasem Gautier doktorowi Veyne w innej materii — ja nigdy nie byłem zażarty na ten rodzaj intymnej gimnastyki... To nie znaczy, abym nie miał kwalifikacji po temu. Zrobiłem w życiu siedemnaścioro dzieci, wszystkie dość piękne... Można oglądać próbki... Ale zupełnie wystarczy załatwić się z tym raz do roku. Zachowuję przy tym najdoskonalszą zimną krew; mógłbym rozwiązywać równanie matematyczne... A wreszcie, mnie się to wydaje upokarzające, aby lada klempa mogła sobie wyobrażać, że człowiek koniecznie chce na nią wleźć...
I Gautier rozwija teorię, że człowiek nigdy nie powinien się poddać żadnemu wzruszeniu, że to jest poniżające, że nigdy nie należy dopuszczać własnej uczuciowości do swego dzieła; uczuciowość, to jest coś pośledniejszego w sztuce.
— Tę siłę, którą mam i która pozwoliła mi usunąć serce z moich książek, nabyłem przez stoicyzm mięśni. Jedna rzecz posłużyła mi za naukę. Oglądałem w pewnym majątku psy, straszliwie złe, zdolne w pięć minut ogryźć żywego osła do kosteczki; po czym pokazano mi inne psy, tchórzliwe, pełzające przed człowiekiem, liżące mu buty. „To inny gatunek?” — spytałem. — „Zupełnie ten sam; tylko tamtym daje się mięso, a tym zupkę jarzynową”. To mnie oświeciło; od tego dnia jadłem dziennie sześć funtów baraniny i chodziłem za rogatki bić się z murarzami — kończy z przekonaniem Gautier, którego poczciwość i miękkie serce są znane.
— Ale kobieta...
— Ba, kobieta!... Ale kobieta nie płciowa, istota tak młoda, aby nie budziła cienia idei o porodzie, nic z akuszerii...
Popiera go Flaubert:
— W ogóle piękność nie jest erotyczna; piękne kobiety nie są w gruncie stworzone na to, aby je kochać konkretnie; nadają się jedynie do rzeźbienia w marmurze. Miłość, to jest coś nieuchwytnego, podniecającego, co rzadko bywa produktem piękności.
Ktoś wtrąca:
— Znacie powiedzenie aktorki Dorval, która mówiła: „Ja nie jestem ładna, ja jestem gorzej...”
GAUTIER: — Pamiętacie Gustawa Planche?
— Krytyka z przydomkiem „okrutny”?
— Właśnie. Sekret jego okrucieństwa tkwił w tym, że on był impotent. Pewnego razu, u tej właśnie Dorval, tarzał się po podłodze i jęczał tak rozpaczliwie, że odźwierny słyszał go ze swej izdebki.
— Ktoś się dowiedział o jednym z naszych najsławniejszych autorów dramatycznych, że się stał impotentem; na co ów ktoś rzekł: „To dla niego bardzo szczęśliwie; uwolniony jest od męczarni niepewności”.
Naraz ogromny Flaubert wykrzykuje, że nigdy naprawdę nie posiadał kobiety, że jest właściwie dziewicą i że wszystkie kobiety, jakie miał, były tylko „materacem dla kobiety jego marzeń”. Przez ten czas, Nefftzer i Taine wszczęli dyskusję nad zawartością etymologiczną słowa „konkretny”.
Sainte-Beuve zaczyna długą historię, jak 24 lutego r. 1848 szedł na randkę z pewną praczką. „No tak, moi panowie, z praczką” — oświadcza mężnie. Nie mógł się dostać przez most, zapchany tłumem ludu, który krzyczał: „Niech żyje armia!”...
Soulié72 przerywa mu, aby opowiedzieć, że podczas rewolucji r. 1848, ktoś, ujrzawszy na moście jak pies ukąsił swego ślepca, sprzedał wszystkie akcje, mówiąc: „To już koniec świata”...
W innym kącie stołu Renan, bardzo podniecony, miota się na pustkę poezji Chińczyków, ludów Wschodu... Przychodzi mu na odsiecz Berthelot, wielki chemik, „jegomość który rozkłada i składa pierwiastki, rodzaj Pana Boga w szlafroku”. Potem rozlega się głos tego świetnego poety hipotez naukowych, jak, wśród ogólnej rozmowy, rzuca te słowa:
— Wszelkie ciało, wszelki ruch, oddziałujące chemicznie na ciała organiczne, z którymi się znalazły przez sekundę w styczności, wszystko — od czasu trwania świata — istnieje i drzemie, przechowane, sfotografowane w miliardach naturalnych klisz; i może to jest jedyny ślad naszego przejścia przez tę wieczność... Kto wie, czy pewnego dnia, wiedza, przy swoim postępie, nie odnajdzie portretu Aleksandra Wielkiego na jakiej skale, gdzie przez chwilę spoczął jego cień?...
Rozmowa zbacza na hipotezy o zaludnieniu planet. Niby wpół napełniony balon, uderza o nieskończoność, a z nieskończoności przechodzi znów na Boga. Padają formuły silące się go określić. Przeciw plastykom i Latynom, którzy pojmują Boga — jeżeli istnieje — jedynie jako starca o ludzkiej twarzy, poczciwego Boga michał-aniolowego z wielką brodą, Taine, Renan, Berthelot wysuwają koncepcję heglowską, ukazując w Bogu jakiś bezkresny i mglisty rozczyn, którego światy są jedynie drobinami.
I Renan, podniecony, szukając barwnego obrazu owej Wszystkości, po głębokim szukaniu w mózgownicy i po długiem milczeniu wróżącym poród czegoś genialnego, Renan, najpoważniej i najuroczyściej w świecie, wśród skupionej ciszy słuchaczy, przyrównywa Boga do... zgadnijcie do czego... (powiada Goncourt) — do ostrygi i jej wegetatywnego istnienia. Och, oczywiście ostrygi bardzo wielkiego formatu...
Na to porównanie cały stół parska straszliwym śmiechem, do którego, po chwili zdumienia tym, co powiedział, Renan przyłącza się z wdziękiem.
Nie wiadomo, czy to ów śmiech homeryczny sprowadza rzecz na Homera73, faktem jest, że Homer znajduje się na tapecie. I oto wszyscy ci obrazoburcy Boga, niszczyciele wiary, rozpływają się — wciąż powiada Goncourt — we wstrętnym bałwochwalstwie. Wszyscy ci hiperkrytycy obwieszczają jednym głosem, że był na początku ludzkości czas, kraj, dzieło, gdzie wszystko jest boskie ponad wszelką dyskusję, nawet ponad wszelkie rozważanie.
I zaczynają się rozpadać nad każdym słowem.
— Ptaki długoogoniaste! — wykrzykuje Taine z entuzjazmem.
— Morze nie rodzące winnego grona! Czy to nie piękne? — woła swoim dyszkantem74 Sainte-Beuve.
— W gruncie to nie ma żadnego sensu — wtrąca Renan. — Istnieje pewne stowarzyszenie niemieckie, które odkryło inny wykład.
— Jaki?
— Nie pamiętam już — powiada Renan — ale cudowny!
— No i co na to panowie Goncourt, którzy pisali, że starożytność istniała tylko po to, aby profesorowie mieli z czego żyć?
Goncourt nie chce zabierać głosu, bo wie, na czym się to kończy, ale, drażniony ze wszystkich stron, odpowiada możliwie najłagodniej, że większą mu robi przyjemność czytać Wiktora Hugo niż Homera.
Na to bluźnierstwo Saint-Victor, „robiący dosłownie wrażenie furiata”, zaczął ryczeć i wyć, że to już za wiele, że tego nie można słuchać i że to jest obraza religii ludzi inteligentnych.
Goncourt odpala:
— To bardzo osobliwe, że w towarzystwie, gdzie dopuszcza się dyskusję nad wszystkim, nie ma ktoś prawa powiedzieć swojego zdania o Homerze.
Saint-Victor krzyczy, unosi się. Na to Goncourt zaczyna krzyczeć jeszcze głośniej, wzburzony (jak mruczy potem do sąsiada) na tego człowieka nie bez talentu ale bez zdania, który zawsze schlebia utartym mniemaniom, lecz spuszcza z tonu, kiedy mu pokazać zęby.
Sainte-Beuve, bardzo przejęty kłótnią, przyzywa Goncourta do siebie, próbuje go uspokoić, stara się załagodzić wszystko, proponując z jednej strony jego przeciwnikom założenie klubu homerystów, a jemu znów basując75 z drugiej. Wszystko wreszcie uspokaja się, Saint-Victor podaje Goncourtowi rękę, którą ten przyjmuje dość opornie.
— Och, ta grekomania Saint-Victora i Flauberta! — mruczy Goncourt.— Flaubert doszedł do tego, że zachwyca się w Partenonie cudowną białością marmuru, który jest — powiada — „czarny jak heban”...
Ktoś rzuca ciekawe szczegóły tyczące uczonych Y... i Z.... Niemców, którzy nie są zapewne uczeńsi od innych, ale którzy modzie germanizmu w obecnym świecie naukowym zawdzięczają fantastyczne kariery.
Ów opowiadający znał uczonego Y.... biednego, skromnego, nieznanego, grającego na fortepianie na swoim poddaszu jak wszyscy Niemcy. Spotyka go później w krawacie w różowe groszki, w oszołamiającym garniturze. — „Zmieniłem się, prawda? — powiada uczony. Ba, przekonałem się, że praca, wytrwałość, to głupstwo. Profesor Haase wytłumaczył mi, że można dojść do czegoś jedynie przez kobiety... Patrz pan na takiego L...; czym on byłby, gdyby nie kręcił się w salonach?”.
Za drugim widzeniem, ten sam uczony, spotkawszy tegoż znajomego, odciągnął go na bok i spytał nieśmiało, czy myśli, że Niemiec taki jak on może kiedy nauczyć się, wzorem Francuzów, mówić pieprzne rzeczy kobietom; że próbował, ale zawsze to wypadało za ordynarnie, robiło się świństwo niemożliwe do strawienia.
— Cóż za symptom czasu, powiada Goncourt. Nauka używająca niskich środków, aby się wybić; nauka reprezentowana przez dwóch chamów, zrodzonych w kraju prostoty, a silących się na lekkość i wdzięk francuskiego zepsucia...
— W bibliotece widziałem przechodząc człowieka, który czytał: trzymał w ręce dłoń młodej kobiety siedzącej koło niego. Wracałem tamtędy w dwie godziny później. Czytał ciągle i wciąż trzymał rękę młodej kobiety w dłoni. To było małżeństwo niemieckie.
— Nie, to były Niemcy.
— Widziałem wczoraj, idąc do biblioteki, rzecz bardzo
Uwagi (0)