Marzenie i pysk - Tadeusz Boy-Żeleński (czytac .TXT) 📖
Marzenie i pysk to zbiór felietonów Tadeusza Boya-Żeleńskiego z 1930 roku. W jego skład wchodzą teksty pisane na różnych etapach kariery literackiej autora — od nieśmiałych publikacji początkującego felietonisty, po dojrzalsze artykuły, aktualne w momencie wydania.
Boy obiecuje różnorodność wrażeń — felietony z tego zbioru dotyczą różnych kwestii. Autor komentuje sytuację społeczną, zwłaszcza dotyczącą relacji z Kościołem oraz problemy obyczajowe; wypowiada się na tematy związane z literaturą, nie stroniąc od anegdot z życia towarzyskiego literatów; uprawia również krytykę teatralną. Tadeusz Boy-Żeleński to jeden z najsłynniejszych polskich krytyków literackich, eseistów i tłumaczy, które twórczość przypada głównie na pierwszą połowę XX wieku. W swoich esejach komentował zarówno życie literackie, jak i angażował się społecznie — propagował edukację seksualną i świadome macierzyństwo, występował jako obrońca praw kobiet.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Marzenie i pysk - Tadeusz Boy-Żeleński (czytac .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Otóż przeglądając listy pisane do pani Lizy, znalazłem takie, które przypomniały mi to i owo zabawne wydarzenie. Jeden to list Włodzimierza Tetmajera: wydaje mi się dla postaci Gospodarza z Wesela tak znamienny, że mimo niewinnie-poufnego charakteru tej epistoły, pozwolę ją sobie przytoczyć. Ale przedtem parę słów komentarza.
Włodzio Tetmajer, przy pozorach tężyzny, był w istocie wątłego zdrowia, neurastenik i mimo swoich słynnych „kurdeszów” mający słabiutką i niewytrzymałą do kieliszka głowę. Od czasu od czasu, kiedy czuł się niewyraźnie na zdrowiu (nerwica), poczciwa Sewerowa Maciejowska zaciągała go przemocą do znakomitego profesora Pareńskiego. I stale odbywało się co następuje: profesor, zbadawszy go sumiennie, zabraniał mu najsurowiej wszelkiego alkoholu, bodaj kropelki wina; zapisywał mu receptę, po czym Włodzio przechodził do salonu pani Lizy i zwykle zostawał na kolacji, w czasie której Pareński, już nie lekarz, ale gościnny gospodarz, czuwał troskliwie aby... jego kieliszek był stale zaopatrzony. A oto dokument:
„Wielmożna Pani Dobrodziejko!
Dawno już nie zdarzyło mi się do tego stopnia się zapomnieć przy kieliszku jak w piątek. Przypuszczam, że mogłem powiedzieć jakie głupstwo i zresztą sam fakt bycia nietrzeźwym jest już dostateczną winą.
— Poczuwam się tedy do obowiązku przeproszenia W. Panią za tego rodzaju sąsiedztwo i zabawę, jaką Panie siedząc przy mnie mieć mogły. Proszę najuprzejmiej łaskawie mi darować, jeśli co głupiego powiedziałem, bo sam nie bardzo pamiętam, co gadałem. Tak to nie leży w moim usposobieniu i tak się nie zgadza z moim przekonaniem, aby wobec Pań upijać się i puszczać na jakieś dowcipy lub lekkie rozmowy, że czuję się prawdziwym zbrodniarzem i źle wychowanym człowiekiem.
— Jeśli to możebne, to proszę o łaskawe przebaczenie, zależy mi bardzo na tym, aby sąd Pani o mnie nie był zbyt surowym.
— W nadziei, że uzyskam przebaczenie, rączki W. Pani całuję i wyrazy najgłębszego szacunku załączam.
Włodzimierz Tetmayer”.
Znając kochanego Włodzia, jestem przekonany, że jego występek musiał być bardzo niewinny. (Przypomina się owo cudowne: „a, zrobiłem wstyd niewieście” Cześnika u Fredry). Toż samo owo „pijaństwo” po paru kieliszkach wina nie mogło być zbyt ciężkie. Niech więc, ku zawstydzeniu dzisiejszej pędzonej na wódce epoki, znajdzie się tu ten list jako dokument dworności i wrażliwości sumienia dawnych Polaków.
Inny dokument tyczy Lucjana Rydla. Lutek był w tym z dawna z rodziną Rydlów zaprzyjaźnionym domu prawie domowym. Żartobliwie (dziewczęta były jeszcze prawie dziećmi) dawał sobie tytuł „zięcia” i panią Lizę stale nazywał „belmerą65”. Znalazłem jakiś ozdobny egzemplarz Zaczarowanego koła z taką jego rymowaną dedykacją: „Książka nie wyjdzie jak za dwa tygodnie — lecz ja, belmerę pragnąc uczcić godnie — pierwszy egzemplarz, bity na papierze — czerpanym, niosę w podarku belmerze”. W dziecinnym pokoju „na Wielopolu” był Lutek Rydel — jak wszędzie po trosze — lubiony i ośmieszony zarazem. Głównie z powodu gadulstwa, które było czymś jedynym w świecie, gargantuicznym, czymś, czemu podobnego przykładu nie zdarzyło mi się spotkać. Jeden epizod z czasu jego przedślubnych perypetii, gdy Lutek zagadywał się dubeltowo. Jednego dnia przychodzi na „Wielopole” o wpół do trzeciej popołudniu; na chwilę, z czymś się zwierzyć. Pani domu częstuje go czarną kawą. „Dziękuję, nie mogę, zaraz muszę lecieć”. — „Niechże pan choć siada, panie Lutku”. — „Nie mogę, muszę zaraz iść”. Rezultat był ten, że około godziny pierwszej w nocy pani Liza telefonowała do „Czasu” do Starzewskiego, błagając go, aby przyszedł zabrać Rydla, bo już nie ma sił; zagadał ją na śmierć!
Drugi epizod. Z okazji pięćsetlecia Akademii zjechali różni znakomici cudzoziemcy, zapraszani po krakowskich domach. Między innymi przyjaciel Polaków, Gabriel Sarazin, autor książki o naszych wieszczach. Ten Sarrazin trafił na Lutka Rydla: i oto stoczył się najosobliwszy turniej. Sarrazin, jak to Francuz, chłop mowny, ruszył z kopyta; aliści gdy przerwał sobie dla nabrania oddechu, Rydel wpadł mu w słowo i już nie popuścił! Francuz bladł, wiądł, aż w końcu zwiądł zupełnie. Dziewczęta i ich goście obserwowali przez uchylone drzwi tę scenę, zupełnie jak nurkowie obserwują walkę potworów na dnie morskim. W pewnym momencie Maryna weszła do pokoju i podała na talerzyku Rydlowi ciągutkę. Rydel wziął, nie patrząc, połknął ciągutkę i gadał dalej.
Rydel, chłopiec najpoczciwszy i najuczynniejszy w świecie, przy tym namiętnie lubiący wykładać, zaproponował pani Elizie, że będzie jej dziewczętom dawał lekcje historii sztuki.
Otóż niewdzięczna Maryna rychło zaczęła się buntować przeciw tym lekcjom, utrzymując zuchwale, że to jest tylko pretekst do wygadania się prelegenta i że ona nie ma żadnej ochoty być ofiarą. Gdy matka ani słyszeć nie chciała o przerwaniu lekcji, chytra dziewczynka wywołała pod pierwszym lepszym pozorem jakiś zatarg z ofiarnym nauczycielem. Stąd wynikła ta korespondencja:
Kraków, d. 10. I. 1900.
Kochana Marynko!
List ten adresuję wprawdzie na ręce Mamy, bo nie chcę poza jej plecami zwracać się do Maryni, ale zapewniam, że piszę go bez porozumienia się z mamą, z własnej ochoty i z bardzo szczerej życzliwości dla Maryni.
Prawdopodobnie Marynka odczuwa dość żywo wewnętrzne niezadowolenie z tego, co zaszło. Chęć postawienia na swoim nie zawsze bywa dobrym doradcą; i mnie samego nieraz upór chwilowy wprowadził w położenie, z którego trudno potem było mi znaleźć wyjście nieuwłaczające miłości własnej.
Zdaje mi się, że rozumiem dobrze położenie Maryni. Ale im dłużej to będzie trwało, tym trudniej będzie wybrnąć, tym trudniej będzie Maryni zawrócić. Dziś jeszcze jest czas, dziś jeszcze potrafimy oboje w krótkim czasie puścić w niepamięć to, co zaszło. Rozumiem, że Maryni może być niełatwo zrobić pierwszy krok; — więc ja go robię, bo mogę zrobić go bez upokorzenia i poniżenia. Nie pisałbym, gdybym nie znał jednej zasadniczej strony charakteru i usposobienia Marynki: rzetelności i prawości. Inna, mniej od Maryni rzetelna, może by sobie powiedziała: „proszą mnie, dobijają się — postawiłam na swoim. Teraz ustąpię z łaski!”. Marynia tego sobie nie powie, wiedząc dobrze, że tak nie jest. Marynia zrozumie ten list tak, jak był pisany. Chcę nim po prostu przemówić do serca i rozsądku Marynki, chcę ułatwić i uprościć Maryni drogę do powrotu, oszczędzając upokorzenia. Kiedy pomyślę, że Marynia ma zapewne nieraz ochotę naprawić to, co się stało, a w sumieniu swoim czuje, że się stało źle, a tu z każdym dniem ciężej i trudniej naprawić, wtedy żal mi Maryni. Do natur takich jak Marynka trafia się przede wszystkim dobrocią: to było uczucie, które mi ten list dyktowało. Zobaczę, czy dobrze trafię?
Lucjan Rydel
List ten włożony był w drugi, zaadresowany do pani Lizy:
Kraków, d. 10. 1. 1900.
Łaskawa i droga Pani!
Na ręce pani posyłam list do Maryni. Ponieważ nie miałem sposobności porozumieć się z panią przedtem w tym względzie, od pani jedynie będzie zależało, czy Marynia list ten otrzyma czy nie. Zacząłem z dziewczętami wieki średnie, wykładam rzeczy zajmujące i potrzebne do wykształcenia, których można się dowiedzieć, ale tylko z całego mnóstwa książek i podręczników, toteż Marynia odniosłaby zbyt dużą szkodę, nie biorąc udziału w lekcjach. Nie uwierzy pani, jak mi na ostatniej lekcji żal było Maryni, kiedy mówiłem rozmaite szczegóły arcyciekawe, zapamiętane z paryskich wykładów. Nie wiem, ile tomów przeczytać by trzeba, żeby się tych rzeczy dowiedzieć, i ciągle mi wracała do głowy jedna myśl, że Marynia tego wiedzieć nie będzie. Tak bym pragnął nauczyć dziewcząt wszystkiego, co umiem, choćby w skróceniu, a tu dla jednej chwili nierozsądnego uporu Marynia ma to stracić. Doprawdy, zanadto mi jej żal. Jeśli pani listu mojego nie uzna za zbyt nierozsądny i zbyt niepedagogiczny, niech pani zechce dać go Maryni. Jestem prawie pewny, że wystarczy okazać jej gotowość do zgody, żeby poruszyć w niej żal i ochotę do lekcji, którą sama przed sobą ukrywa przez dziecinną ambicję.
Rączki Pani po tysiąckroć całuję, Lucjan Rydel.
Cały pan młody z Wesela odbija się znów w tym liście: poczciwy i naiwny nieco zarazem. Byłem świadkiem, jak Maryna tarzała się ze śmiechu, czytając ten list, i uprzytomniłem sobie, że doktor praw i filozofii, dramaturg i bywalec paryski może być wielkim dzieckiem wobec czternastoletniej dziewczyny.
Taki był zatarg bohaterów Wesela; sądzę, że miałem prawo go tu przedstawić. Alboż nie należą do historii?
Nie powiem, ażebym był zbytnim czcicielem jubileuszów; mimo to jest jeden jubileusz, który bym chętnie obszedł, gdyż data jego budzi we mnie odzew bardzo osobistego sentymentu. A data to ważna dla całego naszego życia literackiego ostatnich czasów i godna, aby ją przypomnieć. W sierpniu bieżącego roku upływa dwadzieścia pięć lat od chwili, gdy Stanisław Przybyszewski przybył do Krakowa, do Polski. Czym był pierwszy okres pobytu Przybyszewskiego w Polsce dla nas wszystkich, którzyśmy mieli szczęście przeżyć go w najbliższym obcowaniu ze „Stachem”, trudno dać wyobrażenie w kilku słowach... trudno byłoby może dać je i w wielu słowach... Co on z nami robił, ten cudowny hipnotyzer dusz — nie wiem; na czym polegał ten magnetyczny wpływ, dobroczynny dla jednych, zabójczy dla drugich, ale tak mocny, że nikt nie mógł zostać nań obojętny? To pewna, że nie był to wpływ czysto literacki; Przybyszewski był jednym z tych artystów, którzy lubują się w kształtowaniu samego życia. Toteż najsumienniejszemu historykowi literatury, który przestudiuje przy biurku teorię „nagiej duszy”, Confiteor etc., etc. , tajemnica istotnego oddziaływania „Przybysza” umknie gdzieś między palcami. Nie zdradzi jej rocznik ówczesnego „Życia”, jego namaszczony ton dość fałszywe dałby pojęcie o codziennym bytowaniu tej małej gminy czy sekty, której każdy dzień znaczył się — między jednym a drugim dramatem — jakąś zabawną anegdotą.
Gdzież więc znajdzie wyraz istotny duch owej epoki literackiej i co z niej przechowa się w pamięci? Zapewne nic; rozwieje się w nicość, przepadnie, jak tyle ciekawych epok, figur naszego życia artystycznego.
Kiedy z okazji wznowienia w Warszawie Wesela zapragnąłem podać publiczności garść osobistych wspomnień związanych z epoką i powstaniem utworu, posypało się na mnie sporo gromów. Przypomnienie owej rzeczywistości, której świadomość pogłębia we mnie tylko uczucie podziwu dla genialnego utworu Wyspiańskiego, a zarazem wydaje mi się nieodzowną dla jego właściwego rozumienia, zdało się niektórym profanacją, zdzieraniem uroku etc.
Widocznie tak już nawykliśmy do odświętnego jedynie obcowania z literaturą, że razi nas wszelki poufalszy z nią stosunek. Wolno się tylko licytować na superlatywy i ogólniki, nie wolno tykać codziennego faktu. Owszem, i o epoce Wesela będzie wolno pisać, ale wówczas kiedy ostatni jej świadek zejdzie ze świata, nie zostawiwszy żadnych śladów tego, co mógł widzieć i pamiętać; wówczas zacznie się mozolne i wielce naukowe odkopywanie realiów Wesela na podstawie śliskich hipotez i domysłów. To, co dziś jest profanacją, będzie aktem pietyzmu; to, co dziś jest plotką, będzie „dokumentem”...
Widocznie egzegeza literacka jest po prostu grą towarzyską, w rodzaju „zgadnij zgadula”, gdzie wolno mówić o tym, co się wie z domysłu, a nie wolno o tym, co się widziało, bo to jest przeciw regułom gry i psuje zabawę innym? Tylko jak ta wiedza będzie wyglądała!
Niedawno był tego przykład. W jednym z codziennych pism pojawił się fachowy artykuł z powodu 25-letniego jubileuszu Sztuki67. Epokę tę pamiętam bardzo dobrze i pamięta ją wielu moich niestarych rówieśników, ale już dla młodszych o kilka lat historiografów jest ona w istocie „historią”. Jakoż jeden z literatów pamiętających tę epokę z osobistych stosunków musiał na łamach owego pisma prostować zasadnicze omyłki fachowca. Tak szybko zacierają się w pamięci fakty.
Świeżo miałem w ręku książeczkę U kolebki modernizmu, poświęconą właśnie dobie literackiej Przybyszewskiego i „Życia”. Młody autor omawia ją tak, jakby to była jakaś zamierzchła epoka znana nam jedynie z odkopanych palimpsestów; nie czyni najmniejszej próby, aby ją ująć na tle życiowym, mimo iż dziś jest ono jeszcze dostępne. A wszak pan Ludwik Szczepański, założyciel „Życia”, mógł był z łatwością udzielić wszelkich objaśnień; ale snać68 „reguły gry” nie pozwalają ich szukać, tak jak nie wolno przy bridżu zaglądać w karty sąsiadowi. Zgadnij zgadula!
A cóż dopiero atmosfera, koloryt danej epoki, bez których nie może być mowy o historii literatury! Owa zdolność utrwalania tej atmosfery w całej jej żywości jakże wysoko stoi np. w literaturze francuskiej. Nie ma wybitniejszej osoby w XVIII w. we Francji, której by się nie znało dziś jak dobrego znajomego; fizjonomia każdego niemal z gości salonu, w którym obracał się jakiś Diderot lub Wolter, wygląda ku nam jak żywa z pamiętników, listów, monografii. Mały tomik anegdot Chamforta jest jednym z najkapitalniejszych dokumentów do zrozumienia epoki. Dziewięć tomów Goncourtów ukazuje nam podszewkę życia literackiego z lat kilkudziesięciu; a ileż mamy książek tego typu, choć nie tak konsekwentnie spisywanych? Każdy salon, każda grupa mają swoje anegdotyczne monografie. Bo bez tego literatura musi zawisnąć w próżni, można o niej fantazjować, ale
Uwagi (0)