Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖
Stanisław Przybyszewski, Stanisław Wyspiański, Witold Wojtkiewicz, Artur Grottger i Narcyza Żmichowska to wybitne postaci twórców działających w XIX i XX wieku. Ich postaci zostały omówione przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego w zbiorze Ludzie Żywi wydanym w 1929 roku w Warszawie.
Zbiór składa się z pięciu części poświęconych wymienionym artystom, Boy pisze o nich w kontekście dzieł, którymi zasłynęli, ale także opowiada o ich życiu prywatnym.
Tadeusz Boy-Żeleński to jeden z najsłynniejszych polskich krytyków literackich, eseistów i tłumaczy, które twórczość przypada głównie na pierwszą połowę XX wieku. W swoich esejach komentował zarówno życie literackie, jak i angażował się społecznie — propagował edukację seksualną i świadome macierzyństwo, występował jako obrońca praw kobiet.
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ludzie żywi - Tadeusz Boy-Żeleński (biblioteki publiczne .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Czy to jaki lekki francuski autor z XVIII w.? Nie, moi drodzy, to Narcyza Żmichowska. Jestem przekonany, że ten obrazek z natury wzięty; że takie subretki musiały się szwendać po kurowskim dworze i przyrządzać kąpiel Paulinie. Biedna Narcyzka, w jakie ona się ręce dostała i co musiała wycierpieć! Zaczynamy lepiej rozumieć ów panieński dramat.
Moralność, poczciwość...Tak, to Narcyza Żmichowska. Ta sama virago która zdolna była męskim rozumem ważyć wszystkie sprawy kraju i która w poufnym liście umiała napisać te słowa, dokumentowane zresztą życiem:
„(...) powiedzcie, mi, czy też jesteście tego samego zdania, bo co do mnie, to ja wolę krwi strumienie jak kroplę łzy — krew użyźnia, we łzach człowiek topnieje, gnije (...).”
Bo w tej fenomenalnej kobiecie tkwiło wiele możliwości. Zadławiły ją poniekąd warunki, w jakich żyła. Nie tylko polityczne. „W ogóle — pisze ta kobieta szlachetna, bez skazy, niemal święta — ciąży na nas okropniejsze od cenzury jarzmo: jest to pewna konieczność naszego położenia, stanowcze wymaganie opinii ogólnej, żeby tylko wysoce cnotliwej dążności wiersze, romanse, komedio-opery pisać. Nikt, choćby chciał, nie śmiałby i co więcej z księgarsko-wydawniczego interesu nie mógłby nic »niemoralnego« oryginalnie ogłosić... Stąd wynika stek wszelkiej niewoli, wszelkiego ograniczenia, wszelkich bulwarków osobistość ludzką obmurowujących — skarłowacenie. Ponieważ każdy musi odzywać się na jedną i tę samą nutę, ci, co jej w piersiach nie mają, fałszują, a ci, co mają, tracą swobodę rozwinięcia, czy chcąc te fałsze prostować czy ich unikać, słowem wpadają w oklepanki i taką masz całą prawie naszą literaturę obecną [pisze to w r. 1871]. Gdyby jeden i drugi miał odwagę, miał sposobność choćby z bluźnierstwem wystąpić, błogosławieństwo szczerze pobożnych nabrałoby rzeczywistej wartości — lecz my ciągle za panią matką pacierz (...)”.
A gdzie indziej:
„Chcemy koniecznie poczciwie pisać — słuszna rzecz — ale nam się zdaje, że dlatego trzeba koniecznie same poczciwości opisywać, i w tym już słuszności brak”.
Tak pisała ta kobieta, czując snadź, ile w niej „niepoczciwych” prawd z musu pozostało zdławionych, strun niewygranych, słów niedopowiedzianych...
Dość zdawkowa wydaje mi się często spotykana ocena twórczości Gabrielli, stawiająca Pogankę jako ów szczytowy punkt, od którego zaczyna się słabnięcie talentu. To są zdania powtarzane i nierewidowane od kilkudziesięciu lat. Poganka, pisana niewątpliwie z olbrzymim rozmachem i siłą natchnienia, ma już dla nas sporo wątpliwej romantycznej barwy. Z drugiej strony, ostatnia rzecz pisana tuż przed śmiercią — Czy to powieść — wydaje mi się prawdziwym — a śmiesznie mało znanym — klejnotem naszej literatury. Napisana po Pogance, Książka pamiątek jest utworem głęboko oryginalnym, a znamiennym przez swój motyw miłości kobiety do drugiej kobiety, przyjaźni-miłości wiernej aż poza grób. Biała róża — jeden temat ujęty kolejno na czterech płaszczyznach — to znów brawurowy kawałek introspekcji psychologicznej. Żmichowska jest mistrzynią prowadzenia dyskusji; każdy tam kolejno ma swoją rację, każdy argument żyje swoim życiem. Umie ożywić najniewdzięczniejszy — zdawałoby się — temat: jej Słowo wstępne do dzieł Hoffmanowej czytałem jak powieść. Nawet ta ostatnia rzecz jej pióra, Rzecz o służących, jest rozprawką niezwykle inteligentną i zajmującą.
Że twórczość jej się rwała, czyż to dziw! Złamało ją więzienie, zniechęciło nieporozumienie ze społeczeństwem. Dławiła się w atmosferze „dobrze myślącej” bigoterii, jaka rzuciła się na kraj:
„(...) spotykałam się w świecie z szumnymi dysputami teologicznymi przy herbacianych zastawach; deklamowano o nauce Chrystusa chrupiąc makaroniki, o piekle i szatanie smarując bułeczkę”...
„(...) między grozą schizmy rosyjskiej a protestantyzmu niemieckiego, duchowieństwo katolickie znalazło grunt wybornie przygotowany pod siejbę swych życzeń i zamiarów; — wszystko co polskie przedzierzgnęli na katolickie, wszystko co katolickie uznali za szczeropolskie, i tak dziś tymi dwuznacznikami zręcznie szermierzą, że odrobili już prawie wszystko, co od początku XVIII w. w sumieniu ogólnym ludzkości uczeni i bohaterowie, rozumni i poczciwi, kosztem krwi, życia i ciężkiej pracy, wypracowali na koniec (...)”.
Biedna Gabriella!Wyssała ją praca nauczycielska. A podejmowała ją nie tylko dla chleba, ale przez jakieś wzniosłe pomieszanie pojęć i potrzeb społeczeństwa. Brak oświaty tak ją gnębił i bił w oczy na każdym kroku, że jęła się tę oświatę krzewić, poczynając od dzieci, nie bacząc, że dla tej podrzędnej pracy zaniedbywała obowiązki względem własnego talentu. Pisała elementarny Wykład nauk, Geografię, zagłuszała się tymi robotami w rozterce duszy. Nie umiała się odseparować; to serce nabrzmiałe miłością przeżywało każdą troskę rodziny składającej się z kilku tuzinów siostrzeńców i siostrzenic, każdą zgryzotę przyjaciółki, których też było z górą tuzin. Nie znam przykładu takiej rozrzutności serca, samej siebie.
Korespondencja Żmichowskiej jest olbrzymia, a to co wydano, to zapewne tylko jej cząstka. Ale ta korespondencja ma może i inne znaczenie, podobne do tego, jakie miała dla ludzi XVIII w. W druku Narcyza mogła się wyrażać jedynie połowicznie, dla względów, o których mówiłem wyżej. W listach tych, zwykle przesyłanych nie pocztą, ale poufną drogą, wypowiadała się bezpośrednio i szczerze. Te jej najdroższe przyjaciółki-entuzjastki, to była jej publiczność, bliższa, prawdziwsza i więcej warta od innej. Listy Żmichowskiej (mówię na razie o drukowanych) — to nieodzowny przyczynek do jej poznania, bardziej niż u któregokolwiek innego pisarza. To natłok myśli, refleksji, zawsze żywych, bezpośrednich. Na dowód, jak samodzielnie, jak osobiście przeżywa wszystko, starczą uwagi jej np. po lekturze Machiavela. Uderza jej głęboki kult namiętności. Rozumie się niezatarty wpływ, jaki wywarła na tych, co się z nią osobiście stykali.
Ale w tym jakże niepełnym życiu jakie pędziła, przychodziły chwile ciężkiego zniechęcenia:
„(...) czytam jedynie, aby nie myśleć, i zatraciłam w sobie wszelką władzę oceniania dzieł literackich — to najlepsze, które bawiło — najużyteczniejsze, które nie znudzi. Moralne dążności i frazesy przejadły mi się jak manna Izraelitom na puszczy (...)” — pisze w którymś liście.
Sama zresztą wierzyła w upadek swego talentu. „Przebaczysz mi — pisze do Elli — choć już Gabriellą nie jestem — ale inni może nie przebaczą”. Istotnie, dla ówczesnej publiczności została autorką Poganki, innych rzeczy nie doceniano. Była niejako mitem.
„Dziwna rzecz — pisze — jak to moje autorstwo wielu zawodów stało się przyczyną. Onego czasu, kiedy Pogankę drukowałam, jakiś młody człowiek świeżo do Warszawy przybyły ciągle po ulicach w Saskim Ogrodzie na spacerach szukał Gabrielli, wysokiej z czarnymi oczami brunetki”... Raz na wsi, gdzie bawiła, zdarzył się zabawny epizod. Przyjechał jakiś obywatel i zaczął z zapałem mówić o Gabrielli, nic nie wiedząc, że to jest pseudonim obecnej tam Żmichowskiej. Wtedy Narcyza, bawiąc się tym qui pro quo, wzięła stronę przeciwną, krytykując własne utwory i budząc namiętną opozycję swego zwolennika.
W końcu zobojętniała na sprawy ambicji autorskiej tak, że kiedy jakaś mierna pisarka, mając na imię chrzestne Gabriela, zaczęła używać tego imienia jako pseudonimu, Żmichowska, zrazu niemile dotknięta, potem wzruszyła ramionami, nie siląc się nawet protestować; tak bardzo, wśród tylu bolesnych spraw ogólnych — i w tej wiecznej okrutnej świadomości, że „nigdy nie była kochaną” — odrętwiała na te rzeczy. Niezręczność wydawnicza przyczyniła się do jej zapomnienia. Utwory jej wyszły dwa razy jako Pisma w wydaniach zbiorowych, nie było ich w handlu oddzielnie. Toteż rychło po śmierci stała się bardziej wielbiona niż czytana. Już Chmielowski żali się w r. 1885, że „historycy literatury zbywają ją epitetem niepośledni talent lub powtarzają znany frazes o „zapłakanym aniele nad grobem najdroższych nadziei”... Ach, te wieczne bzdurstwa, którymi nas karmią!
„Moja pani, moja pani”...Już widzę, jaki się znów zrobi krzyk po tym moim artykuliku. Wszystkie kumoszki w ruchu. „Moja pani, moja pani, co ten Boy znów robi ze Żmichowskiej”. A ja się pytam: a co wyście z niej zrobili? Zrobiliście z tej wspaniałej kobiety nudną guwernantkę; zamarynowaliście ją w cnocie tak, że nikt już jej książek do rąk nie bierze, w myśl francuskiego powiedzenia: „c’est sacré, car personne n’y touche”. Pochowaliście ją gorzej od Norwida, bo zaiste łatwiej się wygrzebać pisarzowi z kompletnego zapomnienia, niż odwalić kamień grobowy takiej kanonizacji. Unicestwiliście ją hipokryzją szacunku. Kiedy niedawno temu jakaś patronessa chciała nazwać ochronkę jej imieniem, wszyscy się wypatrzyli na nią: Żmichowska?... nikt nie wiedział, kto to taki. Wykształceńsi utożsamiają ją ze Żmijewską, z czym sam się nieraz spotkałem. Nie kraczcie więc na mnie, bo nie macie prawa. Kiedy przywrócicie do właściwego użytku jedną z naszych najtęższych pisarek, jedną z najświetniejszych, najszczerszych inteligencji, kiedy jej książki zakwitną znów na półkach księgarskich, a Listy jej znajdą się w rękach czytelników, wówczas wolno wam będzie zapomnieć o tym moim komentarzu. A wobec Gabrielli mam czyste sumienie. Kobieta chce być kochana, autorka chce być czytana: jeżeli mi się uda bodaj trochę przyczynić do jednego i drugiego, jestem pewien, że Narcyska mi tam z nieba błogosławi...
W ostatnich czasach mnoży się — we Francji zwłaszcza — pewien typ wydawnictw, mianowicie życiorysy wielkich ludzi. Jedne powieściowe: ta forma wulgaryzacji jest dość niebezpieczna i wymaga nie lada talentu, aby nie „zwulgaryzować” — bohatera w mniej pożądanym znaczeniu. Przy tym, gdy chodzi o wielkiego człowieka, ciekawsi jesteśmy prawdy niż fantazji na jego temat: sama prawda zwykle jest dość powieściowa i dość fantastyczna. Toteż życiorysy, o ile są dobrze opowiedziane, stają się coraz bardziej ulubioną lekturą. Zamiast interesować się urojonymi losami pana X czy pani Y, mamy tu autentycznego bohatera i w dodatku, gdy chcemy, mamy pierwszorzędny „przyczynek” do powieści w postaci — jego dzieł. Ale jest jeszcze i trzeci typ wydawnictw: mianowicie „żywoty miłosne” wielkich ludzi. Te są dziś najpoczytniejsze: nie ma tygodnia, aby jakaś nowa vie amoureuse nie wykwitła na półkach księgarskich. U nas jeszcze nie umiano wyzyskać tak potężnego współczynnika popularyzacji. Życie miłosne Kopernika, Kobiety w życiu Wita Stwosza, Życie miłosne Piotra Skargi, Życie miłosne Stefana Batorego etc., oto program, który oczekuje realizatorów i który niechybnie ziści zbliżenie najszerszych mas z tytanami naszej kultury.
Miałem tego maleńką próbkę. Wydrukowałem w „Wiadomościach Literackich” artykuł pt. Romans Gabrielli, poświęcony Narcyzie Żmichowskiej, doskonałej pisarce, niepospolitej kobiecie, znamienitej Polce i obywatelce, pogrzebanej doszczętnie w czcigodnym zapomnieniu. Przestudiowałem jej listy, starałem się odtworzyć jej fizjognomię, wskrzesić jej życie osobiste, potrąciłem struny uczuciowe, zaintrygowałem publiczność zagadkową miłością Narcyzy do Pauliny, tej, o której ona sama pisze z więzienia tragicznie wymowne słowa: „Lina to mój los, to moja historia”...
I oto dzieje się cud: Gabriella staje się aktualnością, Gabriella ma rycinę w „Cyruliku Warszawskim”, zjawiają się nakładcy gotowi wydać jej blisko od pięćdziesięciu lat nie tykane pisma, zgłaszają się do mnie o napisanie przedmów... To, czego nie mogły wywalczyć popularne broszury, obchody, daremnie żebrzące dla wielkiej pisarki odrobiny żywej pamięci, to robi w jeden dzień magiczny tytuł: Romans Gabrielli. Pouczające.
Co prawda, liczyłem jeszcze na coś więcej: liczyłem, że się ktoś zgorszy, że się ktoś oburzy, wtedy dopiero sukces byłby zupełny. Starałem się sprowokować panią Izię... na próżno. Och, jakże trudno jest dziś ludzi zgorszyć... co niedzielę! Przeciwnie, otrzymałem wyrazy uznania z tych właśnie kół i od tych osób, które chowane były, jak ja, w kulcie Narcyzy. Pan Leon Okręt w miłym liście przypomina, że matka jego, pani Matylda Okrętowa, była przyjaciółką Gabrielli i cytowana jest w jej korespondencji; pan starosta Witkowski z Wielkopolski przysyła mi tomik pierwszego wydania Wolnych chwil Gabrielli, wydany w roku 1845 w Poznaniu. Pani Aniela Morzkowska demaskuje ową Ellę, do której Narcyza napisała tyle najszczerszych, najpoufniejszych może listów, i donosi, że była nią panna Izabella Zbiegniewska, którą znała jako staruszkę, przełożoną pensji we Włocławku; nazywano ją, dla jej rozumu, „głową Włocławka”. W Krakowie ktoś zajrzał do starego kantorka i odnalazł tam zarzucone listy Narcyzy do Bibianny Moraczewskiej, która wypadnie zapewne ciocią naszemu ministrowi. Pani Anna Minkowska nadsyła mi swoją zajmującą pracę o procesie i więzieniu Narcyzy.
Ale najbardziej poruszyła mnie wiadomość, że mieszka w Warszawie osoba, która znała ją; ową „genialną”, demoniczną, tajemniczą, perwersyjną Paulinę — Paulinę Zbyszewską. Osoba ta — podano mi jej nazwisko i adres — nazywa się dr Maria Sulicka, mieszka ul. Bednarska 2 i godzi się udzielić mi chwili rozmowy.
Idę na Bednarską 2, nad samą Wisłę. Uroczy, mało odwiedzany zakątek Warszawy: śliczny pałacyk z filarkami, w typowo warszawskim osiemnastowiecznym stylu. Wchodzę, wszystko tam niedzisiejsze, trąci przeszłością: dzwoni się do małej furtki, jakaś dziewczynka pertraktuje ze mną przez drzwi, ktoś mnie wpuszcza do ogródka otoczonego wysokim murem i w progu wita mnie z czarującą uprzejmością wesoła i rzeźwa staruszka, pani dr Maria Sulicka.
Oczywiście pierwsze moje pytanie jest, czy mam do czynienia z koleżanką. Ależ tak; pani Sulicka jest doktorem medycyny, i to paryskim; była w liczbie kilku pierwszych Polek, które puściły się zagranicę dla zdobycia nauki. Skończywszy uniwersytet, trzydzieści pięć lat praktykowała we Francji: dziesięć lat w Paryżu, potem na prowincji, niedaleko Reims; wojnę spędziła tuż za frontem. Po wojnie tęsknota ściągnęła ją do kraju, gdzie znów po trosze tęskni za Francją... Takie są niedogodności dubeltowej ojczyzny.
Sprowadzam rozmowę na właściwy cel wizyty. „Mój Boże — śmieje się pani Sulicka — niewiele mogę panu powiedzieć o pannie Zbyszewskiej, mimo że widywałam ją co dzień przez dwa lata. Byłam jej lektorką. A oto jak poznałam tę istotnie oryginalną osobę. Byłam z wizytą u znajomych; panna Zbyszewska, nie znając mnie, usłyszała z drugiego pokoju mój głos. Głos mój tak się jej spodobał, że oświadczyła, iż, czy
Uwagi (0)