Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖
Krótki opis książki:
Książka poetycka Bożeny Keff Nie jest gotowy zawiera formy pośrednie między wierszem a prozą, często stanowiące opisy snów.
Chętnie sięga również po fikcyjne biografie. Przykład stanowi utwór tytułowy, który na prośbę autorki udostępniamy w wersji nowszej niż w pierwodruku.
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Bożena Keff
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Nie jest gotowy - Bożena Keff (czytanie dla przedszkolaków .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bożena Keff
uśmiechnięta Rita. Zasypiałam wtedy
rozciągnięta nad sobą jak drętwy uśmiech. Nie ma
wyjść i wściekle nie ma
i ciężko. Niedługo potem
znalazłam to zdjęcie: stoją jak wyłożeni przy drodze
a nikt
nie ma tam dostępu. Jak czasem sama do siebie
kiedy widzę
że życie biegnie tą swobodną,
ostateczną linią losu, kiedy wiem
że jestem — a nie pojmuję jak — i jak
to możliwe. Kiedy wtulona, wbita, wprasowana w coś w kogoś
i tak: tu się zaczynam
tam się kończę.
O, kurnik!
Otchłań! Gombrowicz
oparty tyłkiem o maskę samochodu, w marynarce, w szaliku
z niepokojem czy napięciem w twarzy, jakoś pochylony
do ziemi patrzy
poza granice zdjęcia. W otwartych drzwiach samochodu
Rita ulatuje
oparta łokciami o dach
w jasnej bluzce, uśmiechnięta prosto w obiektyw —
Jasne, cholerny trupie
Jasne, kocham cię,
cholerny trupie — tak mi się powiedziało kiedyś
kiedy wychodziłam z domu, świeża, dzień lekki
i słoneczny,
i skąd to „jasne”? Czy pytał mnie wtedy? Odpowiadam
co jakiś czas, ciągle od 15 lat,
choć nie wiem, jak właściwie miałabym mu wyznawać:
wypluć gumę do żucia, przykleić do obcasa, zsunąć
kowbojski kapelusz
i ciepło, rzeczowo powiedzieć: kocham cię, na początek
mam 20 dolarów; czy dopić truciznę i ciągnąc za sobą
tren ciężkiej
sutej sukni
paść na dywan u jego stóp, łowiąc
ostatni
boski błysk jego eleganckich trzewików;
czy szarpnąć za łokieć w tangu i z przechyłu zionąć
mu w twarz:
chcę pana pragnę pana;
czy skoczyć za nim z mostu i spadając śpiewać:
kocham cię! kocham kocham —
Może był tą połówką, której brak tak boli, może
to nie on i nie ja
a tylko możliwość, trop, pokrewieństwo,
bo i ja i on
niby byliśmy osobno albo razem z innymi, ale każde
samo
z tym pragnieniem despoty, prostaczka, dandysa
mieć niemożliwe, niech koi koniecznością, zmieniać świat
swym spojrzeniem! Dostać ten diament! Więc on
eksplodował z niepokoju i z poczucia pustki,
choć był szalejącą, rozrastającą się dżunglą,
a ja i dziś myślę: Co? Mam tak stać i wyznawać miłość
i okazywać żal i gubić się w domysłach i snuć refleksje?!
Tak
się poddać, tak się dać wpasować w jakieś opowiastki,
tak — powiedziałabym — zdradzić, choć oboje
woleliśmy pojęcie zdrady niż wierności. — O, nie! Niech będzie
że to jakby oddźwięk, nawiedzenie,
niech nie wiem, kto pierwszy uderzy w ten tam-tam
żywa czy trup. Nieważne. Jedna strona hipotezy nie żyje
lub tylko jedna żyje
już nie gadać nie gadać już
kochać
1985
Solo Berkeley (solipsystycznie)
Czekałam na niego
w dolinie kamieniołomu nad morzem. Za mną
białe promieniujące skały, niżej
kamienisty, krzewiasty brzeg — na cały horyzont
słońce i świecąca woda. Nie
nadchodził.
Spacerowałam jak po estradzie: równo, biało, blask
z góry i spod stóp. Sprawdziłam zegarek: chodził. To
cykanie
wydało mi się odcięte od własnej oczywistości. Nie lokowało się
na tym pełnym widoków bezludziu. Jakby
coraz ciaśniejszym. Jakby
zwykły bieg życia
był poza zasięgiem — oplątywała mnie
paniczna, drętwa samotność. Nie widziane
nie widzi. Nie słyszane
głuchnie. Spojrzałam na zbocze — oślepiło mnie.
Nie widzę go — nie istnieje. Zamknęłam oczy:
za moimi plecami jakiś punkt
rozrastał się w gigantyczną otchłań. Odwieczna
wszystkość
wchłaniająca sens, obecność, znaczenie.
Te skały, brzeg, morze — to jej wglądówka dla mnie.
Negatyw.
To, co mi chce pokazać. Serce
roznosiło mnie na kawałki. Otworzyłam oczy. Schodził
zboczem!
Ostrożnie, skupiony, zeskakiwał z ostatnich bloków
na estradkę. Zobaczył mnie, kiwnął ręką. Ja też
kiwnęłam. Jakie świetne stworzenie! Jakie
podobne do mnie: głowa, ręce, nogi. Okulary
przeciwsłoneczne. Ja też mam takie.
Dotknęłam ich. Wszystko
przycichło, jakby tyłem wpełzało
na swoje miejsce. Złapałam oddech
i poszliśmy razem, przed siebie. Ale właściwie
to poszliśmy
przodem —
1984
Solo Berkeley (drugie)
Czekałam w jego mieszkaniu: kuchnia
z balkonowym oknem, uchylone drzwi do pokoju, cień.
Z blatu stołu wzrok zszedł na deski podłogi
i niżej, za okno, na chodnik. Gęste drzewa, ławki.
Na niebie czerwonawe słońce i mgławy, przejrzysty
księżyc.
Zaparzyłam herbaty,
nalałam do szklanki, której nie umył po sobie. Piłam.
Piłam, robiło się ciemno i chłodno. Zamknęłam okno.
Kuchnia
zwarła się: ściany objęły zlew, stół, duży
ciemny kredens. Granatowy prostokąt szyby
odbijał to wszystko
a ja, patrząc w ten zaciemniony, pomniejszony
obraz
nieruchomiałam — żeby go nie mącić. Zatracająca się gdzieś
kopia wnętrza kabiny.
Pojazd rozsypany w przestrzeni.
Pamiątka. Smutna
jak blaszany dźwięk zawieszony nad pustą drogą.
Ciągnące,
straszne pragnienie przywołania kogoś, kto znał
naszą cywilizację, czas, miejsca. Sens. Ach, bliskość,
bliźnię —
W pokoju zapaliłam lampę. Wszystkie rzeczy
pojawiły się nie stykając się ze mną:
— Czy wyrzekacie się jej? — Wyrzekamy. — Człowieku,
opuść te stworzenia —
Włączyłam telewizor i wlazłam
na niepościelony tapczan. I jakbym tkwiła w próżni.
Na ekranie
frunęły
wyniośle zarzucone włosy. Przegięte plecy, szarpnięcie tyłkiem klaśnięcie —
odkopnięte mocno falbany sukni
opadają powoli. Stopy drobno uderzające
w podłogę. Przerwa: napięta i wysoka wieża. Przerwa:
jęk — pchnięcie — jęk —
— Hiszpańska tancerka —
powiedziałam głośno. Nie zrozumiałam
co mówię. Z Andaluzji — pomyślałam. Z musującą od niepokoju drętwotą
napisałam w myślach: Co ja robię? Co —
zdejmujesz ze świata warstwy
sens, los, ciągłość, ruch; wszystko
do gołej kości
własnej czaszki. Której też nie uwierzysz. Osiągasz
zero wyobraźni. Zamknij
uroczne oczy. Zamknęłam. Naciągnęłam kołdrę,
było mi zimno. Wtedy trzasnęły drzwi. Przyszedł.
Zlazłam
z tapczanu, otarłam spocone dłonie o spódnicę,
zajrzałam do kuchni: pił swojo-moją herbatę
na stojąco, z torbą w ręku. W szybie odbijała się kabina
kuchni z nim i ze mną, z głębi pokoju
promieniował
obraz tancerki. Odwrócił się i powiedział
coś:
ratuj
albo
ratunek.
Nosferatu, wampir
Wracałam do domu w nocy. Ciągle pod górę
starym, rozmytym wąwozem
między dwoma lasami. Nagle ściemniało. Chmury
sięgnęły ziemi, szarpnął wiatr. Z pierwszą błyskawicą
uderzyła mnie
głęboka, dziecięca trwoga. I zaraz
zobaczyłam światło: żółto-mdławe. W najwyższym
oknie domu
który musi stać za najbliższymi drzewami. I jakby
z tym światłem szło spojrzenie. Więc jest —
więc jesteśmy!
Szarpnęłam drzwiami. Na dole
nikogo. Weszłam
ciemnymi schodami na górę: oparty plecami o okno
stał on — Nosferatu, wampir. Ta właśnie twarz
kredowa
jakby przerżnięta blizną — ale gładka.
W ogromnym pokoju
stół i dwa krzesła. Płonął ogień. I ta oczywistość:
aureola
koronująca
czas, miejsce, osoby.
— Przyszłam — powiedziałam — tą drogą
która miała prowadzić —
— Witaj w naszym domostwie — przerwał
i jakby się uśmiechnął.
— W domostwie? — powtórzyłam nie słysząc się
zatopiona w tych sinych oczodołach, gładkiej czaszce
ach, te ruchy kanciastopłynne
jakby nie miały prawa stykać się
z ruchem czy nieruchomością rzeczy
a jednak stykają się i działają. Przysunął
kieliszki, białe wino,
talerzyk malin.
Siadłam
naprzeciw niego.
— Od dziecięcego osamotnienia —
powiedziałam patrząc w niego — przechodzi się
do neurozy wieczności. To znaczy: żeby żyć
bezpiecznie
trzeba gwarantować sobie
sobą
wszystko.
Klatka z pustych białych ścian. Czarne
okno. Tylko on
przede mną.
— Tak — powiedział — to podobne. Podobne.
Pić krew ludzi, zdarzeń, rzeczy
i nie moc ożyć. Pić
żeby nie być upiorem. Pułapka — krzyknął cicho —
pomyłka!
I nagle
zobaczyliśmy się
jak wyłączeni, wycięci ze świata. I moje
i jego spojrzenie
przyniosły ze sobą wszystko, co miały
i porzuciły wszystko. Objęły się. Niemożliwe: zdawało mi się
że w moich oczach widzi swoje odbicie. Och, rozwalić
tę samonapędzającą się udrękę. Wyzwolić.
Przetarłam oczy. Westchnął. Siedzieliśmy
naprzeciwko siebie. Zjadłam malinę. Drugą
obracałam w palcach.
— Ja też — zaczęłam
jakimś grzęznącym szeptem — jakbym piła życie
przez innych. Od siebie