Marzenie i pysk - Tadeusz Boy-Żeleński (czytac .TXT) 📖
Marzenie i pysk to zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego z 1930 roku. W jego skład wchodzą teksty pisane na różnych etapach kariery literackiej autora — od nieśmiałych publikacji początkującego felietonisty, po dojrzalsze artykuły, aktualne w momencie wydania.
Boy obiecuje różnorodność wrażeń — felietony z tego zbioru dotyczą różnych kwestii. Autor komentuje sytuację społeczną, zwłaszcza dotyczącą relacji z Kościołem oraz problemy obyczajowe; wypowiada się na tematy związane z literaturą, nie stroniąc od anegdot z życia towarzyskiego literatów; uprawia również krytykę teatralną. Tadeusz Boy-Żeleński to jeden z najsłynniejszych polskich krytyków literackich, eseistów i tłumaczy, które twórczość przypada głównie na pierwszą połowę XX wieku. W swoich esejach komentował zarówno życie literackie, jak i angażował się społecznie — propagował edukację seksualną i świadome macierzyństwo, występował jako obrońca praw kobiet.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marzenie i pysk - Tadeusz Boy-Żeleński (czytac .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
„(...) I z gardzieli założonych szlochem szczęścia, wyrwała się — razem u wszystkich — pieśń zrodzona w godzinie najgłębszej niedoli Narodu. Jej znana melodia jest posępna jak psalm nieszporny. Lecz pieśń, oskrzydlona bezdennym zapałem młodych dusz, brzmiała fanfarami, jakich w sobie nie ma nawet płomienna Marsylianka. A słowa
Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!
rozległy się pełnią takiego tryumfu, a zarazem groźby niezłomnej, że zdało się, iż po nich nastąpi coś wspaniałego, — że tu, w tym blokhauzie, stanie się jakiś widomy znak, cud, — tyle potęgi ducha zalewało śpiew i wyszarpnęło się zeń, jak z pochwy wylata nagi, jasny miecz”.
Zdumiewający ten ustęp w zestawieniu z owym nieszczęsnym cytowanym wierszem jest wymownym dowodem, do jakiego stopnia słowa, które stały się niejako rytualne, mogą zatracić swoje istotne i pierwotne znaczenie nawet dla wrażliwego literackiego ucha. Aby je sobie na nowo odświeżyć, wyobraźmy sobie — co bardzo jest prawdopodobne — iż tomik utalentowanego pisarza będzie przełożony na jaki obcy język. Co pomyśli np. Francuz o tej „fanfarze, której nie ma Marsylianka”, o tym „tryumfie, groźbie niezłomnej” — które, w rezultacie, zamykają się w tej jakże skromnej i upokarzającej negatywnej zapowiedzi, że nam ktoś „nie będzie pluł w twarz”!... W istocie, takich „fanfar” nie ma Marsylianka: Francuzowi nie przeszłyby one przez gardło!
Zrozumiałe jest, iż w pewnych okolicznościach, po wieku hańbiącej niewoli, gorące serce kobiece mogło podyktować autorce Roty te bolesne słowa; ale dzisiaj sądzę — i nie ja jeden — iż nie moglibyśmy godniej obejść momentu odzyskania ziemi śląskiej, niż wymazując raz na zawsze owo „plucie w twarz” z naszego śpiewnika narodowego.
1921
(Uwagi dyletanta na marginesie Wiedzy Ścisłej)
Jedną z ubocznych korzyści zabawy tłumacza jest to, iż, chcąc czy nie chcąc, poznaje się dobrze przekładanego autora. Proszę tylko zważyć: wybiera się do przekładu zazwyczaj rzeczy, które się lubi; przy samej robocie trzeba zważyć, rozebrać każde słowo, wgryźć się w każdą intencję, każdy odcień myśli; powrócić jeszcze raz przy wygładzaniu, przeczytać uważnie dwa razy w korekcie; i znowuż powtórzyć cały ten proceder przy rewizji do ponownego wydania. Doprawdy, zna się potem pisarza jak najpoufalszego przyjaciela; wyspowiadał się ze wszystkiego. Toteż nie ma w tym chyba ani śladu pretensjonalności, jeżeli powiem, że ilekroć zdarza mi się czytać w naszej literaturze krytycznej coś, co styka się ze sferą opracowanych przeze mnie pisarzy francuskich, nieraz odnoszę wrażenie słów rzucanych po trosze na wiatr, mówionych obok samej rzeczy tam, gdzie inny czytelnik podziwia może ścisłość rozumowania i erudycję autora. Nazwałbym to „wiatrologią”, przez wspomnienie owej wpływologii, o której niedawno toczyła się w Warszawie tak ożywiona dysputa.
Na przykład. Świeżo miałem w ręku książkę Fredro a komedia obca, pióra pana Kucharskiego, którego badania nad Fredrą przynoszą tyle nowego i cennego światła. Książka ta porusza zależność Fredry od komedii włoskiej: nawiasowo jedynie potrąca o literaturę francuską. I oto zaraz na str. 2 czytam:
„Między postacią Moliera a Fredry (chodzi o Geldhaba) istnieje znaczna różnica w traktowaniu pomysłu, jak i koncepcji typu. Molier bawi się swym wzbogaconym mieszczaninem, Fredro swojego dorobkiewicza wyszydza, oskarża i potępia. Pan Jourdain jest człowiekiem najpoczciwszym pod słońcem” etc.
„Człowiek najpoczciwszy pod słońcem”. Hm... Przypadkowo właśnie tego samego dnia ukończyłem druk przekładu Mieszczanina szlachcicem, skomentowanego przeze mnie dla Biblioteki Narodowej; otóż daję konia z rzędem... albo nie, coś realniejszego: daję milionówkę każdemu, kto mi potrafi wykazać jeden, dosłownie jeden jedyny rys rzekomej „poczciwości” pana Jourdain, skończonego chama i bydlaka, mimo iż wziętego przez Moliera na wesoło. Ale to drobiazg; to małe przemówienie się w niczym nie uszczupla wartości dzieła pana Kucharskiego, który, jestem pewien, nie pogniewa się i po namyśle przyzna mi słuszność.
Gorzej pod względem wiatrologicznym przedstawia się niedawna książka pana Chrzanowskiego o komediach Fredry. Czytając ją, mimo woli sięgnąłem ręką po ołówek, aby raz po raz opatrzyć coś znakiem zapytania lub wykrzyknikiem. Wiem, że popełniam tu zbrodnię „obrazy majestatu”: szczęściem, przy obrazie majestatu profesorskiego dozwolony jest „dowód prawdy” i zaraz go podejmę. Zatem parę przykładów:
Argumentując z wielką swadą przeciw temu, jakoby Fredro był romantykiem dlatego, że Gustaw i Aniela są romantykami (?), prof. Chrzanowski pisze (str. 27):
„Z tego, ze się wśród różnych postaci Balzaca znajduje Louis Lambert, mistyk i spirytualista, nikt chyba nie zechce wyprowadzać wniosku, żeby i Balzac był mistykiem i spirytualistą” etc.
To się nazywa, po polsku, trafić kulą w płot. Trudno mniej szczęśliwie i bardziej po omacku dobrać przykład. Każdy, panie profesorze, kto się trochę zajmował Balzakiem, wie, iż wśród wszystkich jego powieści, na ogół raczej „obiektywnych”, właśnie Ludwik Lambert zawiera najwięcej subiektywnego, autobiograficznego wręcz materiału. Każda biografia Balzaka, mówiąc o wczesnej młodości pisarza, cytuje całe ustępy z Ludwika Lambert. O „spirytualizmie” Balzaka wróble na dachach świegocą. Owa wpół mistyczna „teoria woli” Ludwika Lambert jest ulubioną teorią Balzaka, którą spotyka się raz po raz w jego pismach, a wadą tej powieści jest właśnie to, że jest ona po prostu wykładem ówczesnych poglądów filozoficznych Balzaka. Czyżby prof. Chrzanowski nic nie słyszał o Swedenborgu, o Seraficie Balzaka, wreszcie choćby o La peau de chagrin75? (tytuł ten, nawiasem mówiąc, jeden z naszych krytyków spolszczył na Czara smutku, kombinując zapewne, że pot znaczy garnek76, więc może być i czara, a chagrin znaczy zmartwienie...).
Słowem, wiatrologia i do tego zbyteczna: dla objaśnienia przedmiotu, który zapewne zna dobrze, pan profesor sięga po przykłady z przedmiotu, który zna — mniej dobrze.
Inny przykład. Mówiąc znowuż o podmiotowości Fredry, prof. Chrzanowski pisze (str. 228):
„(...) czyż by się wiedziało, że w postaciach Cherubina, Almawiwy i Figara Beaumarchais w znacznej mierze portretował samego siebie, gdyby się nie znało jego Pamiętników?”.
— Co też to mogą być za Pamiętniki Beaumarchais’go które prof. Chrzanowskiemu rzekomo tyle światła rzuciły na psychologię Cherubina i Almawiwy?... Ach! to zapewne jego słynne Memoires (Memoriały) w procesie o łapówkę z sędzią Goezmanem i jego żoną! I ja również uważałem je, sądząc z tytułu, za Pamiętniki, dopóki, wiedziony ciekawością, nie zajrzałem raz do środka. Ale skąd tu Cherubin, Figaro...? Czyżby prof. Chrzanowski nigdy... Au! au!
Mam dalej prowadzić „dowód prawdy”? Prowadźmy. Ale ostrzegam, że będzie coraz gorzej. Ta sama książka, str. 114:
„(...) w miarę oddalania się od tradycji Moliera to rozdzielanie jednej i tej samej śmieszności między dwie albo więcej osób stało się powszechnym zwyczajem i ogarnęło nie tylko komedię charakterów indywidualnych, ale i komedię typów; na tym to rozdzielaniu polega oryginalność Dancourta, o czym świadczą już same tytuły wielu jego komedii, mające formę liczby mnogiej: Mieszczki modne, Starzy kawalerowie, Biedne lwice, Bezczelni, Sceptycy” itp.
Czytam i przecieram oczy: czy ja śnię? Dancourt, to pisarz z XVII wieku (1661–1726), zaś Starzy kawalerowie to ponoś sztuka Sardou, grywana za naszych czasów, a Ubogie lwice (nie: biedne), Bezczelni — to wszak najgłośniejsze komedie Augiera, też wystawiane za mojej pamięci! Czy podobna, aby prof. Chrzanowski nie wiedział o istnieniu Augiera, już nie jako erudyta, ale tak prywatnie? Ale spostrzegam przypisek, zaglądam tedy do przypisku:
(1) Les bourgeoises à la mode, Les vieux garçons, Les lionnes pauvres, Les effrontés, Les sceptiques, ob.77 Brunetière, Les epoques du théatre français, konferencja VIII.
Coraz więcej zdumiony sięgam do Brunetière’a i szukam. Jest słowo zagadki! Istotnie, mówiąc o komediach Dancourta (str. 189) jako o zapowiedzi późniejszej komedii obyczajowej, cytuje Brunetière o kilka wierszy dalej tytuły nowoczesnych komedii: Starzy kawalerowie, Ubogie lwice, Bezczelnych etc. Prof. Chrzanowski zgubił się w swoim Brunetièrze i pomieszał to wszystko razem, w czym ostatecznie nie byłoby nic tak dziwnego: roztargnienie uczonych jest wszak przysłowiowe; dziwniejsze jest, iż monografista Fredry tak mało interesował się w życiu teatrem, iż klasyczne wprost komedie współczesnego repertuaru są mu obce nawet z tytułów! Anioł Stróż ustrzegł prof. Chrzanowskiego od zacytowania Safandułów jako komedii Dancourta, gdyż Brunetière wymienia w tym samym wierszu i tę dość znaną komedię Wiktoryna Sardou.
Prof. Chrzanowski uwziął się, aby Bogu ducha winnego Dancourta pasować na odnowiciela francuskiego teatru, wciąż na podstawie tej „liczby mnogiej” tytułów. Zawadza mu trochę Molier (choćby tylko Uczone białogłowy); ale co to dla „wiedzy ścisłej”: nie takie nawykła brać przeszkody! Stwierdza tedy spokojnie prof. Chrzanowski, że Filaminta, Armanda i Beliza w Uczonych białogłowach nie posiadają każda odrębnej indywidualności. Otóż trzeba chyba nigdy nie czytać tej komedii Moliera, aby nie pamiętać, jak znakomicie zindywidualizowane są te typy „sawantek”! Zatem po to bagatelizuje się Moliera, aby zrobić honorowe miejsce dla mitycznego Dancourta... autora Starych kawalerów i Ubogich lwic! Czy aby nie za dużo tych wiatrów, panie profesorze?
Ale nie chcę (choć mógłbym) mnożyć już przykładów. Trąciłoby to złośliwością, która mi jest dość obca. Jakiż wniosek? Biorąc ściśle logicznie, byłby taki: jeżeli ja, w moim nader szczupłym zakresie dokładnych wiadomości, raz po raz natykam się w niektórych płodach naszych „uczonych w piśmie” na mniej lub więcej jaskrawe... omyłki, można by przypuszczać, iż kto inny, znający dokładnie inny znów dział, odkryłby znowuż inne omyłki tegoż samego kalibru, etc.; że zatem ten i ów z naszych pomników „wiedzy ścisłej” jest tylko piramidą wiatrologii podanej z całym balastem autorytetu i drobiazgowością rzekomej informacji. Ale nie chcę tego przypuszczać; wolę wierzyć, iż to są drobne skazy na rzetelnym dziele. I nie poruszałbym nawet tych usterek, gdyby nie to, że widzę w nich symptom znamienny dla naszej młodej jeszcze kultury naukowej; symptom niebezpieczny, ale, mam nadzieję, uleczalny.
Mówmy otwarcie: jesteśmy tylko ludźmi, a pojemność mózgu ludzkiego jest ograniczona; niepodobna zarazem wiedzieć wszystko i wiedzieć wszystko dobrze. Tego nie wymaga nikt od najuczeńszego człowieka. Ale prawdziwa kultura naukowa polega na tym, aby mówić tylko o rzeczach, które się wie; nie obwieszać swoich książek błyskotkami wątpliwego pochodzenia, które mają zdobić, a często szpecą. U nas, „wiedza” ma czasem dziwne narowy; lubuje się jeszcze, jak dziki w świecidłach, w pstrokaciznie nazwisk, dat, cytatów, odsyłaczy. Cytat z Brunetière’a, choćby niedokładnie przeczytany i opacznie zastosowany, nadaje książce aureolę erudycji, posmaczek katedry; a kto go tam skontroluje! Powierzchowne felietowanie ugina się pod ciężarem pseudonaukowości. Nauka nasza była długi czas — i jest jeszcze — zaopatrzona, jako w ideał, w niemieckie metody: ale do niemieckich metod trzeba niemieckiej pilności, niemieckiej dokładności: jeżeli natomiast skojarzymy niemiecki pedantyzm z polskim niechlujstwem — ładna historia!!
Pan Chrzanowski jest profesorem literatury polskiej; literaturę francuską zna najwidoczniej słabo, z kompendiów i streszczeń. Jest to niewątpliwie brak, nawet dla przeciętnie wykształconego człowieka, ale ostatecznie, nie jest to zbrodnia. Natomiast bezwarunkowo nie uchodzi poważnemu profesorowi mistyfikować swoich uczniów i czytelników szychem chwytanej po łebkach „erudycji” i rozprawiać wielce indywidualnie o rzeczach, o których się coś wie zaledwie z trzeciej ręki. Jeżeli tak postępuje Wiedza Ścisła, cóż zostanie nam, dyletantom? Jeżeli tak czynią ludzie serio, cóż zostanie nam, błaznom?
1921
W felietonie swoim, poświęconym nowemu wydaniu poezji Asnyka w opracowaniu prof. Eugeniusza Kucharskiego, daje p. Ferdynand Hösick, na podstawie osobistych wspomnień, przyczynek do genezy znanego wiersza Asnyka: Szkic do współczesnego obrazu. Pamiętając również dobrze epokę i atmosferę, w której wiersz ten powstał, pragnę dodać parę słów do trafnych objaśnień p. Hösicka. Ale najpierw wypadnie mi przytoczyć komentarz prof. Kucharskiego, do którego zaciekawiony zajrzałem78 i w którym, wyznaję, z niemałym zdumieniem wyczytałem ten nieprawdopodobny ustęp:
„Prawdziwą niespodziankę w tym względzie stanowi w Szkicu do współczesnego obrazu przeciwstawienie zbuntowanej masy wydziedziczonych wytwornej grupce pięknoduszków i bawidamków, rozpływających się w ekstazie »najnowszej sztuki«. Na pierwszy rzut oka ten kontrast zdumiewa. Co wspólnego z starą krzywdą społeczną może mieć nowa poezja, nowa sztuka, wielbiona jako najszlachetniejszy kwiat duchowej kultury? Jaki związek istnieje między »łaknieniem ziemi, powietrza i chleba« a pragnieniem nowych ideałów artystycznych, a modernizmem? A jednak dla poety łączność ta nie tylko istnieje, ale go pali jak żrąca rana, bo posiada on żywą świadomość, że cały ten modernizm z swym przerafinowaniem, nastrojami, nagą duszą, amoralizmem, erotomanią, »nowym dreszczem« i wszelkimi innymi »absolutami« jest typowym wytworem kapitalistycznej kultury, pasożytniczą rośliną, która wyrosła i zakwitła na krzywdzie i wyzysku tych »zza bramy«. Jest sztuką godną pana, który ją opłaca »trubadurom, stojącym u pańskich, bankierskich bram« — amoralną i cyniczną, bo przeznaczoną dla warstwy, która wyzbyła się moralności przy »robieniu« majątku, przerafinowaną, bo do zmysłów stępiałych mówiącą, wyłączną i tłumem gardzącą, bo cieszyć ma wybrane uszy dystyngowanych — trutniów. To, co jasnym się staje dzisiaj, dostrzega Asnyk w dobie rosnących zachwytów dla »modernizmu«, dostrzega wtedy, gdy najwalniejsi socjalni trębacze piali peany na cześć »młodej sztuki«”.
Powtarzam, iż szeroko otwierałem ze zdumienia oczy, czytając tę stronicę!
Pomijam drobne nieścisłości, tak częste u ścisłych badaczy literatury. Wiersz Asnyka np. powstał w roku 1895, zatem wówczas gdy o Przybyszewskim i o „nagiej duszy” w Polsce nikomu się nie śniło. Mniejsza o to. Ale cóż za nienawiść do literatury, do myśli ludzkiej u tego historyka literatury! Cóż za agresywna dulszczyzna ogólników, z jaką pan profesor mówi o „nowych dreszczach” i o „wszelkich innych absolutach”!!! — Żaden socjalistyczny agitator na wiecu
Uwagi (0)