Darmowe ebooki » Epos » Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 92
Idź do strony:
class="verse">Nikomu nigdy nie mówił ni słowa, 
I więcéj potém nie poszedł na łowy. 
Jut lepsza bitwa, niż walka z źwierzęty. 
Któż wié, co się tam pod skórą ukrywa? 
Czasem zły człowiek wilczą skórę wdzieje, 
Czasem czarownik w niedźwiedzia się zmieni, 
Lub potwór jaki zastąpi ci drogę, 
Albo duch, albo... I kto to odgadnie? — 
A Witol słuchał, próbując oszczepu, 
I głową tylko potrząsał powoli, 
Jak gdyby za nic miał matki przestrogi. 
Ojciec tymczasem łuk podjął, wziął strzały, 
Wdział wiżos197, skórą grzbiet okrył niedźwiedzią, 
A Witolowi wyniósł strój podobny 
Z twardych skór źwierza na łowach odartych. 
Piérwszy raz chłopiec szaty męzkie198 włożył; 
Piérwszy raz uczuł, że mu wolno było 
Przestać nareście199 być tylko dziecięciem. 
Wyglądał oknem. Już się świt zabielił, 
Słońce ze swoich pałaców za chwilę 
Na złotym wozie miało wyjść z kąpieli. 
Wyszli, a jeszcze Bogóm się domowym 
Długo modlili i ofiarę leli. 
Stary z szałasu wypuścił psy swoje. 
Skoczyły, czując, że pójdą na łowy; 
Jeden drugiego z radości porywał, 
I, jakby tylko sam chciał iść za panem, 
Gryząc go za kark, warczał i wstrzymywał. 
 
Wyszli. Był ranek wiosenny, srébrzysty, 
Las milczał jeszcze, czekał słońca wschodu, 
Rosa na trawach ciężyła i wonny 
Kielich się kwiatów powoli otwierał. 
Na wschód się starzec milczący obrócił, 
Znajomą sobie skierowawszy drogą. 
Witol szedł za nim, całemi piersiami 
Łakomie chłodne chwytając powietrze. 
Szli puszczą, w któréj śladu ludzkiéj nogi, 
Śladu człowieka, ni źwierza nie było. 
Ogromne dęby z konary200 gęstemi, 
Pokryte gniazdy201 i świętą jemiołą, 
Wysoko ponad brzeźniak się wznosiły. 
Poniżéj, brzozy schylone, pogięte, 
Jak lud pod panem, niewolnik posłuszny, 
Tęsknie za słońca promieniem patrzały. 
U spodu, młodéj Lazdony dziedzina202, 
Gęstemi sploty203 wiła się leszczyna, 
Wdzięcznemi łuki gnąc na różne strony. 
Z pośrodku dębów, gdzieniegdzie wysmukła 
Sosna, u wierzchu ozdobna koroną, 
Jakby dziewica do ślubu ubrana, 
Wesoło wieńcem niezwiędłym szumiała. 
Tu ówdzie biała osina i klony, 
I poświęcone Lajmie204 lipy stare, 
Pod poważnemi wyrastały dęby. 
A rzadko chwojniak skurczony i biedny, 
Jak lud od roli, chérlał na piasczysku. 
U stóp drzew kwiaty rozliczne się słały: 
Jedne, co jadu strzałóm dostarczały; 
Drugie, któremi mądrzy sigonoci205, 
Żebrząc po wioskach, od chorób leczyli; 
I inne jeszcze, co nieraz do wieńca 
Śmiały parobek przynosił Litewce; 
Ponad strumyki kwitły owe modre, 
Których Nijoła nieszczęsna zachciała, 
Które Krumine gorzko opłakała. 
Środkiem ostępów rznęły się strumienie, 
Okryte gęstém gałęzi sklepieniem, 
I uciekały, lękając się ciszy, 
Tęskniąc za ludźmi i zieloną łąką. 
Szli, a las milczał; tylko czasem krucy 
Wrzeszczeli, z wierzchu sosen się zrywając; 
To dzięcioł stuknął, wróbel zaświergotał, 
To z nich Gieguze206, śmiejąc się, szydziła; 
Psy cicho u nóg z spuszczonemi głowy 
Szły, znaku tylko pańskiego czekały, 
A pyski wznosząc ku kniei zwrócone, 
Nosem powietrze łapczywie chwytały. 
Wtém łom207 zaszumiał i coś się przemknęło. 
Witol poskoczył, starzec go zatrzymał — 
— Liszka208! — zawołał — powrócim do domu. — 
— I po cóż wracać z próżnemi rękoma? — 
— Przestroga Bogów, byśmy nie szli daléj; 
Bo komu tylko liszka przejdzie drogę, 
Powinien wrócić, gdy mu spokój miły. — 
— Więc w inną stronę, idźmy w inną stronę. — 
—Wrócić potrzeba. — 
— O! ja nie powrócę, 
Póki chociażby najlichszego źwierza. 
Choćby ptaszyny małéj nie ubiję. — 
Tak mówił Witol, a jego zapałem 
Starzec niechętny przekonać się musiał. 
— Chodźmyż! niech będzie przeznaczenia wola — 
Rzekł, i na drugą stronę się zawrócił. 
I znowu cicho: bo oba myśliwi, 
Okiem po lesie patrzając ostrożnie, 
Nic nie mówili; psy dech wstrzymywały, 
Jak gdyby źwierza spłoszyć się lękały. 
— Słuchaj — rzekł starzec — jest ztąd209 niedaleko 
Starego dziada niedźwiedzi łożysko 
Pod wielkim łomem. W zimie łapy liże, 
A latem skryty na pastwę czatuje. 
Jeśli usłyszy nas, jeśli napadnie, 
Będziem się bronić; lecz straszno zaczepiać. 
Wiele on ludzi we wnętrznościach nosi, 
I wiele kości bieleje pod łomem, 
I strzał niemało próchnieje dokoła. 
Radbym go obszedł, lecz w lewo i prawo Głęboki strumień zagradza nam drogę. 
Mądry, na saméj ścieżce sidła stawi. 
Lecz można cicho ominąć łożysko, 
Dech zatrzymując, żeby go nie spłoszyć, 
I ostróżnemi210 minąć go krokami. — 
 
— Ojcze! — rzekł Witol — na cóż się go lękać? 
Dwóch nas na niego, czyż nie damy rady? 
Wszak to najlepszy na łowy początek. — 
— Szaleńcze! cicho! — Witol oszczep podniósł, 
i lekko trzęsąc głową, się uśmiechał. 
Wtém na łom naszli; za łomem chrzęstnęło; 
Psy wzniosy uszy i oczy wywarły; 
Ogromny pysk się zza drzewa wychylił, 
Potém dwie łapy na łomie oparte, 
I czarny niedźwiedź spójrzał na myśliwych. 
Stary szedł chyłkiem; lecz Witol z radością 
Łuk swój naciągnął i pomiędzy oczy 
Strzałę mu ostrą zapuścił głęboko. 
Ryknął źwierz dziki i przez łom przeskoczył 
Prosto na niego. Stał Witol z oszczepem; 
I kiedy niedźwiedź ku niemu się zbliżył, 
W czaszkę go dwakroć z całych sił uderzył; 
Wierne psy z tyłu szarpać go poczęły; 
On się otrząsnął i na nie zawrócił; 
A łowiec młody już mu na kark skoczył, 
I w silne ręce za gardło ująwszy, 
Stłumił ryk prędko, a z rykiem i życie. 
Padli obadwa. Z twarzą rozognioną 
Porwał się Witol, nie wierząc źwierzęciu, 
I bił go jeszcze, aż na twardym pysku 
Skrwawiony oszczep w trzaski podruzgotał; 
Naówczas krzyknął radośnie, aż w lesie 
Sto razy głos się daleko powtórzył. 
Stary, patrzając na łatwe zwycięztwo211, 
Osłupiał, mierząc bojaźliwem okiem 
Nieprzyjaciela drgającego jeszcze. 
Z radością Witol na pierś mu się rzucił  
I ściskał ojca; a łzy mu płynęły, 
A piersi oddech wzdymał przyśpieszony; 
Potém niedźwiedzia, biegł, deptał nogami, 
Szalony piérwszem w swém życiu zwycięztwem. 
 
Siedli ze starcem skórę z niego zdzierać; 
Łapy na przysmak odcięli wieczorny, 
A ścierwo ptastwu leśnemu rzucili. 
— Śpieszmy! — rzekł ojciec. — Obudzone rykiem 
Jut puszczy pewnie biegną meszek212 siada. 
Trzeba uciekać! Bierz psy i idź za mną. — 
Wstali, a Witol wziął skórę skrwawioną, 
I jeszcze drżący wzruszeniem, odwagą, 
Szedł, patrząc tylko, zkąd213 znów dójrzy214 czego? 
 
Stary na coraz gęstsze wiódł go puszcze; 
Czasem z rozmysłem obejrzał się wkoło, 
I, jakby dążył po znajoméj drodze, 
To tu, to ówdzie kręcił się i zbaczał, 
Silném ramieniem gałęzie drzew trzaskał, 
Chrósty215 rozgniatał, przeskakiwał łomy, 
I przez strumienie przewodził głębokie. 
Aż wyszli wreście216 w széroką dolinę. 
Dokoła czarnym otoczoną lasem. 
Łąka to była zielona, jak rola, 
Kiedy ją młoda wiosny ruń okryje; 
Gdzieniegdzie tylko złociły się kwiatki, 
I łoza młode puszczała gałązki. 
Tu siedli spocząć; a Witol swą skórę, 
Pełen radości, na wietrze rozesłał. 
 
Już było słońce podeszło wysoko, 
Śpiesząc do swojéj wieczornéj kąpieli; 
Obeschły rosy; na niebios błękicie 
Chmury, jak wojska, jęły się gromadzić. 
Łowcy posiłek południowy wzięli; 
I gwarząc, jak to myśliwcóm217 się gwarzy, 
Z wiernemi psami jadłem się dzielili; 
A kości, Bogóm podziemnym ofiarę, 
Szepcąc modlitwy, pod ziemię zagrzebli. 
Potém szli znowu. Lecz stary, na słońce 
Spójrzawszy218, drogę ku domu zawrócił 
Inszemi lasy i dalszemi ścieżki. 
 
— Tu — rzekł do syna — inszy źwierz nas czeka: 
Wilk, lis, ryś może, sarna bojaźliwa. 
Niechaj psy idą. — Świsnął — niecierpliwe 
Prędko się w knieje, przeganiając, wdarły; 
A on, wskazując ręką Witolowi, 
— Czekaj — rzekł — aż cię głosem uwiadomią, 
Gdzie się masz ruszyć. Stój. Ja daléj idę. 
Kiedy zawołam, ozwij się, przybywaj. — 
 
Witol zaledwie słowa starca schwytał, 
Słuchał psów głosu, za niemi się zrywał, 
Zazdrościł wolnych po puszczy przegonów; 
Lecz kiedy ojciec, łamiąc się przez chrósty, 
Odszedł, a jego samego zostawił, 
Uczuł się jakby swobodniejszym jeszcze, 
I jak do walki, sparłszy się o drzewo, 
Czekał i czekał. A psy gdzieś już w dali 
Słabym się głosem raz po raz ozwały. 
I cicho znowu; tylko drzewa szumią 
I ptacy krzyczą na sosen wierzchołkach. 
Wtém zza Witola nagle się wyrywa 
Jeleń wysmukły; spójrzał219, w górę skoczył; 
Lecz nim w las pierzchnął, uwięzła w nim strzała. 
Padł. Witol za nim. On porwał się znowu, 
I szedł, kulejąc. Drugą za nim strzałę 
Posłał myśliwiec, i drugą go trafił. 
A jeleń coraz szedł wolniéj, rogami 
Gałęzie łamiąc. Witol coraz bliżéj 
Ściga go z drzewcem, doścignąć nie może. 
Drą się po lesie przez mokre bagniska, 
O staje220 tylko od siebie, to bliżéj, 
To daléj znowu: bo jeleń poskoczy 
I znów ustanie; myśliwiec pośpieszy, 
Wstrzymają gąszcze. Wiele strzał w sajdaku 
Miał Witol, wszystkie za nim powysyłał; 
A jedne poszły po drzewach i lesie, 
Raniąc niewinne starych lip Ragany221, 
Inne go z lekka po skórze drasnęły, 
Lub padły słabe pod nogi jelenia. 
Wciął gonił łowiec, wciąż jeleń uciekał. 
Witol rozjadły, z wlepionim weń okiem, 
Zapomniał ojca, i przestróg, i puszczy, 
Co go dokoła nieznana, tajemna, 
Coraz straszniejsza, ciemniejsza, objęła. 
Zziajany stanął i chciał dobyć głosu. 
Długo się męczył, nim piersi znużone 
Słabe huknięcie, obumarłe w puszczy, 
Ku stronie ojca z westchnieniem wydały. 
Ale daleko ojciec już od niego 
Pozostał psami, i glos go nie doszedł. 
A jeleń skoczył w głąb kniei i zniknął. 
Zmęczony łowiec upadł odpoczywać, 
Nie śmiał już krzyczeć i począł rozmyślać. 
Słońce się coraz na zachód skłaniało; 
Ledwie czérwony promień przez gęstwinę 
Jeszcze się tylko obłędny przeciskał. 
Cóż począć było? Witol myślał wracać 
Śladem jelenia; leci szukając drogi, 
Którą strzałami i krwią był poznaczył, 
Nie znalazł nigdzie złamanéj gałęzi 
I nigdzie śladu. Wszystko się już było 
Znowu poza nim splątało, zamknęło, 
Jakby od wieka ni człowiek, ni źwierzę, 
Jednéj gałęzi nie poruszył z miejsca, 
I ziemi nogą nie dotknął dziewiczéj. 
Naówczas Witol odwagi żałował, 
I ojca rady za późno przypomniał; 
A myśląc, jak by z puszczy się wydobyć, 
Próżno dokoła patrzał niespokojny. 
Wtém ujrzał dziką barć na staréj sośnie, 
W rozwartém dziuplu222, rojem otoczoną. 
Wszystko zjadł z sakiew, pragnienie paliło 
I głód go męczył; ale straszno było 
Te dzikie pszczoły Bogini Austhei 
Wydrzeć, ażeby miodem głód ugasić. 
Podnosił jeszcze oczy na barć chciwie. 
Wtém zśród223 gałęzi nad głową zwieszonych 
Śmiech jakiś dziki usłyszał, szyderski224. 
Myślał, że jaki ptak się ozwał z sosny? 
Gieguze225 może próżniaczka wesoła? 
Lecz znowu cicho i pusto dokoła, 
I czuje w duszy: — Nie taki głos ptaka! — 
A puszcza milczy, tylko drzewa szumią. 
Gdy po nich Witol jeszcze raz pogląda, 
Ujrzał nad barcią okropne straszydło. 
Byt to człek dziki. Włosami okryty, 
Na łbie dwa rogi zakręcone nosił; 
Twarz miał poczwarną, dwoje lśniących oczu, 
I zęby długie, jak wilczéj paszczęki; 
Nogami drzewo objąwszy czarnemi, 
Rękoma drażnił Witola, i z góry 
Świecące, długie zakrzywiał pazury. 
Witol łuk porwał, lecz strzał brakowało; 
Chwycił za oszczep — ten leżał strzaskany. 
I drzewce u nóg złamane leżało. 
Nie było nawet czém się widmu bronić. 
Straszny Girystys po drzewie się spuszczał, 
I coraz głośniéj, coraz śmiał się dziczéj; 
A zęby ostrząc, pazurami krzywiąc, 
Jak gdyby pastwę226 rozdzierał już swoję227, 
Oka z młodego nie spuścił myśliwca. 
Witol odstąpił, skórę z ramion zrzucił, 
Rękę wyciągnął i czekał go śmiało; 
Lecz gdy już walkę ma począć zuchwałą 
W szarym pomroku, ujrzy, aż dokoła 
Na każdém drzewie, na każdéj gałęzi 
Świecą się oczy, drżą ostre pazury, 
I rogi krzywe po liściach szeleszczą. 
Pełno ich było, w którą spójrzał228 stronę. 
Walczyć z wszystkiemi? — pomyśleć nie można. 
Pobladł młodzieniec, lecz serca nie stracił; 
Stanął i czekał. A oni siedzieli, 
Szyderskim śmiechem do siebie gadali, 
I pazurami sobie wskazywali 
Biednego chłopca, który stojąc wryty, 
Trzymał łuk próżny i drzewce złamane. 
Już skórą świéżą zarzuciwszy plecy, 
Myślał się cofać, gdy mu pod stopami 
Cóś się ruszyło. Ogromna ropucha, 
Jak gdyby mlékiem święconém karmiona, 
Dwoje weń oczu wlepiała zielonych. 
Rzucił się w stronę. Tu karzeł wyskoczył 
Stary, garbaty; na łokieć miał brodę; 
Sparty na kiju, sunął się powoli, 
I Witolowi sobą zaparł drogę. 
Próżno chciał przebić te żywe zapory. 
Gdziekolwiek myślą, oczyma się zwrócił. 
Zewsząd go dziwne objęły potwory. 
Jakby nie w puszczy nadniemeńskiéj błądził, 
Lecz w tajemniczym Staubunów gdzieś lesie. 
Zamknął już oczy, wyciągając ręce, 
I śmiało naprzód rzucił się w gęstwinę. 
Wtém puszcza śmiechem tysiącznym zawrzała; 
A na ramionach uczuł nieszczęśliwy, 
Jak mu się dwoje ostrych szpon wciskało. 
Spójrzał229 — nad głową dwoje ócz230 ognistych, 
Jak dwa pioruny ze chmury, wisiało. 
Chciał strząsaj, porwać, nie dostał rękami. 
Już Johds go dusił, do gardła dostawał. 
Gdy zebrał siły, lecz nie na obronę, 
Na krzyk ostatni. Puszcza jęk odbiła, 
I nagła jasność spuściła się z góry, 
Na białéj chmurze promienista postać 
Kobiéty w bieli, przed którą straszydła, 
I Johds, co za kark już dusił Witola, 
I karzeł, który drogę mu zastąpił, 
I Giristysy w gałęziach wiszące, 
Wszystko zniknęło i jak sen
1 ... 6 7 8 9 10 11 12 13 14 ... 92
Idź do strony:

Darmowe książki «Anafielas - Józef Ignacy Kraszewski (wirtualna biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz