Darmowe ebooki » Felieton » Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński



1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 26
Idź do strony:
class="book-title">Wesela kreowała Marysię. Pytana wprzód przeze mnie, nie umiała sobie pani Czajkowska nic o tym spisie imion przypomnieć; ale potem zaczęła szukać i znalazła — afisz z drugiego przedstawienia Wesela. I o dziwo! Na afiszu tym czytamy imiona: Klara, Aniela, Krzysia! Jak pogodzić ten afisz z tym, co mówi o premierowym afiszu prof. Sinko? Objaśni to druga informacja, którą otrzymałem od osoby stojącej bardzo blisko tych wydarzeń, bo od samej „Maryny” z Wesela (pani Marii Grekowej). Pisze mi:

O ile pamiętam, to na afiszach zapowiadających premierę Wesela były nasze prawdziwe imiona; ale na życzenie i koszt pani Rydlowej zostały natychmiast wydrukowane inne, z imionami Klary, Anieli i Krzysi, i tymi zalepiono tamte. Czy to robione było w porozumieniu z Wyspiańskim czy nie, nie mogę stanowczo powiedzieć; mam jednak wrażenie, że bez porozumienia. Nie wiem też, czy afisze pani Rydlowej były i na dalszych przedstawieniach; w każdym razie imiona w recenzji Dolka z tych afiszów się wywodzą...

Jesteśmy tedy coraz bliżej wyjaśnienia zagadki: „ciepło, ciepło”, jak w owej grze dziecinnej. Zatem afisze były podwójne: oficjalne i „rydlowskie”. Rydlowskimi zalepiano dawne na ulicach; może i zastąpiono nimi te, które sprzedawało się wewnątrz gmachu? (Afisze na ulicy a afisze sprzedawane publiczności były wówczas w teatrze krakowskim zupełnie jednakowe co do kształtu i formy). Afisz, który ofiarowała mi pani Czajkowska, byłby takim „rydlowskim” afiszem. Prof. Sinko miał w ręku afisz oficjalny. Jak długo ta trawestacja utrzymała się na afiszach, to dałoby się może ustalić w archiwach krakowskiego teatru.

Wszystko to wygląda niemal fantastycznie, tak bardzo się zmieniła perspektywa na ten utwór i na wszystko, co go dotyczy. Trudno nam też dziś wyobrazić sobie rodzinę, która na własną rękę rozlepia afisze teatralne! A dodajmy, że stara pani Rydlowa to nie była jakaś krakowska kumoszka; to była bardzo rozumna, zacna i przemiła kobieta. Tym ciekawszy to przyczynek do atmosfery przedpremierowej Wesela.

Wyjaśnienia, jakie otrzymałem, oraz ten szacowny afisz, modyfikują nieco moje pierwsze domysły, ale potwierdzają ich treść zasadniczą: mianowicie, że przekształcenie imion nie pochodziło z rękopisu Wyspiańskiego, lecz nastąpiło z pobudek ubocznych, obcych poecie.

Historia ta rzuca również światło na trudności, jakie sprawia nieraz ustalenie jakiegoś szczegółu. Rzeczy tak niedawne, a ile tu hipotez, jak idzie się po omacku! Jak bardzo pamięć zawodzi, skoro tak osobliwej rzeczy jak ta zmiana afisza — rzeczy, o której tyle z pewnością było wówczas w teatrze gadania — nikt z teatralnych uczestników premiery nie pamiętał!

Stosunek poety do „rzeczywistości” w tym utworze jest unikatem w literaturze świata i na pewno będzie interesował przyszłych badaczy. Niech to usprawiedliwi te moje „plotki”; plotkować o Weselu będą uczeni i tak, a im dalej będą latami od faktów, tym bardziej będą skazani na domysły.

A teraz wracam do rękopisu. Trzymając go w ręku, trudno się od niego oderwać. Jest coś głęboko wzruszającego w tych pożółkłych już kartkach. Ten „Dolcio”, z którym wiąże się jedna z najpiękniejszych scen w literaturze polskiej, ta „prywatność”, której nagle wyrastają olbrzymie skrzydła u ramion, wszystko to czyni z Wesela cud, szczególnie dotykalny dla tych, którzy byli bliscy jego powstaniu. Rozważanie tego mechanizmu jakże niesłusznie bywa poczytywane za depoetyzowanie utworu. Mnie nawzajem razi owo „pietystyczne” banalizowanie Wesela, z jakim się nieraz spotykam.

Przyglądam się tedy dalej wymownemu rękopisowi. Tak, to musi być pierwszy rzut tej sceny. Przemawiałby za tym charakter poprawek. Np. z samego początku „Salve, ojcze” zmienia poeta na „Ojcze, salve”, aby tuż potem między dwa wiersze wsunąć wiersz, którego nie było: „przywdziewamy szarą barwę”. Typowy przykład asocjacji wywołanej rymem. Uderza pewność i samorzutność języka; żadnego wyszukania: poeta mówi tak, jak myśli mu się cisną. Charakterystyczne jest szukanie energii wyrażeń: ledwie napisawszy na przykład „społem to jest chłopska pięść”, natychmiast poprawia na „chłopskie w pysk” (ze sposobu poprawki widać, że powstała natychmiast, jeszcze przed napisaniem następnego wiersza). „Obrazki częstochowskie” poprawia na „malowanki częstochowskie”. Poza tym dążeniem do energii i prostoty, nie ma tu żadnego szlifowania formy; scenę tę wyrzuca z siebie tak, jak musiało być zwyczajnym temu poecie, którego dramaty powstawały w ciągu tygodnia.

Jeden wiersz zwłaszcza uderzył mnie w tym rękopisie, a to przez wspomnienie zabawnego epizodu, do którego dał powód.

W epoce Wesela Wyspiański był codziennym niemal gościem w domu prof. Pareńskich; z Elizą Pareńską lubił całymi godzinami rozmawiać, tj. właściwie głośno myśleć, bo to była jedyna prawie forma jego rozmowy. Tam czytał też fragmenty Wesela. Byli przy tej lekturze Rudolf Starzewski i malarz Jan Stanisławski. Wyspiański czytał dość niewyraźnie i tam, gdzie było w scenie Stańczyka z Dziennikarzem: „lecisz oślep w własne próchno”, słuchacze zrozumieli: „lecisz ośle”. Ponieważ pierwowzorem „Dziennikarza” był właśnie Starzewski — zwany w rękopisie „Dolciem” — zrobiło się słuchaczom trochę nieprzyjemnie. Zaczęły się narady, jak to Wyspiańskiemu powiedzieć, a wszyscy się go bali po trochu; bali się jego stalowego spojrzenia, jego uśmieszku i brzękliwego głosu, który umiał być bardzo ostry. Wreszcie — zdaje się — pani Pareńska podjęła się roli ambasadora. Nieporozumienie się wyjaśniło, Wyspiański nie tylko się nie pogniewał, ale nawet uśmiał się serdecznie i żeby już usunąć wszelki cień pomyłki, zmienił w ostatecznej redakcji ten wiersz na

oślep gnasz we własne próchno 
 

i tak jest we wszystkich wydaniach, gdy w posiadanym przeze mnie rękopisie jest, jak załączona klisza świadczy:

lecisz oślep w własne próchno.  
 

Rys ten nie jest obojętny, gdy chodzi o zrozumienie stosunku Wyspiańskiego do figury Dziennikarza w Weselu. Czytało się na ten temat mnóstwo, ponieważ ta scena najbardziej się wiąże z polityką, więc najczęściej bywa potrącana, cytowana. W ogóle, z biegiem czasu i zależnie od zapotrzebowań politycznych, zachodziły przesunięcia w ocenie różnych figur Wesela, a najczęściej były one na niekorzyść dziennikarza... „Masz tu kaduceus polski — mąć nim wodę, mąć...” — te słowa brzmią w istocie gorzko. Zapomina się tylko o jednym: mianowicie że każda z tych scen II aktu jest właściwie monologiem, wizją własnej duszy; że to nie kto inny Dziennikarzowi, ale Dziennikarz sam sobie mówi te gorzkie prawdy. Otóż fakt, że ten człowiek na weselu, wśród gwarnej zabawy, ma taką wizję, takie sobie rzeczy mówi i tak się targa i chłoszcze, świadczy, że Dziennikarza uważał Wyspiański za figurę najwyżej tam stojącą co do uświadomienia i wymagań stawianych samemu sobie, za jedynego z uczestników wolnego od zakłamania. Ironizując w ciągu akcji wszystkie prawie figury, Wyspiański nie ośmiesza nigdzie Dziennikarza. Zgadza się to najzupełniej z tłem osobistym: Wyspiański Starzewskiego i lubił, i cenił, i był z nim w przyjacielskich stosunkach, kiedy mu czytał tę scenę. Współcześnie rola, jaką Dziennikarz ma w Weselu, uważana była za zaszczytną; później dopiero zaczęto nią kręcić wedle politycznej potrzeby. W wiele lat po Weselu Jacek Malczewski, najbliższy przyjaciel Starzewskiego, zrobił jego portret, widocznie inspirowany Weselem: narzucił mu na barki kaptur z dzwonkami Stańczyka, jako zaś „kaduceus polski” dał mu w rękę laleczkę, z głową samego Jacka Malczewskiego też w błazeńskiej czapce.

Jest w tym wszystkim coś bardzo charakterystycznego dla ówczesnego Krakowa, tego jedynego w świecie miasta. Kraków ówczesny, to niby maleńki korpus z olbrzymią głową. Przy zupełnym braku innych przejawów życia, niezmiernie bujne życie artystyczne, intelektualne, czyniące to małe skądinąd miasto stolicą duchową dużego kraju. Stąd wynikała ta prywatność, niemająca chyba analogii: bez tej prywatności, trudno sobie wyobrazić powstanie Wesela. Bo spójrzmy: rozchodzi się wieść, że Wyspiański napisał sztukę o weselu Rydla, gdzie wpakował wszystkich znajomych; idąc na rękę „kaprysowi” artysty, teatr wystawia mu tę sztukę. Rodzina Rydlów zmienia afisz. Autor sam czyta swoją sztukę „Dolciowi”, który jest jednym z jej bohaterów i który potem będzie o niej pisał recenzję. Jest w tym coś z partykularza i — coś z Renesansu.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Żmichowska
Romans Gabrielli Magia przeszłości

Mogę powiedzieć, że wychowałem się pod znakiem Narcyzy Żmichowskiej. Matka moja jako młoda panna była jej uczennicą; potem, mimo różnicy wieku, serdeczną przyjaciółką. W listach swoich Żmichowska to wspomina o swej „projektowanej dla Wandy autobiografii”, to nazywa ją swoim najsilniejszym życiowzbudzaczem, który jej „zasnąć nie daje”, swoją „budzicielką” (Listy, II, 427). Była matką chrzestną mego starszego brata. Jeden mój brat miał na drugie imię Gabriel, drugi Narcyz. Matka moja całe życie gromadziła materiały do monografii o Żmichowskiej, gryząc się, że jej uwielbiana pisarka idzie w niepamięć. Ojciec mój najpiękniejsze swoje pieśni tworzył do słów Gabrielli. Na biurku ojca stało duże pudełko obite skórą, z przegródkami na kilkadziesiąt cygar, z monogramem N. Ż.; — była to pamiątka po Żmichowskiej. Jako malca intrygowała mnie ta pani, o której mówiono z taką czcią, a która paliła cygara; i to było najdawniejsze moje wrażenie.

Ale na kult Gabrielli byłem oporny. Jako mały brzdąc, byłem zdecydowanie antyromantyczny, antypoetyczny, szukający bezwzględnej, choćby brutalnej prawdy. Byłem w tym mniej daleki od Gabrielli, niż mi się zdawało; ale forma, w jakiej entuzjazm matki podawał mi do wierzenia jej kult, budził we mnie wprost przeciwną reakcję: zostałem wobec tego nazwiska zimny i nieufny.

W jakiś czas po śmierci matki ojciec, już bardzo podeszły wiekiem, odesłał mi wszystkie papiery po matce. Pochłonięty swoimi pracami, długo nie miałem czasu do nich zajrzeć. Kiedym to wreszcie uczynił, przekonałem się, że obok różnych szkiców matki do studium o Żmichowskiej znajduje się tam rękopiśmienna, niewydana korespondencja poetki, zwłaszcza zaś ogromna ilość listów jej do mojej matki. Jest jakiś tajemniczy fluid wydzielający się ze starych papierów. Od tego czasu wciąż niepokoiła mnie Żmichowska, czułem się jakby dłużnikiem wobec tych listów, których nie mogłem przeglądać bez wzruszenia.

Zapragnąłem poznać ich autorkę. Naiwnie poszedłem do księgarni: poprosiłem o pisma Żmichowskiej. Ofiarowano mi — pięć czy sześć popularnych broszurek o niej, ale pism ani śladu; ostatnie wydanie było w r. 1885! Zdało mi się to dziwne: „popularyzować” pisarkę, której dzieł nie ma sposobu przeczytać, oto nasz oryginalny sposób czczenia wielkich ludzi.

Obszedłszy daremnie księgarnie, udałem się do antykwarni. Za trzynaście złotych — widać popyt niewielki! — nabyłem cztery tomy pierwszego wydania jej pism, oprawne w brązowy półskórek, charakterystyczny dla epoki. Pieczątka świadczyła o pochodzeniu z księgozbioru Henryka Wohla. Pamiętałem owego Henryka Wohla z Zakopanego z domu rodziców, gdzie z szacunkiem wymawiało się jego imię z dodatkiem: „sybirak”. Mnie, smarkaczowi, wydawał się bardzo nudny. Może i był nudny? Pamiętam, jak raz matka, która podlegała nerwowym śpiączkom, zasnęła w czasie jego wizyty. Ale teraz ucieszyłem się tą pieczątką: książka nabrała dla mnie nowej emocjonalnej wartości. Przeczytałem od deski do deski wszystko: jedna z moich uprzejmych czytelniczek, dowiedziawszy się, że szukam Żmichowskiej, przesłała mi pełniejsze wydanie z r. 1885; ktoś inny dostarczył mi trzech wielkich tomów korespondencji. Przeżyłem dość długi czas w najbliższym obcowaniu ze Żmichowską. Poznałem ją nareszcie, tę, o której — jakże teraz tego żałuję! — od matki nie chciałem nic słyszeć. Poznałem ją od dziewiętnastoletniej dziewczyny, gdy jako nauczycielka w domu Zamoyskich dostaje się do Paryża i ciekawym a odważnym spojrzeniem wodzi po świecie, aż do ostatnich jej dni, jakże smutnych, jakże bolesnych, gdy raz po raz wydziera się jej westchnienie do wybawicielki śmierci...

Atmosfera! Atmosfera!

Przejął mnie tragizm tego życia: tragizm Polski, człowieka, kobiety, pisarki; tragizm skryty pod niewdzięczną czarną suknią starej panny i nauczycielki. Mniej to „twarzowy” kostium, niż szlachetne fałdy romantycznego płaszcza! Znamy tragizm doli naszych wielkich, którzy całe życie spędzili na wygnaniu, nie zawsze tak srogim, jakby się zdawało („Z ojców mych ziemi przez wroga wygnany, deptać musiałem — salonów dywany”... tak parodiował skargę Krasińskiego — „deptać musiałem [...] obcych ludzi łany” — Słowacki); ale Gabriella przeszła inną tragedię, tragedię tych, co zostali w kraju, co przeżywali nie w wielkich rzutach poetyckiej transpozycji, ale w codziennych smutkach, żałobach, szykanach, udrękach, poniżeniach, brakach, męczeństwo niewoli, jej szarpań, zrywań, męczeństwo tych okropnych lat. I widzimy, niemal dzień po dniu, jak zjada tę poetkę straszna rzeczywistość.

W tych momentach dość zrozumiałe jest, że Gabriella pyta sama siebie,

„(...) czy grzechem nie jest autorstwo? Mnie się przynajmniej zdaje, że już dosyć prawdziwie pięknych napisano książek, teraz czas je w czyn zamienić i czynem iść tak daleko — tak daleko — aż się życie z książką zrówna”...

„(...) trzeba odłożyć na bok wszystkie delikatne wstręty, a wziąć się z życiem w zapasy gołymi rękoma, choćby tam sobie palce krwią lub błotem zwalać miał kto kiedy”...

Talent staje się zbytkiem, niemal nieprzyzwoitością: poetka staje się wyrobnicą dnia powszedniego, bo poezja nie na czasie wobec bezliku roboty, do której trzeba rękawy zakasać. Weźmy w rękę jej pięciotomowe wydanie: utwór, który je zaczyna, to Szczęście poety; kończy je Rzecz o służących. Oto dwa bieguny tej żałosnej drogi.

Nie wystarczało śpiewać, no i nie było wolno... Podczas gdy nasi wielcy wodzili się na emigracji za łby o rząd dusz, inne były w kraju zadania dla poety! Raz po raz trzeba decydować, trzeba radzić, trzeba być osobiście tam, gdzie się posyła innych. W 46. roku Narcyza przekrada się jako emisariuszka do Galicji i nocując w karczemce wiejskiej, słyszy rozmowę chłopów, która przeraża ją swą nienawiścią i daje jej wstrząs moralny na całe życie.

1 ... 9 10 11 12 13 14 15 16 17 ... 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz