Darmowe ebooki » Wiersz » Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bożena Keff



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
Idź do strony:
uśmiechnięta Rita. Zasypiałam wtedy 
rozciągnięta nad sobą jak drętwy uśmiech. Nie ma 
wyjść i wściekle nie ma 
i ciężko. Niedługo potem 
znalazłam to zdjęcie: stoją jak wyłożeni przy drodze 
a nikt 
nie ma tam dostępu. Jak czasem sama do siebie 
kiedy widzę 
że życie biegnie tą swobodną, 
ostateczną linią losu, kiedy wiem 
że jestem — a nie pojmuję jak — i jak 
to możliwe. Kiedy wtulona, wbita, wprasowana w coś w kogoś 
i tak: tu się zaczynam 
tam się kończę. 
O, kurnik! 
Otchłań! Gombrowicz 
oparty tyłkiem o maskę samochodu, w marynarce, w szaliku 
z niepokojem czy napięciem w twarzy, jakoś pochylony 
do ziemi patrzy 
poza granice zdjęcia. W otwartych drzwiach samochodu 
Rita ulatuje 
oparta łokciami o dach 
w jasnej bluzce, uśmiechnięta prosto w obiektyw —  
 
Jasne, cholerny trupie
Jasne, kocham cię, 
cholerny trupie — tak mi się powiedziało kiedyś 
kiedy wychodziłam z domu, świeża, dzień lekki 
i słoneczny, 
i skąd to „jasne”? Czy pytał mnie wtedy? Odpowiadam 
co jakiś czas, ciągle od 15 lat, 
choć nie wiem, jak właściwie miałabym mu wyznawać: 
wypluć gumę do żucia, przykleić do obcasa, zsunąć 
kowbojski kapelusz 
i ciepło, rzeczowo powiedzieć: kocham cię, na początek 
mam 20 dolarów; czy dopić truciznę i ciągnąc za sobą 
tren ciężkiej 
sutej sukni 
paść na dywan u jego stóp, łowiąc 
ostatni 
boski błysk jego eleganckich trzewików; 
czy szarpnąć za łokieć w tangu i z przechyłu zionąć 
mu w twarz: 
chcę pana pragnę pana; 
czy skoczyć za nim z mostu i spadając śpiewać: 
kocham cię! kocham kocham — 
 
Może był tą połówką, której brak tak boli, może 
to nie on i nie ja 
a tylko możliwość, trop, pokrewieństwo, 
bo i ja i on 
niby byliśmy osobno albo razem z innymi, ale każde 
samo 
z tym pragnieniem despoty, prostaczka, dandysa 
mieć niemożliwe, niech koi koniecznością, zmieniać świat 
swym spojrzeniem! Dostać ten diament! Więc on 
eksplodował z niepokoju i z poczucia pustki, 
choć był szalejącą, rozrastającą się dżunglą, 
a ja i dziś myślę: Co? Mam tak stać i wyznawać miłość 
i okazywać żal i gubić się w domysłach i snuć refleksje?! 
Tak 
się poddać, tak się dać wpasować w jakieś opowiastki, 
tak — powiedziałabym — zdradzić, choć oboje 
woleliśmy pojęcie zdrady niż wierności. — O, nie! Niech będzie 
że to jakby oddźwięk, nawiedzenie, 
niech nie wiem, kto pierwszy uderzy w ten tam-tam 
żywa czy trup. Nieważne. Jedna strona hipotezy nie żyje 
lub tylko jedna żyje 
już nie gadać nie gadać już 
kochać  
 

1985

Solo Berkeley (solipsystycznie)
Czekałam na niego 
w dolinie kamieniołomu nad morzem. Za mną 
białe promieniujące skały, niżej 
kamienisty, krzewiasty brzeg — na cały horyzont 
słońce i świecąca woda. Nie 
nadchodził. 
Spacerowałam jak po estradzie: równo, biało, blask 
z góry i spod stóp. Sprawdziłam zegarek: chodził. To 
cykanie 
wydało mi się odcięte od własnej oczywistości. Nie lokowało się 
na tym pełnym widoków bezludziu. Jakby 
coraz ciaśniejszym. Jakby 
zwykły bieg życia 
był poza zasięgiem — oplątywała mnie 
paniczna, drętwa samotność. Nie widziane 
nie widzi. Nie słyszane 
głuchnie. Spojrzałam na zbocze — oślepiło mnie. 
Nie widzę go — nie istnieje. Zamknęłam oczy: 
za moimi plecami jakiś punkt 
rozrastał się w gigantyczną otchłań. Odwieczna 
wszystkość 
wchłaniająca sens, obecność, znaczenie. 
Te skały, brzeg, morze — to jej wglądówka dla mnie. 
Negatyw. 
To, co mi chce pokazać. Serce 
roznosiło mnie na kawałki. Otworzyłam oczy. Schodził 
zboczem! 
Ostrożnie, skupiony, zeskakiwał z ostatnich bloków 
na estradkę. Zobaczył mnie, kiwnął ręką. Ja też 
kiwnęłam. Jakie świetne stworzenie! Jakie 
podobne do mnie: głowa, ręce, nogi. Okulary 
przeciwsłoneczne. Ja też mam takie. 
Dotknęłam ich. Wszystko 
przycichło, jakby tyłem wpełzało 
na swoje miejsce. Złapałam oddech 
i poszliśmy razem, przed siebie. Ale właściwie 
to poszliśmy 
przodem — 
 

1984

Solo Berkeley (drugie)
Czekałam w jego mieszkaniu: kuchnia 
z balkonowym oknem, uchylone drzwi do pokoju, cień. 
Z blatu stołu wzrok zszedł na deski podłogi 
i niżej, za okno, na chodnik. Gęste drzewa, ławki. 
Na niebie czerwonawe słońce i mgławy, przejrzysty  
księżyc. 
Zaparzyłam herbaty, 
nalałam do szklanki, której nie umył po sobie. Piłam. 
Piłam, robiło się ciemno i chłodno. Zamknęłam okno. 
Kuchnia 
zwarła się: ściany objęły zlew, stół, duży 
ciemny kredens. Granatowy prostokąt szyby 
odbijał to wszystko 
a ja, patrząc w ten zaciemniony, pomniejszony 
obraz 
nieruchomiałam — żeby go nie mącić. Zatracająca się gdzieś 
kopia wnętrza kabiny. 
Pojazd rozsypany w przestrzeni. 
Pamiątka. Smutna 
jak blaszany dźwięk zawieszony nad pustą drogą. 
Ciągnące, 
straszne pragnienie przywołania kogoś, kto znał 
naszą cywilizację, czas, miejsca. Sens. Ach, bliskość, 
bliźnię — 
W pokoju zapaliłam lampę. Wszystkie rzeczy 
pojawiły się nie stykając się ze mną: 
— Czy wyrzekacie się jej? — Wyrzekamy. — Człowieku, 
opuść te stworzenia — 
Włączyłam telewizor i wlazłam 
na niepościelony tapczan. I jakbym tkwiła w próżni. 
Na ekranie 
frunęły 
wyniośle zarzucone włosy. Przegięte plecy, szarpnięcie tyłkiem klaśnięcie — 
odkopnięte mocno falbany sukni 
opadają powoli. Stopy drobno uderzające 
w podłogę. Przerwa: napięta i wysoka wieża. Przerwa: 
jęk — pchnięcie — jęk — 
— Hiszpańska tancerka — 
powiedziałam głośno. Nie zrozumiałam 
co mówię. Z Andaluzji — pomyślałam. Z musującą od niepokoju drętwotą 
napisałam w myślach: Co ja robię? Co — 
zdejmujesz ze świata warstwy 
sens, los, ciągłość, ruch; wszystko 
do gołej kości 
własnej czaszki. Której też nie uwierzysz. Osiągasz 
zero wyobraźni. Zamknij 
uroczne oczy. Zamknęłam. Naciągnęłam kołdrę, 
było mi zimno. Wtedy trzasnęły drzwi. Przyszedł.  
Zlazłam 
z tapczanu, otarłam spocone dłonie o spódnicę, 
zajrzałam do kuchni: pił swojo-moją herbatę 
na stojąco, z torbą w ręku. W szybie odbijała się kabina 
kuchni z nim i ze mną, z głębi pokoju  
promieniował 
obraz tancerki. Odwrócił się i powiedział 
coś: 
ratuj 
albo 
ratunek. 
 
Nosferatu, wampir
Wracałam do domu w nocy. Ciągle pod górę 
starym, rozmytym wąwozem 
między dwoma lasami. Nagle ściemniało. Chmury 
sięgnęły ziemi, szarpnął wiatr. Z pierwszą błyskawicą 
uderzyła mnie 
głęboka, dziecięca trwoga. I zaraz 
zobaczyłam światło: żółto-mdławe. W najwyższym 
oknie domu 
który musi stać za najbliższymi drzewami. I jakby 
z tym światłem szło spojrzenie. Więc jest — 
więc jesteśmy! 
Szarpnęłam drzwiami. Na dole 
nikogo. Weszłam 
ciemnymi schodami na górę: oparty plecami o okno 
stał on — Nosferatu, wampir. Ta właśnie twarz 
kredowa 
jakby przerżnięta blizną — ale gładka. 
W ogromnym pokoju 
stół i dwa krzesła. Płonął ogień. I ta oczywistość: 
aureola 
koronująca 
czas, miejsce, osoby. 
— Przyszłam — powiedziałam — tą drogą 
która miała prowadzić — 
— Witaj w naszym domostwie — przerwał 
i jakby się uśmiechnął. 
— W domostwie? — powtórzyłam nie słysząc się 
zatopiona w tych sinych oczodołach, gładkiej czaszce 
ach, te ruchy kanciastopłynne 
jakby nie miały prawa stykać się 
z ruchem czy nieruchomością rzeczy 
a jednak stykają się i działają. Przysunął 
kieliszki, białe wino, 
talerzyk malin. 
Siadłam 
naprzeciw niego. 
— Od dziecięcego osamotnienia — 
powiedziałam patrząc w niego — przechodzi się 
do neurozy wieczności. To znaczy: żeby żyć 
bezpiecznie 
trzeba gwarantować sobie 
sobą 
wszystko. 
Klatka z pustych białych ścian. Czarne 
okno. Tylko on 
przede mną. 
— Tak — powiedział — to podobne. Podobne. 
Pić krew ludzi, zdarzeń, rzeczy 
i nie moc ożyć. Pić 
żeby nie być upiorem. Pułapka — krzyknął cicho — 
pomyłka! 
 
I nagle 
zobaczyliśmy się 
jak wyłączeni, wycięci ze świata. I moje 
i jego spojrzenie 
przyniosły ze sobą wszystko, co miały 
i porzuciły wszystko. Objęły się. Niemożliwe: zdawało mi się 
że w moich oczach widzi swoje odbicie. Och, rozwalić 
tę samonapędzającą się udrękę. Wyzwolić. 
Przetarłam oczy. Westchnął. Siedzieliśmy 
naprzeciwko siebie. Zjadłam malinę. Drugą 
obracałam w palcach. 
— Ja też — zaczęłam 
jakimś grzęznącym szeptem — jakbym piła życie 
przez innych. Od siebie 
przez nich 
do siebie, to mi daje moją obecność. Ale ja — 
samodzielnie 
czy może samotnie — zostaję samotnie i 
zanikam... rozpadam... — i jakoś zupełnie 
schrypłam. Było mi zimno. Odwrócił 
głowę. Nad sztywnym, czarnym kołnierzykiem 
czaszka z napiętą skórą. Niespodziewanie 
wyciągnął rękę: 
otwarte sine palce z pazurami. Była 
twarda, lekka. Niech będzie jak jest — 
i ścisnęłam ją. Położył głowę 
na stole 
obok naszych rąk. Och, pomyślałam, dość, każde z nas 
wyje do tego, czym nie jest, czego 
nie zaznało. Tkwię w życiu 
jak w ciągu przypadków, pożądając 
tylko konieczności. Zawsze obecnej 
i zawsze nieosiągalnej. Tak się tłuc 
jak on 
w tej klekoczącej blaszance wieczności? I z całej siły 
ścisnęłam jego rękę. 
— Wyrzekam się — powiedział. Jego ręka w mojej 
zrobiła się cięższa, cieplejsza, 
pazury znikały. Wypełnione ciało 
wolno 
zsunęło się w moją stronę 
na blat! Zerwałam się 
przewracając talerz. Leżał do połowy na stole; 
bezwładny, ciężki. Miał ciemne kręcone włosy, 
widziałam zaróżowione ucho — żywy 
martwy człowiek! Więc cofnął się 
do swojej śmierci. 
Spróbował. Stałam nad nim 
z rękami przyciśniętymi do serca 
i czułam 
jak coś się we mnie rozszerza: pęknie, 
trzaśnie — i jest tam jakiś głos — i 
wyje, niewydobyty. Chyba 
nad ranem 
ocknęłam się. Wypiłam wino z jego kieliszka i oblizałam 
krawędź. Przed wyjściem sięgnęłam: podnieść jego głowę, 
zobaczyć twarz. Ale, pomyślałam, nie. To 
sprawdzi się samo.  
 

1981–1983

Jako inspirację powinnam wskazać, więc wskazuję, Draculę Brama Stokera, Nosferatu, symfonię grozy Murnaua, a głównie Nosferatu, wampira Wernera Herzoga, gdzie Nosferatu grał Klaus Kinsky.

O pocieszeniu, jakie daje poezja
Ludzie, 
czasami tu można cichutko zemrzeć, wyschnąć 
w tym głodnym bastionie obronno-nacierającym, w tej 
kraince 
poezji. W tym kunszcie tak ascetycznym 
gdzie można do woli 
używać słów: jak cegieł, jak karabinu maszynowego, 
jak ogni — sztucznych i prawdziwych, jak siebie, jak życia 
które 
ani wygrane ani przegrane 
płynie —  
A tu robótki: sklejanie całości 
na ślinę, na intelekt, na kulturę, wbrew 
kulturze (w ramach kultury); och, to popiskiwanie 
mocarne, erudycyjne, prywatne — ja sama 
jestem jego zdradzieckim sumieniem bez wiary, 
najchętniej 
używam słowa wszystko 
jakbym chciała to, co ono zawiera 
wystrzelić, wypluć — już! teraz! 
I marzę o gigantycznym widowisku 
jakiejś filmowej operze z baletem, z muzyką przez 
armatofony; 
świat światła sława miliardy widzów 
i doskonała wspólnota i rozumna, dokładna osobność 
a nie tak jak tutaj: 
relikwia 
rzemiosło cienkiego nerwu 
i cienkiego pędzelka 
które już ledwo zipie pod ciężarem 
własnej formy, świata, który przetrawia, głosu 
który się wypowiada w tych 
słupkach 
schodkach 
wersach. 
I myślę: dobrze, na razie 
jestem tutaj. I to na razie 
prawdziwe czy nie 
pociesza mnie najbardziej. 
 
Sen o znaczeniu snów
Cezar i Wercyngetoryks

Cezar pokonał Wercyngetoryksa i przyprowadził go z Galii na łańcuchu. Podobno Wercyngetoryks jest dogłębnie piękny, a jego płeć nie jest jednolita.

Na tylnym dziedzińcu domu Cezara ktoś mówi, że Wercyngetoryks jest tam, w łazience.

Łazienka to raczej rodzaj akwarium z podgrzewaną sadzawką. Na marmurowych schodkach prowadzących na dno stoi Wercyngetoryks. Skórę ma gładką i opalizującą jak tafta, kobiece krągłe piersi, czarne, lekko kręcone włosy opadają na silne, szerokie plecy. Jego postać od talii w dół faluje pod wodą i nie wiadomo, czy Wercyngetoryks od dołu jest mężczyzną, kobietą czy syreną.

Do łazienki-akwarium wpływa Cezar w postaci tłustego, okrągłego karpia; lubieżnymi pętlami opływa talię Wercyngetoryksa — a ona odchyla się do tyłu, sztywniejąc z obrzydzenia. Cezar, urażony do żywego, żyletką nacina skórę Wercyngetoryksa nad biodrem i patrzy, jak czerwona strużka rozmazywana przez wodę spływa po białej, opalizującej skórze.

— Nie wydobędziesz ze mnie ani jednej mojej płci — mówi Wercyngetoryks —

19691

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Nocny pociąg

Siedzę w więzieniu dla kobiet. To duży szary budynek o dwóch skrzydłach. Noc. Na gzymsie, nad jednym z zakratowanych okien prawego skrzydła, siedzą dwa ludzkie ptaki: mężczyzna i jego synek, bardzo podobny do ojca. Szarzy i nastroszeni jak puchacze pilnują okna celi, w której siedzi kobieta. Kiedyś zostanie żoną tego mężczyzny i urodzi tego chłopca. Czuwają, żeby nie zdarzyło się nic nieprzewidzianego.

Od środka więzienie jest szare, ale to miękka szarość — szmatek, fartuchów, irchowych ścierek. Moja cela, która leży w lewym skrzydle, przypomina raczej przedział kolejowy z zasuwanymi przeszklonymi drzwiami. W środku są leżanki z zielonymi obiciami.

Staję przy mojej, a naprzeciwko, na swojej, siedzi Irena: ostre rysy i ciepły koloryt. Z tymi

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11
Idź do strony:

Darmowe książki «Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz