Darmowe ebooki » Wiersz » Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bożena Keff



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
Idź do strony:
że rzeczywiście w miedzianym kolorycie widać jaśniejsze linie, niepewne i zanikające — ale niektóre zupełnie wyraźne.

Ogarnia mnie jakiś chłodny lęk.

W zachowanej części prastarej bazyliki znajduje się elegancja restauracja. E. już na mnie czeka. Opowiadam jej całą historię, a ona słucha mnie tak, jakby sam fakt opowiadania był podejrzany.

Rezygnuję. Ona nie stanie po mojej stronie.

Ta część bazyliki nie ma dachu: widzę szybkie chmury, raz błyska słońce, raz ciemnieje; zmienna, rozpraszająca pogoda, nie znoszę takiej.

Wracam. W korytarzu wagonu spotykam wysokiego Murzyna. Nie jestem pewna, czy to ten, z którym jechałam poprzednio (momentami wygląda tak, jakby był w czarno-białą kratkę — to zależy od oświetlenia). Stoimy naprzeciwko siebie, zaglądam mu w twarz. Przymyka potwierdzająco oczy, a potem unosi klapę marynarki: ma pod nią znaczek Interpolu.

Policja! Co za ulga! Nareszcie jakiś punkt oparcia. Mam za sobą międzynarodową policję.

Nareszcie przywróci się porządek.

wrzesień 1976

Kolejka do Jehowy

Stoję w dość długim ogonku — to kolejka do Jehowy; stojący przede mną przesuwają się bez pośpiechu. Jestem na końcu i czuję się jakoś niezupełnie zobowiązana, raczej swobodna, jakbym się tutaj znalazła ni to z własnej chęci, ni to przez przypadek. Stojąc tak sobie zauważam, że trzymam w ręce bułkę z szynką. Oj, niedobrze. Jehowa może się poczuć urażony tą wieprzowiną. Ale szkoda mi tak od razu wyrzucić całą bułkę z szynką.

Spomiędzy połówek bułki wyciągam zębami plaster szynki, zjadam, zagryzam kęsem pieczywa, resztę wyrzucam.

Ten gest oznacza (kompromisowe) przymierze i mam nadzieję, że został odnotowany.

marzec 1992

Anarchistka i policjant

Wychodzę jakby spod ziemi, z ciemnego włazu, prostuję się — i staję na środku jezdni, na ruchliwej ulicy miasta Meksyk, w jasny dzień, w pełnym słońcu.

Wiem, że brałam udział w zamachu organizacji anarchistycznej na ministra Identification Publica2. Ale nie jest jasne, co właściwie zrobiłam.

Tak czy inaczej, muszę natychmiast zejść z widoku, pokazywanie się na ulicy nie jest bezpieczne.

Widzę, że wylądowałam w eleganckiej dzielnicy: jezdnia szeroka, naprzeciw rząd sklepów z bogatymi witrynami, na chodniku rosną palmy, a przed jedną z wystaw stoi kobieta w długiej beżowo-różowej sukni, osłaniając się parasolką przeciwsłoneczną.

Sama ze zdziwieniem dostrzegam, że także mam na sobie długą suknię z muślinu: żółty z różem — dziwne, żółty to nie mój kolor. Rozkładam ją w rękach — i natychmiast składam. Jest poplamiona lepkim, tłustym smarem, który bezsprzecznie kojarzy mi się z bronią. Na dole odpruta falbanka. Daję krok do tyłu, bo właśnie nadjeżdża omnibus, a potem chcę przejść na drugą stronę ulicy i wejść w cienistą bramę pomiędzy sklepami. Nie zdążę. W moją stronę już idzie policjant.

Robi mi się słabo ze strachu, ale nie mam szansy na ucieczkę. Policjant jest wysoki, szczupły, w granatowej kurtce z czerwonymi wyłogami. Podchodzi do mnie i pyta cicho:

— ¿Seniora, esta usted de Suecia?3

— ¿No, por que? — odpowiadam powoli, bo nie wiem, czy ta Szwecja nie jest jakąś pułapką. — Estoy de Mexico4.

Pochyla się do mnie i wtedy widzę, że ma delikatne rysy, ciemne oczy, śniadą, zmęczoną twarz. Przy stójce kurtki brak guzika i pagon na ramieniu naderwany. Patrzy na mnie uważnie i mówi jak ktoś, kto mógłby być moim sojusznikiem:

— Wie pani, nieeleganccy ludzie w tej dzielnicy są podejrzani.

Odpowiadam badająco:

— Pan też nie jest zbyt elegancki.

Robi brwiami ruch „no cóż”. Zaczyna się wokół nas tworzyć izolujący, dyskretny krąg.

Podaje mi ramię i idziemy: zaofiarował mi się jako ochrona, kryje mnie, to znaczy, myślę, że wie, że ma powód, żeby mnie kryć, ale do jakiego stopnia wie, skoro ja sama nie bardzo wiem?

Patrzę na niego i wchłaniając jego obiecującą nowość zapominam o tej myśli. Jego spojrzenie, ten uprywatniony przez niego mundur, jego ciało pod mundurem — dosięgają mnie coraz mocniej: przez ramię czuje go od stóp do głów, a zwłaszcza tę strefę ciała...

Siedzimy na tarasie kawiarni i pijemy lemoniadę z lodem: widzę, że w środku niektórych kostek lodu są jakby ślady krwi.

On popija i patrzy na mnie z coraz bardziej stężonym oczekiwaniem — trochę się zaczynam obawiać tego, czego oczekuje. Ale i pragnę go coraz bardziej.

Jesteśmy w jego sypialni w wielkim, bogatym domu, który jest rezydencją rodzinną. Z okna widzę przeciwległe skrzydło domu: na słonecznym tarasie siedzi gruba Murzynka w białej płóciennej sukni. Wygląda jakby drzemała, ale podobno nie śpi, podobno zawsze czuwa i wie, co się dzieje w domu.

Leżymy na podłodze.

— Wydobądź mnie — mówi nie otwierając oczu; wciąga mnie i piecze jego pragnienie, żeby nareszcie wylała się czyjaś namiętność, żeby go zatopiło, potem wyniosło i żeby nie miał żadnej możliwości opierać się tej sile; żeby przywrzeć do niego płcią, przygodą, przemianą; żeby mógł to wszystko wchłaniać i przeistaczać się —

Zsuwam z ramion tę żółtą suknię, pochylam się nad nim, a on nie otwiera oczu, czeka. Na co, na kogo? —

Nasze wspólne gorące ciało stygnie i rozdziela się na dwa: nie, nie mam już na niego nadziei. Zaprojektował dla mnie żywioł, jakiego potrzebował — ale skąd mam wiedzieć, co on ma wspólnego ze mną?

Czuję się wypchnięta gdzieś, osamotniona, pominięta —

W nocy idę plażą w stronę portu. Słyszę szum morza, które jest teraz jak ciemna otchłań. Ale to droga, to połączenie. Czekam na statek, który popłynie na północ, do Szwecji —

7 grudnia 1985

Na skrzydłach wiatru

Idę w stronę morza. Przede mną wydmy, za wydmami — plaża. Kiedy wieje wiatr — dmie ukosem — rozpędzam się i wskakuję na podmuch, który jest lekki, twardy i dość wąski. Kładę się na nim plecami, żeby nie spaść, a kiedy cichnie, zsuwam się na ziemię. Potem czekam na kolejny podmuch, a kiedy go czuję na poziomie ud i bioder — znowu na niego wskakuję.

I tak wiele, wiele razy, aż podmuchy donoszą mnie na samą plażę i zsuwam się prosto na piasek.

Naprzeciw mnie sunie, toczy się, biegnie morze; z przodu coraz to nowe szeregi fal z białą pianą, woda dopada brzegu w długich chlustach — i zawraca do Szwecji —

1987

Nie jest gotowy
Opiekun
Lejb Goldin, tłumacz i literat 
piszący w jidysz; 
trzydzieści pięć lat. Teoretycznie 
świetny wiek. Jak pierwsze wzniesienie 
z którego już można ogarniać 
początki i zmierzchy.  
 
Ale praktycznie 
jest rok 1941, getto w Warszawie; kilkadziesiąt 
ogrodzonych ulic i kilkaset 
tysięcy ludzi 
chorych od tych ścian, bruków, szyldów, 
podwórek i schodów, od okien 
za którymi znów to wszystko widać. Na ulicach 
zapach potu 
oraz trupi odór.  
 
Niemniej jest piękny dzień późnego lata, 
bezchmurny, parny. Wieczorem 
spadnie niebieskawa mgła 
powietrze nabierze jakby wypukłości 
postacie ludzi zciągną się 
zciemnieją.  
 
Lubię jesień — napisał 
chory na głód i śmiertelnie głodny 
autor 
tej niedługiej historii. 
(Tak, ja też lubię. Nie dlatego jednak 
idę za nim — powiedzmy 30 sierpnia 1941 
od przedpołudnia prawie do wieczora — lecz dlatego 
że przepuszczając jego historię przez siebie 
muszę wreszcie uznać 
ostateczność, nierozwiązywalność 
tamtej rzeczywistości. 
I nie tylko tamtej.) 
 
Więc niedługie opowiadanie o wyjściu z domu 
(jedyne, co — dość słabo — 
trzyma go przy życiu) 
i o dalszym snuciu się ulicami. Wszystko 
tonem opiekuna żywych, 
półżywych, nieżywych. Nostalgiczny 
kpiący — możliwe, że jest jednym z Dzieci Życia które od zawsze wiedzą, że rodzice, przodkowie, pokolenia tylko transmitują istnienie. I że samo życie stanowi pierwotną wspólnotę żyjących 
kiedykolwiek. Do której 
należał, oczywiście, także 
mężczyzna, o którego ciało 
leżące w poprzek chodnika prawie się przewraca 
gdy handlarz starzyzną robi mu uwagi 
że chyba trudno nie zauważyć trupa 
i że dość już brudna i wyłachmaniona 
ta marynarka, czy musi ją bardziej zadeptać? Nie musi — 
rzecz jednak w tym, że czasem 
zapada 
w boczne rojenia 
w obrazy przeszłości 
nie ma tam jednak dróg ani podziemi 
prowadzących wstecz czasu lub do innej konstelacji faktów; 
 
och, wyłonić się na tamtej górskiej ścieżce ze dwa lata temu 
lub w jakiejś kafejce aż na końcu świata: 
kawa, lody, gazeta 
nad głową lekko trzepocze płócienna markiza 
w zielono-białe pasy — 
 
Cóż, trzeba się wynurzyć 
w tej samej przestrzeni 
kilkudziesięciu ogrodzonych ulic — 
 

*

Tęskni do miasta za murem 
mówi o nim namiętnie: moja miłość, moja druga matka 
w miejscu odcięcia nosi ranę rozłączenia. 
(Nie wiem, co mam myśleć. Miasto — czyli co? 
Czy tam jest ktokolwiek?) — Ach, rzeka — woła — 
zobaczyć jej brzeg, nasycić się! 
 
(Mieszkam jakieś półtora kilometra od tego Jordanu, 
jezdnia, park, kilka murów 
z rysunkami i napisami 
w tym „Żydzi do gazu”, znów jezdnia, tereny sportowe 
i już jest, płynie.) 
 

*

W garkuchni 
wisi gorąca para, zapach życia; jedzenie 
wchodzi pomiędzy rozmowy, okrzyki 
zciszone i głośniejsze (kto? kto umarł) 
brzęk łyżek, z pomiętej gazety 
wyłania się chleb 
(niegrubo ukrojona kromka, ale zjadłoby się 
choćby kawałeczek) 
ktoś wylizuje talerz, żeby nie przepadło 
ani jedno ziarno kaszy. Ciut nieuwagi i nieco szalbierstwa 
i dnia tego stanął przed nim drugi talerz zupy. 
Szczodry dzień 
bo jeszcze 
na ulicy Leszno, w bramie 
znalazł trochę tylko nadpsuty 
malutki ogórek. 
 

*

— ogórki, pomidory, chleb, herbata z cukrem 
wakacje ledwie zaprzeszłego lata; prawdziwa przestrzeń 
ściany zielonych drzew z gęstym szumem liści 
zamaszyste niebo, rzeka po horyzont, trzepoczące w wietrze 
rękawy — swobodne, bez Jude — 
 

*

Opaskę zdejmie za rok 
przed komorą gazową (o ile dojechał żywy) 
potem już nikt nigdy nie będzie wiedział 
które z tych nagich posplatanych ciał 
niebieskich od rozpuszczonych kryształków gazu 
było jego —  
 

*

Droga powrotna z kuchni 
jest o wiele dłuższa (do czego 
ma się spieszyć? Do tej nory 
z brudną pościelą, do książek 
których nie sposób czytać, do drzwi 
do okna?). 
Snuje się po ulicach, 
przystaje na chodnikach; powoli zapada zmierzch 
 
(z początku jak ledwie widoczna przesłona 
między dniem a nocą. Czasem, kiedy mnie zastaje 
w obcej otwartej przestrzeni 
przyspieszam do domu myśląc: włączyć światło, 
zasłonić okno, puścić muzykę).  
 
Jego nie niepokoi 
lubi powagę tej pory i ciemniejące powietrze. 
Powietrze ciemnieje 
gdy stoi w grupie ludzi 
patrzących 
w oświetlone okno szpitala: lampa, spokojny pośpiech, 
lekarka i pielęgniarki operują dziecko — 
Po co, mówi, dlaczego? 
Ale wie przecież 
po co i dlaczego 
— po to 
żeby w jakiś wieczór móc stać na ulicy 
patrząc na coś mniej czy podobnie poruszającego 
przyspieszać przed zmierzchem 
lub kontemplować ciemniejące niebo 
płynąć w nurcie przemian 
raz na jakiś czas popatrzeć z góry czy z boku 
obejmując innych i siebie 
okiem bystrym, 
nostalgicznym, kpiącym: 
— o, płynę 
 

19 października 1994

Opowiadanie, które tu służy za pierwowzór, prawdopodobnie Lejba Goldina, zwane Kronika jednej doby. znajduje się w książce Rury Sakowskiej Dwa etapy. Hitlerowska polityka eksterminacji Żydów w oczach ofiar, z jidysz tłumaczył Jan Leński. Wrocław 1966 Tam też jedyne dostępne informacje o Lejbie Goldinie, którego do pewnego stopnia utożsamiam z bohaterem opowiadania, choć staram się wybierać to, co mogło być im wspólne. Zdania lub wyrażenia zaznaczone pismem pochyłym są cytatami.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Nie jest gotowy
Urodzona w 1914 roku,  
w niebogatej, emancypującej się, żydowskiej rodzinie,  
jaka bym była? Raz żarliwie w środku, raz z boku,  
niecierpliwa, ale dość uważna.  
 
Gdyby były pieniądze, uczyłabym się. Gdyby nie było, 
też bym próbowała. Być może zarabiałabym szyciem  
i chodziła do szkoły pielęgniarek — bo zawód trzeba mieć  
koniecznie. Pewnego dnia  
na pedałowej maszynie Singer  
zszywałabym sukienkę z lejącej się, pełnej ruchu żorżety  
i dojechawszy — niekoniecznie równo — do końca szwu  
spojrzałabym w okno: błękitna zatoka  
między dachami i wypływające białe obłoki —  
i czułabym 
coś chętnego do zmiany,  
do przepływania. Cokolwiek bym zresztą robiła  
i tak bym wiedziała, że świat nie jest 
nie 
świat nie jest 
gotowy.  
 
Na pewno chciałabym wiedzieć; czytałabym  
socjalistów, Marksa i mnóstwo powieści. Z samouczka uczyłabym się francuskiego. Niezbyt bym 
wiedziała 
gdzie leży mój talent 
ale czułabym jak pieni się, buzuje. 
 

*

Tamtego wieczoru  
wychodząc z narzeczonym z kina  
jeszcze przenikałam z obrazu w obraz, przyciskając rękę  
do własnego serca  
w samym środku gęstych cudzych uczuć,  
na innych ulicach, wśród mgły przesączonej światłem —  
— Aż stanął przede mną  
martwy tunel tego z nim wieczoru — i wszystkich  
następnych. Za oknem kawiarni miejski skwer; latarnie  
podświetlające sklepienie czerwonawych liści nad aleją: pięknie 
byłoby nią
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
Idź do strony:

Darmowe książki «Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz