Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Stanisław Przybyszewski, Stanisław Wyspiański, Witold Wojtkiewicz, Artur Grottger i Narcyza Żmichowska to wybitne postaci twórców działających w XIX i XX wieku. Ich postaci zostały omówione przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego w zbiorze Ludzie Żywi wydanym w 1929 roku w Warszawie.
Zbiór składa się z pięciu części poświęconych wymienionym artystom, Boy pisze o nich w kontekście dzieł, którymi zasłynęli, ale także opowiada o ich życiu prywatnym.
Tadeusz Boy-Żeleński to jeden z najsłynniejszych polskich krytyków literackich, eseistów i tłumaczy, które twórczość przypada głównie na pierwszą połowę XX wieku. W swoich esejach komentował zarówno życie literackie, jak i angażował się społecznie — propagował edukację seksualną i świadome macierzyństwo, występował jako obrońca praw kobiet.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Ci, którzy są jej bliscy duchem, są rozproszeni. Stąd ta ogromna korespondencja, w której pisarka wypowiada się, niewątpliwie z uszczerbkiem swej twórczości. Raz po raz zresztą ktoś ubywa: Edward Dembowski ginie od kuli austriackiej, Jurgens w cytadeli, ten i ów zesłany na Sybir, ten i ów — co stokroć boleśniejsze — ugina karku i przystosowuje się. To znów palące kwestie polityczne rozdzielają najbliższych. Różnica poglądów na rok 63. pozbawia Narcyzę na zawsze najserdeczniejszej przyjaciółki.
Brak książek, to jej rozpacz. Ta wychowana na pensji — co to była za nauka! — dziewczyna całe wykształcenie zdobywa sobie sama: „(...) najobfitszy w księgi był mój pobyt w Paryżu (...). Najlepsze do nauki lata zeszły mi na wsi, w takich zakątkach, że na trzy domy trzymano jednego »Kuriera«; wśród takich ludzi, że na dziesięć głów było dwadzieścia jedna głupich, a dwie, licząc w to moją, nieświadomych”...
Pracuje nad sobą całe życie. Już jako niemłoda kobieta, poznawszy Darwina i inne dzieła owej epoki, przebudowuje swój światopogląd doszczętnie. Ale z jakimiż to trudnościami przychodzi:
„(...) przy poczciwym sercu okropna u nas bezwiedza i brak wszelkiego naukowego wykształcenia, a trudność o książki taka, że zwykle możność pojedynczych osób nabycie ich przechodzi (nie mówiąc o zabronionych)”...
A gdzie indziej jeszcze boleśniej:
„Usprawiedliwią nas kiedyś, żeśmy w Warszawie od r. 1846 tak liche mieli piśmiennictwo — zdaje mi się, jakobym czytać zapomniała, nigdy o ważnego dzieła nie usłyszy się tytule, żadnej książki rozgłośnej, bo tu rozmowy cichym głosem się prowadzą, i nawet rozmów cichych niewiele (...).
(...) gdyby jakaś religijna wiara przeciw rzeczywistości w sercu nie świadczyła, to by już dawno zwątpić przyszło o tej sprawie, której tu u nas przynajmniej trochę tylko kobiet i trochę studentów lub bardzo mało młodych ludzi broni. Istotnie, nie znam w królestwie człowieka, co by po 40 latach w najkamienniejszą apatię nie zapadł (...)”.
A gdzie indziej woła: „Atmosfera! atmosfera!”.
I w tej atmosferze, ucząc dzieciaków po wsiach u swoich krewnych — poza czasowymi pobytami w Warszawie — strawi życie ta kobieta umysłem, duszą przerastająca jakąś pannę de Lespinasse, George Sand czy Colette, a mająca z każdą z nich coś pokrewnego.
Królowa pszczółPiotr Chmielowski w swoich Autorkach polskich XIX wieku robi bardzo interesującą uwagę. Stwierdza mianowicie wpływ, jaki — poza wielką katastrofą — wywarł rok 1831 na ukształtowanie się codziennych stosunków w kraju. Kwiat mężczyzn wyginął lub musiał wyemigrować; z czego wynikły dwie konsekwencje. Jedna, że ubyła bardzo znaczna ilość kandydatów na mężów, co musiało zwiększyć kontyngent niezamężnych panien, w społeczeństwie obciążonym równocześnie nadmiarem wdów. Druga to, że siłą ubytku tego, co było wśród mężczyzn najlepsze, musiały się zmienić proporcje moralne: w stosunku do tych, co zostali, poziom kobiet był o wiele wyższy. Z tego wynika rodzaj matriarchatu, a raczej amazoństwa: ster duchowy przechodzi w ręce kobiet, koło nich grupuje się wszystko, co zostało lepszego. Zarazem kobiety, mając do wyboru ten lichy materiał, zaczynają się niechętnie odnosić do małżeństwa; niejedna woli raczej się go wyrzec niż zniżyć się do kompromisu. „Bianeczko, nie skazuj jej na zamążpójście” — pisze Narcyza gdzieś w liście do serdecznej przyjaciółki, Bibianny Moraczewskiej. Ale nawet te, które wyjdą za mąż, patrzą na swoich „zjadaczy chleba” z odcieniem politowania, szukając gdzie indziej doskonałej spójni duchowej. Zadzierżgują się egzaltowane, czasem namiętne przyjaźnie między kobietami. „Posiestrzenie” — wedle wyrażenia Żmichowskiej — uważane jest za najdoskonalszy objaw uczuć. W pewnej epoce rozkwitu „entuzjastek” — jak nazywały same siebie — Polska wygląda na rodzaj ula, w którym Gabriella jest królową pszczół, a mężczyźni — nawet ci niezgorsi — robią wrażenie trutni. Mąż jednej z entuzjastek, dobry „Hipa” Skimborowicz, mawiał filozoficznie do żony: „Bo wy się w swoich przyjaciółkach wykochacie, to wam już dla mężów miłości brakuje”.
Amazonki te miały rozmaite kategorie. Najszlachetniejsze i w istocie niepospolite, to entuzjastki; bledszym ich odbiciem są późniejsze emancypantki, a światową ich parodią — lwice, które wzięły z nich tylko najbardziej zewnętrzne cechy: palenie cygar, krótkie włosy, swobodę w wypowiadaniu sądów itd.
W ten egzotyczny świat „entuzjastek” musi wejść, kto chce znaleźć klucz do najpoufniejszych przeżyć Gabrielli. Nawiasem mówiąc, zawsze mnie uderzała pewna dysproporcja między traktowaniem kobiet a mężczyzn w tej mierze. Wynika to może stąd, że historię literatury robią albo nadają w niej ton mężczyźni, którzy wyżywają się w amorach wieszczów, kochają się po trosze w ich ideałach. Znamy każdy niemal włosek Maryli czy Delfiny, a cóż wiemy np. o panu Orzeszku, który złamał serce Elizie i wypromował ją może pośrednio na znakomitą pisarkę? A czyż byłby dziw, gdybyśmy byli ciekawi wiedzieć, czym żyło serce autorki Poganki, najnamiętniejszego — nie tylko na swoją epokę — w naszej literaturze utworu, porywu zmysłów i wyobraźni, który na swój czas był istną „przybyszewszczyzną”?
To też, kiedy mi wpadło do rąk interesujące studium prof. Manna o Pogance, zajęły mnie bardzo związki, jakie uczony profesor snuje między tą powieścią-poematem i przeżyciami osobistymi autorki. Nie on pierwszy domyśla się pierwowzoru Aspazji. Już wydawca listów do Tekli Dębskiej (1890) podstawia nieśmiało — z uwagą, że „przypuszczenie to już robiono” — prawdziwe imię pod bohaterkę Poganki. Ale wówczas jeszcze nie istniał ów III tom korespondencji poetki (wydany w r. 1906), który tak wiele rzuca światła na jej życie wewnętrzne; z niego to czerpie dowody prof. Mann. Nie tylko wynika stąd, że młody i piękny Beniamin z Poganki jest poetycką transpozycją samej autorki, ale że bezpośrednią pobudką tego utworu był romans (bo to był romans, o wiele autentyczniejszy niż ten, który dostarczył Słowackiemu wątku do jego miłosnego poematu) między Narcyzą a drugą kobietą. Najnamiętniejszy poemat zrodził się z romansu między dwiema kobietami. Natchnienie i bohaterka Poganki, ta, która dała początek figurze Aspazji, zwała się Paulina Zbyszewska.
Paulina-PogankaI ja tedy rozciekawiony przewertowałem całość wydanych drukiem listów Żmichowskiej28, biegnąc za śladem romansu, który wzbogacił naszą literaturę o jedno arcydzieło. I podziwiałem nierówność losu, który dał nieśmiertelność tylu gąskom kochanym przez poetów, a skazał na zapomnienie tę, której Gabriella nie waha się nazywać „kobietą genialną”. Kto więc była Paulina?
Była to córka bogatego ziemianina, utalentowana, wykształcona, muzykalna. Śpiewała jak artystka, komponowała. Znała całą Europę, słuchała w Paryżu wykładów Micheleta, w Berlinie Hegla. Mówiła płynnie kilkoma językami. Rozprawiała o ekonomii politycznej równie biegle jak o sztuce; nie mniej dobrze znała matematykę, nauki przyrodnicze itd. O wszystkim sądziła śmiało i wymownie. Arystokratka z upodobania i narowów, była demokratką z przekonań. Kokietowała ze wszystkim: w czasie pobytu w Tyrolu nawróciła ją „Stygmatyzowana”; w Rzymie przeszła na jakiś czas na wiarę Walerego Wielogłowskiego. Ryzykantka przy tym i śmiała, nie wahała się angażować czynnie w konspiracyjne roboty, które ją, równocześnie ze Żmichowską, zawiodły do więzienia w Lublinie. Ale zapalna z pozoru, była zarazem naturą raczej zimną, niepojmującą, że może coś istnieć poza jej kaprysem. Takie — może niesprawiedliwe — wyobrażenie tworzymy sobie o Paulinie. W jej piękne rączki dostała się młoda nauczycielka-poetka, ciesząca się już w kraju pewnym rozgłosem pod pseudonimem Gabrielli, wyznawczyni „posiestrzenia” jako najwyższej formy uczuć. Miała wówczas lat dwadzieścia pięć.
Poznały się, przypadły sobie do serca i świetna panna porwała ubogą nauczycielkę do siebie na wieś, do Kurowa. Pobyt ten musiał się Gabrielli wydać rajem; atmosfera zbytku, kaprysu, marzenia, inteligencji, sztuki, Europy, cóż za oaza w porównaniu z domami, w których przypadło jej bakałarzować dotąd. Wspólnie czytają, myślą, tworzą:
„Jednego wieczora — pisze Narcyza — wkrótce po moim przyjeździe, siadła Paulina grać i śpiewać, zaczęła myśl swoją, a mnie jakoś w tej chwili dane było ją zrozumieć, więc słowo po słowie wymówiłam jej każdą nutę, niby po dyktowaniu, i z tego wszystkiego złożyła się pieśń, w samych wyrazach niewiele mająca ozdoby, ale łącznie z dźwiękiem tak przedziwna i piękna”...
Nawzajem dla Pauliny, cóż za „stacja odbiorcza”, cóż za audytorium ta subtelna, inteligentna i entuzjastyczna Gabriella! Jak egzaltowana musiała być ta przyjaźń — zwłaszcza ze strony Narcyzy — świadczy fakt, że kiedy Paulina dostaje róży na twarzy, wydaje się przyjaciółce „jeszcze piękniejsza”.
Ale o sile tego uczucia możemy wnioskować dopiero z ciosu, jakim było zerwanie. Bo ta idylla się zmąciła. Czym, w jakich warunkach? — tajemnica. Narcyza oskarża siebie: „Cierpiałam i płakałam, bo złe z mojej własnej wypłynęło winy. Zgrzeszyłam ciężko... Wiele złego zrobiłam, Bibianno”... — spowiada się drugiej przyjaciółce. Ale oskarża i innych: „Prawda, że i złemu przyjrzałam się z bliska dotykalnie, prawie stanęło mi na drodze, a tak nikczemne, albo takie okropne, że aż dusza wyschła obrzydzeniem i oburzeniem”...
Co zaszło między dwiema kobietami? Czy Narcyza pokochała za mocno i namiętna jej miłość stała się kapryśnej pannie ciężarem? Czy dokuczyła jej zazdrością, która (wedle własnych jej wyznań) stanowiła „ciężką jej wadę”? Dość, że Paulina — jeszcze chora zresztą — o ile przedtem żyć bez Narcyzy nie mogła, o tyle teraz nie może patrzeć na nią, na jej widok „dostaje spazmów”. Żmichowska opuściła Kurów z raną w sercu. Cios był tak bolesny, że długo o nim mówić ani pisać nie może. To było dla niej cięższe niż śmierć ukochanego brata:
„(...) od tego czasu daleko dotkliwsze straty — dotkliwsze, bo od ludzi nie od Boga, od grzechu nie od świętości (...)”.
„Gdybyście wiedziały — pisze do przyjaciółek — w jak okropnej chwili doszedł mnie wasz list — cierpiałam tak okropnie, że aż zła byłam: och, to jest cierpienie ze wszystkich najokropniejsze (...)”.
Aż wreszcie, w kilka miesięcy po fakcie, wyspowiada się ukochanej Bibiannie Moraczewskiej:
„O najokropniejszym przejściu życia mojego z najzimniejszą krwią mogę mówić jak o patologicznym zjawisku, jak zdrowy o chorobie, jak wyratowany o niebezpieczeństwie, jak szczęśliwy o cierpieniu... Czy ja ją kochałam? Pamiętasz zapewne, ale tak się kochać nie godziło — więc po złem kara — co ona biedna winna temu, że jej w chwili uniesienia wszystko podobnym się zdaje, że ja chwili jej uniesienia wierzyłam, że wziąwszy życie moje jak ćwiartkę papieru, zaczęłam z niego arabeski podług jej fantazji wycinać, i że gdy powycinałam (Bóg widzi, czasem nawet z krwawymi serca kawałkami), stałam się wzajemnie wymagająca, kiedy już do niczego prawa nie miałam, bo Paulinie się zdawało, że moją duszę od kartki do kartki przeczytała. Wielka to jest czytelniczka ta Paulina, czyta zawsze i wszędzie, kiedy się uczy i kiedy kocha, a kiedy gra, to przypomina sobie. Nie wypuszczaj też z uwagi jednej maleńkiej okoliczności, że Paulina jest genialną kobietą, łatwiej mnie wytłumaczysz, ją zrozumiesz wtedy. Z geniuszem pierwszy raz w życiu do czynienia miałam, zmierzyłam go moją poziomą miarą, uwielbiłam, ukochałam, ale na koniec chciałam być także najlepiej, najwyłączniej kochaną — kiedy mi Paulina ze swoją biegłą dialektyką zaczęła dowodzić, że to jest wielkie głupstwo, mnie się coś w mózgu przewróciło i doprawdy poczułam, że w sercu także coś przewracać i psuć się zaczyna. Zwiąż z chwilami, w których nas razem widziałaś, prawie bez przejścia żadnego, ową chwilę, w której dowiedziałam się, że mnie Paulina kocha — ot, jakby to powiedzieć? na piąte koło u woza. Dodaj przy tym jej zwykły sposób postępowania, dla najukochańszych tak drażniący niekiedy — a cóż dopiero dla niekochanych już — a jej duma, szatańska duma, zdaje się, że ci chce czoło w piasku rozgnieść...
Ja, co ci się przyznam, że pomimo gorzkiej dzieciństwa szkoły, nic a nic się przeciwko dokuczaniu zahartować nie umiałam — ja myślałam, że oszaleję... Uściskałam na pożegnanie raz ostatni moich lepszych wspomnień Paulinę, z płaczem siadłam do bryczki — Maria z chrześcijańskiej litości odwiozła mnie na pocztę, poczta steinkellerka nie wiem po co do Warszawy zatoczyła, Wincenta w Warszawie znalazła jak rzecz jakąś martwą i bezużyteczną”.
Powiedzcie: czy to nie Musset po wyjeździe z Wenecji? I wyznaję szczerze, bardziej wierzę w tragizm i prawdziwość ciosu, jakiego doznała Gabriella — tej choroby, po której „zostało się jej coś niezdrowego w sercu” — niż w wiele innych romantycznych miłości poetów. I była jedna różnica. Poeta ze złamanym sercem może się stroić w swoje nieszczęście jak w pióropusz, może je opiewać, okrzyczeć, rozsławić; — tutaj ta straszliwa miłość czuje instynktownie, że jej się kryć potrzeba, miesza się do niej jakieś uczucie wstydu.
Z Pauliną pozostały zimne stosunki towarzyskie. W kilka lat potem, wskutek przejęcia dawnej korespondencji, obie dostały się do więzienia. Tam znów nastąpiło zbliżenie — przez mury więzienne. I pisze Narcyza do innej przyjaciółki, do uwielbianej Anny: „Wszakże temu anielskiemu sercu wspomnienie Pauliny przy moim wspomnieniu w niczym zawadzać nie będzie; ty wiesz, że
Uwagi (0)