W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖
- Autor: Tadeusz Boy-Żeleński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W Sorbonie i gdzie indziej - Tadeusz Boy-Żeleński (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Boy-Żeleński
Minister oddycha ciężko. — To nic... To nic... niech pan przyjedzie w niedzielę do Lyonu.
— Ekscelencjo, niestety...
Minister zniechęcony rozkłada ręce, po czym wyciąga do mnie prawicę. Audiencja skończona. Wypadam jak student z klasy, ciągnę Różyczkę tanecznym krokiem przez poczekalnię (pani z wrzosami wciąż czeka), mam ochotę uściskać woźnego, portiera. Brodacze patrzą na nas z zawiścią. Rzucam się w taxi i pędzę na śniadanie. Ależ tam muszą być głodni, muszą kląć!
Zastaję wszystkich w dobrych humorach, na terasie Webera; słońce świeci, opalizując kieliszki z wermutem.
Oprócz p. Aubac i dwóch dziennikarzy jest i p. Ripault, ten sam, u którego byłem przed godziną. Pyta, czy się dostałem do ministra. Opowiadam mu, śmiejąc się, moją audiencję. — Niech się pan kłania ministrowi, dodaję, i niech mu pan powie, że czytałem jego książkę o pani Recamier, ale nie powiedziałem mu tego, żeby nie wyglądało, że schlebiam władzy.
— O, to szkoda, że mu pan nie powiedział, to by go bardzo zajęło; c’est un homme de lettres.
— Czemu pan mnie nie wspomniał, że pan chce widzieć ministra, mówi p. Aubac, byłby pana przyjął osobno i przed wszystkimi, rano, kiedy jeszcze nie jest zmęczony. Pogadalibyście sobie.
Mówi to z tak spokojną pewnością, że, gdybym kiedy potrzebował telegraficznego błogosławieństwa od Ojca Świętego, udałbym się tylko do Aubaca. Ten ma stosunki! Ale nigdy głównymi drzwiami, to nic nie warte.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Od czasu, gdy byłem profesorem uniwersytetu, zostało mi profesorskie roztargnienie: zawsze czegoś zapomnę, to parasola, to teczki. I tak, w poprzednim felietonie wprowadziłem na scenę p. Aubac, a zapomniałem go szerszej publiczności przedstawić: objaśniam zatem, że to jest dziennikarz paryski, korespondent pism warszawskich etc.
Drugiej rzeczy zapomniałem, opowiadając o prowincji francuskiej i jej budzącym się zainteresowaniu Polską. Udzielono mi mianowicie w naszej ambasadzie wzruszającego dokumentu: list francuskiego uczniaka adresowany wprost do ambasadora. List, pisany uczniowskim pismem na kartce wydartej z zeszytu, brzmi:
„Panie Ambasadorze Polski!
Jestem uczniem niższego gimnazjum w Besançon i mam przygotować odczyt o Polsce; proszę tedy Pana najuprzejmiej o łaskawe nadesłanie mi fotografii, dokumentów oraz ekonomicznych i politycznych dat tyczących Polski.
Racz przyjąć, Panie Ambasadorze, wyrazy mego głębokiego szacunku.
Georges Devillers
Dołączam markę za 50 centimów na odpowiedź.”
Obawiam się, że nasze dzieciaki, ośmielone przykładem tej pięknej ufności, zaczną się masowo zgłaszać do p. Laroche o fotografię Józefiny Backer.
A teraz mówmy o czym innym, mówmy jeszcze raz o piosence.
Odkąd sięgnę pamięcią wstecz, zawsze się słyszy u nas felietonowe rozważania, czy piosenka we Francji się przeżyła, czy zanikła, etc. Czy może zaniknąć to, co tkwi tak głęboko w charakterze rasy? Oczywiście daleko jest od czasów Chat-Noiru, „bohaterskiego” niejako okresu piosenki, kiedy to tyle elementów złożyło się na jej wybuch. I formy ludowładztwa, tyle przedstawiające tragikomicznych kontrastów między ideami a ich ucieleśnieniem; i pierwsze pomruki nadciągającego nowego „ludu”; i zawód na republice, która nie uleczyła ran społecznych; i protest artysty przeciw pospolitości i obłudzie życia, i niezapominajki sentymentalizmu wyrosłe nad rynsztokami olbrzymiego miasta, i powiew od pól prowincji, skąd przybył do Paryża niejeden z tych śpiewających głodomorów, — ileż nut, ileż tonów! I pierwszy raz zetknięcie artysty, cygana, anarchisty, który w maleńkiej sali na estradzie spotkał się oko w oko z arystokratą, z burżujem, ze światową lalą szukającą tam nowych dreszczyków, z dyplomatą lub zagranicznym księciem, — było w tym coś podniecającego, coś twórczego. To był okres niesłychanego bogactwa form, bujności; niezatarte wspomnienie dla tych, co ten okres przeżyli. Kiedy miałem zaszczyt przemawiać w Sorbonie, po mnie mówił René Doumic, stały sekretarz Akademii, uważany po trosze za mamuta. (W artykuliku pt. Nieprawdopodobny wirtuoz, Wiktor Snell pisał: „P. Boy rozbawił samego René Doumica: to mówi wszystko!”). Otóż przewodnim motywem przemówienia Doumica była — piosenka, były wspomnienia, gdy młodym chłopcem wymykał się do Chat-Noiru, gdzie na estradzie skandalizował publiczność niejeden z jego dzisiejszych kolegów-Akademików. Mówił Doumic o głębokim znaczeniu piosenki w życiu Francji, o poezji paryskiego bruku. To przemówienie reprezentanta Akademii stało się poniekąd sensacją naukowego Paryża. „Pan Boy przybył do nas, aby działać cudy, powiedział w końcowej żartobliwej już apostrofie minister Marin; słyszeliśmy tu poważną Revue des deux Mondes, śpiewającą hymny na cześć Czarnego Kota; to się jeszcze nie zdarzyło”.
Tak więc, na samym wstępie, w najuroczystszych murach, zabrzmiało mi echo piosenki. Ale potem słyszałem je ciągle. Wszędzie spotykałem moich rówieśników, którzy, w tej samej epoce, gdym ja się wałęsał po Paryżu, studiowali w Dzielnicy Łacińskiej i słuchali tych samych piosenek. Później, pożeniwszy się, zostawszy ojcami rodzin, zamknęli po trosze na kłódkę te studenckie przeżycia, jak czyni zazwyczaj Francuz, który staje się innym człowiekiem, skoro się „ustali”; ale jakże one, te drzemiące wspomnienia, są żywe! W jednym domu gospodarz, rozgrzany tymi wspominkami, ożywił się do tego stopnia, że zaczął przy obiedzie śpiewać dziesięcioma głosami, udając dawnych szansonierów; służąca Alzatka, która go znała jako poważnego człowieka, zaśmiewała się na ten widok.
Kiedy przybyłem do Colmar, prefekt wydał na moją cześć przyjęcie. I co za przyjęcie! Czerwony dywan na schodach aż na ulicę: „to bywało tylko dla marszałka Focha i dla prezydenta republiki”, mówią mi zdziwieni tą pompą colmarczycy. Tak w Alzacji cenią sobie przyjaźń Polski. Sala przebrana kwiatami, muzyka gra „Z dymem pożarów”, całe miasto defiluje przede mną, a ja robię11 łaskawie udzielnego księcia. Bardzo mi z tym było do twarzy. W rozmowie sympatyczny prefekt zagaduje mnie:
— Pan studiował w Paryżu?
— Studiował... to za wiele powiedziane!
— Zdaje się, że pan bywał w Noctambules...
— A, co to, to fakt...
Tuśmy się spotkali. Okazało się, że prefekt bywał tam pilnie w tych samych latach, słuchał tych samych piosenek, umie jeszcze wszystkie na pamięć. Usuwamy się dyskretnie za krzewy i zaczynamy podśpiewywać jeden drugiemu do ucha Chanson d’antan Montoi i inne po kolei. Zapominamy o gościach. Prefekt ma ładny tenorowy głosik, robię mu komplement, że i on sam pewnie śpiewa. — Ach nie, odpowiada, podczas wojny gazy zniszczyły mi głos...
Zapewne to intermezzo sprawiło, iż prefekt w mowie swojej podnosił głównie zasługi moje jako piosenkarza, zakończył zaś okrzykiem na cześć Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Ale zwłaszcza utkwiła mi w pamięci jedna scena, jak gdyby skomponowana do druku. W parę dni po moim występie otrzymałem list podpisany: „hrabia de L...” Hrabia prosił mnie o naznaczenie godziny lub zajście do niego w pewnym interesie literackim. Dość długo mieszkałem w Galicji, aby się nauczyć szanować hrabiów; nie chcąc być przy tym skrępowany godziną, odpisuję, że zajdę sam do hrabiego. Idę pod wskazany adres: skromny dom, oficyna, tylne schody, na drzwiach tabliczka z napisem: „Lekcje śpiewu”. Myślałem, żem się omylił, ale pytam o hrabiego de L... Starszy pan, który mi otworzył, powiada: Tak, to ja. Mam przed sobą typ w rodzaju pana Pobratyńskiego z Dziejów Grzechu, rasowa piękna fizjognomia, wielka dbałość o siebie przy widocznym ubóstwie, twarz starannie ogolona, piękny staroświecki wąs.
— Pan miał do mnie interes, pytam. — Tak.
Oto jaki interes. Hrabia miał siostrę, znaną pisarkę z pseudonimem Champol, pisywała cenione przed ćwierćwiekiem powieści dla młodych panien; jedna z tych powieści dostała nawet prix Monthyon (nagroda cnoty).
— Czy pan nie zechciałby przetłumaczyć paru z nich i znaleźć w Polsce wydawcy?
Z trudem wstrzymuję się od śmiechu; tłumaczę się, że mam inny zakres działania, jestem bardzo zajęty... Przez cały ten czas, głusząc naszą rozmowę, dochodzą z drugiego pokoju namiętne tony piosenki; raz po raz wracają słowa tendresse-caresse-maîtresse-ivresse-sans cesse12 — klasyczne rymy wybuchów lirycznych z café-concert. Oryginalna lekcja śpiewu! Gospodarz widzi zapytanie w moich oczach.
— Tak, to żona moja daje lekcje, przygotowuje młodych adeptów do cafe-concert, do kabaretów... Także amatorów... Trzeba sobie pomagać w życiu... Ale ja powiem, żeby przerwali lekcję...
— Ależ nie, proszę pana, ja to pasjami lubię, ja też byłem piosenkarzem...
Na to hrabia ożywia się, machinalnym gestem odsuwa na bok nagrodzone za cnotę płody siostrzane, wypytuje mnie, opowiada... Inny człowiek! Pokazuje się, że ma przeszłość piosenkarską, żył blisko z całą gwardią Chat-Noiru; nie występował sam, ale dostarczał piosenek śpiewakom i café-concert (zapewne z prawem autorstwa, bo taki jest los tych „murzynów” paryskiego rynku). Daje po trosze lekcje z żoną. Trzeba sobie pomagać... Nie wiodło mu się w życiu. Zrobił wynalazek: jakiś niesłychanie oszczędny sposób drukowania nut; nie wziął patentu, wynalazek ściągnął mu jego pomocnik i zrobił na nim majątek. Teraz hrabia ma nowy wynalazek, ale go już nie zdradzi nikomu. Nie wiodło mu się, stanowczo. Napisał operetkę, L’enclos de Ninon (gra słów z Ninon de Lenclos), nigdzie mu jej nie chcą wystawić, na to trzeba stosunków. Gdyby tak w Polsce?... Powiadam mu, że to nie jest mój dział, ale że znam sporo osób, może by mi przysłał egzemplarz. Ma tylko jeden; przepisywanie to kosztowna rzecz. Ale może mi coś przegra. Wymawiam się, że chyba innym razem, spieszę się... — Niechże pan chwilę zostanie, przedstawię pana mojej żonie.
Wchodzimy do klasy śpiewu; na znak męża, żona wyprawia ucznia, jakiegoś młodego niezgułę, i oto w nauczycielce, która uczyła za ścianą tych płocho-namiętnych akordów i poprawiała ich ekspresję, widzę zgrzybiałą niemal staruszkę... — Pozwól, że ci przedstawię, mówi dwornie hrabia do hrabiny, pan jest z Polski, z Warszawy, krytyk teatralny, piosenkarz, kolega... Przegramy panu coś z L’enclos de Ninon.
I Filemon i Baucis zasiadają przy pianinie i za chwilę dwa zwiędłe, ale czyste głosy wyciągają duet miłosny.
Jakże daleko odbiegliśmy od początku wizyty: hrabia, starzec, wynalazca, siostra, nagroda cnoty, i, w rezultacie — piosenka. Sorbona, Akademia, Alzacja, prefektura — piosenka. Wszechwładna, tryumfująca piosenka. Zwyciężyłeś, Czarny Kocie!
W ostatnim felietonie mówiłem o piosence. Otóż, od wielu lat mam zwyczaj, że kiedy przyjadę do Paryża, pierwszego wieczora idę na Montmartre na piosenki. W ten sposób od razu dowiaduję się, o czym Paryż śpiewa, czym się interesuje, z czego się śmieje. Jako informacja jest to co najmniej równie pouczające, co czytanie dzienników, a przyjemniejsze.
Są tematy, które mają długie życie. Pewne gusty popularnego kuplecisty Mayola13 oraz banalniejsze amory Cécile Sorel14 dostarczają tematu żartom już blisko od ćwierć wieku, tak jak dawniej wstręt do mydła ministra Pelletan albo obrzezana galijskość Artura Meyera. Ale większość piosenek pulsuje rytmem chwili.
Kiedy byłem w Paryżu ostatni raz przed półtora rokiem, śpiewano wszędzie o najeździe cudzoziemców. Nuta była ostra, niechętna, niezwykle nawet zjadliwa. Obecnie, wciąż cudzoziemcy są przedmiotem konceptów, ale inaczej: paryżanin cieszy się z ich dezercji. Nareszcie jesteśmy u siebie, dworuje piosenka, nie oglądamy na każdym kroku olbrzymich autocarów naładowanych angielskimi i amerykańskimi gębami barbarzyńców objeżdżających stolicę w osiem dni i mających złudzenie, że poznali Paryż. „Kiedyś (śpiewa któryś z piosenkarzy) włamali się do mnie bandyci, policja przytrzymała ich: to byli Francuzi! Byłbym ich uściskał: nareszcie swoi, nareszcie Francuzi, a nie jacyś Polacy lub Czechosłowacy. Zaczynamy znów być u siebie...”
Ta nuta wrogości wobec elementu, który stanowi tak poważną cyfrę w bilansie Paryża, jest dosyć zastanawiająca. Wszak nie kto inny jak cudzoziemcy tworzą bulwary, owe słynne bulwary Paryża, oni niemal utrzymują teatry, wykupują magazyny, z całego świata zwożą złoto, dolary, funty, biorąc w zamian gust, smak, powietrze Paryża. Czy może istnieć korzystniejszy przedmiot eksportu?
Musieli się Paryżowi cudzoziemcy dobrze dać we znaki, aby do tego doprowadzić. Zaczęli działać Francuzom na nerwy. Po pierwsze ilość: było ich za dużo. I jakość. Dawniej przyjazd do Paryża wymagał pewnego, można rzec, cenzusu. Po wojnie zaczęła się inwazja międzynarodowego chamstwa, prepotencja dolara, bezceremonialna, grożąca wprost naruszeniem charakteru miasta. Nawet sama piosenka francuska uczuła się zagrożona, słychać było protesty, że dławi ją i wypiera dzicz obcych melodii.
Następnie drożyzna. Szczególny paradoks. Wszak cudzoziemcy przywożą pieniądze, Francji zaś potrzeba pieniędzy. Ale kto inny na tym zarabiał, a kto inny tracił. Zarabiał kupiec, hotelarz, cierpiał zaś od drożyzny urzędnik, literat, w ogóle ten, którego dochody nie rosły w stosunku do wzrostu cen życia. Może zresztą mieszano przyczynę i objaw: mieszano dewaluację franka ze wzrostem drożyzny, którą przypisywano cudzoziemcom. Ale co mnie to zresztą obchodzi.
Obchodzi mnie co innego, mianowicie uderza mnie inny jeszcze paradoks. Oto, w największym przypływie „ksenofobii” powstaje, jak pisałem o tym w jednym z poprzednich felietonów, wielka międzynarodowa fundacja Francuza — Miasto Uniwersyteckie — mające ułatwić przypływ kształcącej się młodzieży wszystkich krajów. Oto w tych samych latach kiełkuje idea międzynarodowego teatru w Paryżu, rzucona przez Gemiera, Rivoire’a; w czasie największej ksenofobii cudzoziemiec szukający w Paryżu nauki może być pewny życzliwego przyjęcia i pomocy. I oto szlachetny rys Paryża; niechęć do chamstwa, choćby przynosiło zarobki, otwarte ramiona dla każdego, kto przybywa czerpać z krynicy ducha.
Tkwi to w najgłębszych tradycjach tej stolicy świata. Bo Paryż zapierający się swego międzynarodowego — w szlachetnym znaczeniu słowa — charakteru byłby zaprzeczeniem samego siebie, przestałby być Paryżem. I, powiedzmy to, byłby niewdzięczny. Ba,
Uwagi (0)