W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Dziwiłbym się, gdybym miał czas, ale za chwilę muszę jechać. Za kilka dni jestem znów w Paryżu. Ktoś mówi mi, że pewien malarz, który chce na swoją wystawę dać portrety „tout Paris” ostatniego sezonu, prosi, czy bym nie zechciał mu pozować. Można się domyślić, jak mi to pochlebia: tout Paris i ja! Idę do malarza, gdzieś blisko Montparnasse. Kogoś właśnie maluje, zapoznaje nas:
— Pan Boy-Żeleński, pan Woronow...
Co za traf! Patrzę na sławnego lekarza z ciekawością i rozbawieniem, przypominam sobie, że i ja go niedawno rysowałem... Ale okazuje się, że to nie ten główny Woronow, tylko jego brat i wspólnik, też lekarz-cudotwórca.
Ale ten malarz, który mnie ma malować, to też typek pierwszorzędny. Terlikowski21, Polak. Malując, opowiada mi po trosze swoje dzieje, jak uciekł z domu kilkunastoletnim wyrostkiem, całe życie wędrował po różnych krajach, aż wreszcie ustalił się w Paryżu...
Twarde życie ma ta polskość! Ten włóczęga, który czterdzieści lat spędził na obczyźnie, zachował typ warszawskiego Antka, mówi nawet z warszawska: nogamy, rękamy. Typowy cygan-artysta. Niewielki, szczupły, ruchliwy. I gaduła, przy malowaniu gęba mu się nie zamyka. Więc dowiaduję się, że jest niedawno żonaty z córką francuskiego ministra, kolosalnie bogatą, że to nowe ubranie popaćkane farbą kosztuje trzy tysiące franków, że niedługo wyjdzie gruba monografia poświęcona jego sztuce, że sprzedaje bardzo słono swoje obrazy (malowane oryginalną techniką, nożem, śliczne widoki Wenecji, widziane jako symfonia białego koloru) paryskiej finansjerze, ale że go to wszystko nie cieszy... Odwozi mnie do hotelu własnym pysznym automobilem, który nazywa stale „swoją bryczką”. Żona ma osobną bryczkę. Budują mu teściowie chałupę w Paryżu, będzie i kawałek gruntu... — To spryciarz pierwszej klasy, mówią mi o nim w kolonii. Wygląda taki nieprzytomny, a jak on umie pilnować w Paryżu swoich interesów, fiu! fiu! Zdolny chłop!
Ten sympatyczny cygan, zięć ministra i milionera, doskonale umie trzymać fason w swoim nowym świecie. Raz przy nim była mowa o Polakach, że każdy z nich jest hrabią. — Czy i pan jest hrabią, panie de Terlikowski, zagaduje go z ironiczną intencją Francuz. — Więcej, panie, odpowiada zimno. — Margrabią? — Więcej, panie. — Zatem księciem? — Więcej, panie. — Więc czym? — Artystą, odparł dumny Polak. Czyż to nie jest dawny styl w najlepszym gatunku? To typ!
Ale ten, który mnie z nim zapoznał, to też paryski typ pierwszej klasy, Kazimierz Helle... Ale o nim nie powiem nic: to dziennikarz, mógłby mi słusznie odpowiedzieć: „Bujać to my, ale nie nas”. Zresztą już późno. Dobranoc.
Rozmawiałem raz z niestarym dyplomatą a moim starym znajomym; mówiliśmy o chorobie pewnego luminarza. Znajomy mój mówi: — Tak, proszę pana, nikt nie zwraca uwagi, jak wielka jest śmiertelność w korpusie dyplomatycznym.
— Czemu pan to przypisuje? Wyczerpanie nerwowe?
— Oczywiście. Służba nasza jest tak ciężka, przemęczenie nerwowe takie, że lada przygodna choroba staje się w tych warunkach niebezpieczna. Widzi pan, nasza dyplomacja była, jak cały ustrój państwowy, improwizowana. Dochodzimy stosunkowo młodo do stanowisk, które w innych państwach zajmują posiwiałe w tej grze wygi. Z tym łączy się konieczność niesłychanego napięcia uwagi. Bo nasza służba ma jedną właściwość: nie wolno zrobić głupstwa. Czy kto się kiedy zastanowił, co to znaczy: nie móc zrobić głupstwa? To wymaga tak ciągłego wytężenia, że system nerwowy rujnuje się od tego. Przyjdzie lada grypa i — fiut!
Ten bardzo zdolny i inteligentny człowiek, mający przed sobą świetną karierę, mówił to z miną niemal posępną, tak że to, com usłyszał, głęboko wycisnęło mi się w pamięci. Z początku próbowałem zbyć rzecz tanim sceptycyzmem; myślałem sobie: „Ba, nie jest tak źle, iluż jest takich, którzy robią głupstwa, nie umierają i mają się wcale dobrze”. Ale, wiadomo, istnienie wyjątków nie narusza reguły; formuła wydała mi się trafna i tragiczna w swojej zwięzłości.
Nie móc zrobić głupstwa! Ależ to straszne. Wszak całe życie człowieka polega na tym, że robi głupstwa, które mu darowują, które mu zapominają, i które okupuje tym, że robi od czasu do czasu coś dorzecznego. W innych zawodach liczy się, można powiedzieć, per saldo. Zrobi ktoś np. 6 rzeczy mądrych, a 2 głupie: w najgorszym razie odciągają mu po prostu 6 – 2 = 4: cztery zostaje mu na jego dobro. W dyplomacji nie. Niech zrobi 10 rzeczy dobrze, a jedno głupstwo, jest jak koń, który wygrał dziesięć wyścigów, ale złamał nogę: strzelają mu w ucho i idzie na befsztyk.
Weźmy przykład. Pewien wyborny aktor udziela nieco... ekscentrycznego wywiadu. Potem zagra dobrze nową rolę i dostanie brawo. Niechby podobny wywiadzik kropnął dyplomata: nie zostawiono by mu czasu na odegranie się! Ale co wywiad: jedno słówko, jedna mówka, — i gotów!
Im dłużej myślałem nad tą kwestią, tym wydawała mi się poważniejsza. Robienie głupstw jest tak ściśle związane z dolą człowieka na ziemi, iż, odbierając mu to prawo, czy nie pozbawiamy go poniekąd jego męskości? Nie robić głupstw, czy ten program nie grozi tym, że staje się zbyt negatywny, coś jak „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz”?
Można by różne rzeczy powiedzieć na obronę robienia głupstw. Czasem służą jako szczepienie ochronne. Pamiętny jest udział naszego paryskiego poselstwa w uroczystościach molierowskich przed kilku laty i hałas, jaki stąd powstał. Otóż, mówił mi jeden dygnitarz z MSZ, że przez długi czas, kiedy ministerium chciało zwrócić którejś placówce na coś szczególniejszą uwagę, referent pisał na marginesie czerwonym ołówkiem: „Żeby nie było jak z Boyem”. Była to niemal urzędowa formuła, mocniejsza niż „pilne”, „ważne” itd. I podobno działało magicznie.
Skoro mowa o ówczesnej naszej reprezentacji w Paryżu (to dawne dzieje; dziś, gdy tak wiele zmieniło się na lepsze, można te rzeczy rozważać niejako historycznie), interesująca była głęboka jej awersja i pogarda dla wszystkiego, co trąciło sprawami kulturalnymi. Wiem na przykład pozytywnie taki fakt: Przyjechał do Paryża prof. Kazimierz Morawski, nestor nauki polskiej, prezes Akademii Umiejętności, i przyjechał jako prezes Akademii. Zdarzyło się, że potrzebował w czymś pomocy w naszym poselstwie. Przyjęto go bardzo przez ramię i dano mu do zrozumienia, że te sprawy poselstwa nic a nic nie obchodzą. Było to tym dziwniejsze, że Morawski był co się zowie człowiekiem z „towarzystwa”; gdyby był po prostu panem Morawskim, przyjęto by go zapewne z otwartymi ramionami: ale fakt, że był prezesem Akademii wystarczył, aby go uczynić niepożądanym intruzem.
Fakt ten miał swoje następstwa. Kiedy w jakiś czas potem ogłosiłem relację z moich przejść paryskich, nikt ich tak dobrze nie ocenił, jak Morawski, który miał w tej mierze własne doświadczenie. Był to człowiek niezmiernie impulsywny. Przypadkowo tego dnia było walne zebranie Tow. Przyjaciół Francji w Krakowie, którego Morawski był prezesem. Pod świeżem wrażeniem, trzęsąc się z oburzenia, wszedł na estradę i opowiedziawszy pokrótce fakty, postawił wniosek, aby zebranie wyraziło słowa potępienia dla poselstwa polskiego w Paryżu, co uchwalono jednogłośnie.
Ale też został za to skarcony przez naszych monopolistów polskości! Oto co mu wypisano czarno na białym:
„...Na jakimś zebranku jakiegoś Towarzystwa przyjaciół Francji (w Krakowie!) prof. Morawski, znakomitość prowincjonalna II klasy, a obecnie także pionek w rękach enkaenitów, uważał za stosowne zaraz wyrazić słowa potępienia dla ambasady polskiej... ...Europa przejdzie nad tym faktem do porządku dziennego...” (Myśl Narodowa, 9 luty, 1922).
Znakomitość prowincjonalna II klasy! Kazimierz Morawski. W kilka miesięcy potem ten sam obóz postawił kandydaturę Morawskiego na prezydenta Republiki, wówczas przywrócono mu tytuły stołecznej wielkości I klasy. O to najmniejszy kłopot. Ale jak ma być za granicą mądry w tych rzeczach nasz dyplomata, skoro w samym kraju taki zamęt? Skoro oszalałe politykierstwo wnosi w wartości kulturalne tę samą dowolność, jaką przywykło stosować w każdorazowej ocenie wartości politycznych?
I oto sedno rzeczy. Sami robimy głupstwa co dzień, a nie chcemy, aby je robili ci, którzy nas reprezentują. Jakże w takim razie mają nas dobrze reprezentować? Jakże mają mieć kontakt ze społeczeństwem? Człowiek, któremu nie wolno robić głupstw! Tragiczna sytuacja. I niebezpieczna. Bo istnieje przysłowie: ten tylko nie zrobi głupstwa, kto nie robi nic. Jakże łatwo połączyć te dwa pojęcia i wysnuć z nich dyrektywę działalności...
Sądzę tedy, że pierwszym postulatem chwili byłoby przywrócić naszym przedstawicielom prawo do robienia głupstw. Z tą chwilą staną się żywymi członkami społeczeństwa, staną się naszymi braćmi, zdobędą swobodę ruchu, rozmach, śmiertelność ich się zmniejszy, przestaną być zimni, sztywni i nadęci na wzór „dyplomaty” ze starego teatru, przestaną cedzić słowa i przybierać miny ludzi, od których zależy pokój świata. Za głupstwa będziemy im wymyślać, za mądre rzeczy będziemy ich chwalić; niech robią głupstwa (oczywiście nie przekraczając racjonalnego procentu), ale niech robią.
A przy tym czy to tak łatwo wiedzieć, co jest głupstwem? O tym sądzi dopiero historia. I często sądzi pod kątem — innego głupstwa. I tak w kółko. To są rzeczy względne. A tu idzie o życie ludzkie, o higienę korpusu dyplomatycznego.
Miałem ochotę mówić o kolonii polskiej w Paryżu, ale spostrzegam, że o tym trzeba by napisać nie felieton, ale książkę. I taką książkę o polskim Paryżu, jego historię, geografię, filozofię powinien by ktoś napisać. Wszak od stu lat Paryż odgrywa taką rolę w naszym życiu. To jedno z większych polskich miast, jeżeli oceniać miarą skupienia energii duchowej. Ileż najrozmaitszych nawarstwień, ileż kształtów polskości. Całe pokolenia emigrantów, sfrancuziałe, skrzyżowane w najrozmaitszym stopniu; Polacy wrośnięci w Paryż, pracujący w jego warsztatach, naturalizowani formalnie lub faktycznie; wreszcie ta masa elementu napływowego, bądź wżytego mniej lub więcej w miasto, bądź koczującego niejako eksterytorialnie, artyści, dyplomaci (z teką lub bez), korespondenci, dziennikarze, szlifibruki, łaziki, studenci, studentki. Nie najmniej kolorytu nadaje polskiej kolonii masa ludzi, którzy tkwią tu nie wiadomo po co, dla których Paryż stał się nałogiem, koniecznością, i którzy żyją tu jakimś półżyciem cieniów, nie zasymilowani z Paryżem, niezdolni żyć już w kraju.
Czasem pomiędzy nimi a Paryżem staje szczególna zapora: język. Dość częsty objaw. Kto przyjedzie tu, nie znając języka, ma wielkie szanse, aby go nie poznać. Żyje w „kolonii”, styka się z samymi Polakami, w kawiarni płaci rachunek na migi lub mówi: Garsone, mua payé; kino i Jockey nie wymagają francuszczyzny... Bywają tacy po kilkuletnim pobycie w Paryżu. Opowiadano mi niegdyś o malarzu, który przez trzy lata co rano wchodził do tej samej piekarni, mówił fin de siècle, dawano mu bocheneczek żytniego chleba (pain de seigle), i nigdy nie dowiedział się, że te słowa znaczą co innego. Takich jest dużo więcej, niż się przypuszcza, i ci właśnie, skazani na ciągłe współżycie z ziomkami, tworzą poniekąd jądro kolonii. To nadaje życiu polskiemu w Paryżu oryginalne zabarwienie małego miasteczka, zaszczepionego na olbrzymim mieście. Plotki, kłótnie, intrygi na tle teatrów amatorskich, w których grywa się Szczęście Frania albo Posażną jedynaczkę, oto dola, dla której wielu przymiera tu głodem i marnuje teraźniejszość i przyszłość. Duża ilość skrachowanych egzystencji, które tu się chronią, też nadaje „kolonii” swoistą fizjognomię. Bądź co bądź i ta gromadka jest wcale ciekawa; co człowiek, to typ, to cała historia, żywa tajemnica, której odcyfrowanie wymagałoby spojrzenia jakiegoś Balzaka. Są stoliki w kawiarni na Montparnasse, które robią wrażenie ludzkich cmentarzy.
Zajmującym studium literackim byłoby także wydobyć Paryż odbijający się w naszej literaturze. Ten tak ciekawy i żywy opis Paryża u Prusa, który nigdy w Paryżu nie był i który cierpiał na „chorobę przestrzeni” (stąd ten paniczny lęk mocarza Wokulskiego w jasne południe na placu Opery), Paryż-dżungla Żeromskiego, podziemny Paryż Zapolskiej, i tyle innych Paryżów u naszych pisarzy.
Dziwna rzecz, jak u nas pozwala się spływać wszystkiemu bez śladu, jak mało jest potrzeby utrwalania życia! Życie jest, zdaje się, za szczere dla naszego nawyku zakłamywania wszystkiego; dlatego nie wypracowaliśmy techniki chwytania go na gorącym uczynku. Czy nikt nie napisze biografii tak ciekawej figury, tak zrośniętej z paryskim brukiem, jak Wincenty Brzozowski (Vincent de Corab), poety, który jeszcze tak niedawno temu był żywą legendą, który spędzał lata na wędrówkach między Paryżem a Syrią, żył nie wiadomo z czego, to pracował w fabrykach jako robotnik, to usługiwał w Paryżu jako kelner w prywatnej jadłodajni, prowadzonej przez żonę jednego z naszych artystów, po czym siadał ze stołownikami do pokera, — tworząc wśród tego nieliczne wiersze po polsku lub po francusku, uwodziciel wdów i sierot, zażyły w świecie paryskich apaszów i dziewcząt, którym deklamował Verlaine’a.
Ten najszlachetniejszej rasy cygan życiem wypowiadał się pełniej niż literaturą, dlatego szkoda, by jego życie przepadło bez śladu. Osobiście zetknąłem się z nim ledwie parę razy w Krakowie, dawno temu; pamiętam wieczór spędzony razem w kawiarni, kiedy ten łazik z dość plugawą brodą, otoczony famą „niebezpiecznego człowieka”, tłumaczył mi z zapałem piękności... Racine’a. Kiedy później czytałem L’homme qui assassina Farrère’a i ów bardzo zabawny komentarz „Polaka” Cernuwicza do Bajazeta, zawsze mi się przypominała owa gawęda z Brzozowskim.
Tę zdolność i potrzebę utrwalenia życia posiadają
Uwagi (0)