Darmowe ebooki » Wiersz » Zdania na wypadek - Karol Maliszewski (biblioteka dla dzieci txt) 📖

Czytasz książkę online - «Zdania na wypadek - Karol Maliszewski (biblioteka dla dzieci txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Karol Maliszewski



1 2 3 4 5 6 7
Idź do strony:
mróz  
tam go dobiją szyderczym spojrzeniem  
Na razie wygląda na zadowolonego  
nie przeczuwa biedak swej publicznej  
śmierci Szuflada do której go  
za chwilę wtrącę podoba mu się  
już znalazł ołówek i kartkę z notesu.  
„Ręka natrafia na tomik Cendrarsa  
i łapie się na tym że jest już pod Wozem 
przycięta równo powyżej nadgarstka  
koślawo zwisa z nieba bo lepiej nie może”. 
 
Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce
Przeczuwam wiersz który napiszę 
w czterdziestym trzecim roku życia 
już jego korzenie niesłyszalne we mnie 
rozrastają się w mózgu tkanką 
poematu Będę przebywał jeszcze wtedy 
w Polsce z orłem w koronie prezydentem 
dwuizbowym sejmem Będę w małym miasteczku 
które kiedyś czeskie niemieckie 
teraz polskie poetyckie 
obrabiane słowem jak dyjament lśni 
I Polska będzie rozbita na pięć 
sześć wolnych republik 
ja wśród śląskich poetów będę niczym 
Anioł i żona mnie opuści 
z kimś normalnym kto potrafi wyżywić rodzinę 
i ma w sobie czułość nie zmarnowaną 
przez dziesiątki wierszy a ja będę wtedy 
jeszcze mniejszy bo chory na chorobę 
nie oznakowaną kryptonimem chorobę 
która zbawi świat cywilizację zetrze 
i zacznie sposobić nowego człowieka 
Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce 
wiersze głosząc na wiecach w przejściach 
podziemnych na wysypiskach śmieci 
w schroniskach dla zwierząt 
lecz klatki będą zapełnione ludźmi 
Będę przebywał jeszcze wtedy w Polsce. 
 
Lot
Eli i Maćkowi Chlebickim 
 
Absolwent filozofii. Zostałem  
świetlicowym w szkole  
podstawowej (Ziemia  
Kłodzka). Oto losy  
człowiecze. Kadra jest młoda, dzieci  
krzyczą. Nie wiem, czy mój 
wystudiowany stoicyzm podoła. 
Dzisiaj rozmawiałem z nimi  
(IV b) o ziemi, matce 
naszej — ile kto ma hektarów. 
Nie taili. Potem wspomniałem 
o trudzie rolnika, ale nie wiedzieli, 
o co mi chodzi. Dojeżdżająca młodzież  
zbyt często (pod pretekstem 
wyjścia do ubikacji) kieruje swe  
kroki do pobliskiej lodziarni. Pan  
dyrektor ze swego wysokiego okna  
marszczy brew i grozi palcem. Salmonella,  
sceptycyzm i brak kontaktu z prasą  
literacką. Patrzę na park,  
gdzie stadko młodych łabędzi  
wzbija się do lotu. 
Mnie też o nic innego  
kiedyś nie chodziło. 
 
Wysiadłem, usiadłem
Uszedł ze mnie duch na jakąś godzinę  
i czułem w ręce bilet  
przez Leszno, Poznań, Konin;  
dopiero potem myśl, żeby coś wyjąć  
i przestać migotać, wpisywać w szybę, 
 
wszystko oddychało we mnie,  
byłem we wszystkim. 
Bolała od tego głowa i kolana,  
jakbym wędrował na klęczkach  
po wiosennej grudzie, tłukł okna,  
a przedtem pasł głowę  
rozbłyskiem widoków (to bliskie  
konania), snów, napomknień. 
 
Czyj sen jest większy  
w tym pokoleniu, i słyszę: czy  
napisałeś już o mojej  
książce i: kiedy wreszcie  
napiszesz — 
 
a chuja napiszę. 
Wysiadłem z pociągu, 
bo mi się spodobały czyjeś usta w szybie, 
ruszały się. 
Nie mogłem znaleźć zeszytu. 
 
Apel poległych
J. K  
 
Pisz teraz, bo masz dobre dni;  
i następni zmarli popierają cię,  
pchają wyżej, mówiąc — 
jesteś tego wart, ładnie opisujesz  
nasze okna, 
nasze ręce na parapecie, 
ślad po nas na szybie. 
 
Odchodzimy, kiedy chcemy odejść, 
nikt nas nie wybierał, 
nie wierz w przeznaczenie; 
już następnego dnia 
ktoś szybko zedrze tapetę w słowiki, 
zamuruje okno. 
zrobi łazienkę w stołowym. 
 
Przed zmrokiem w samym sercu zmierzchu 
otwiera się mała przepaść, 
wywija się jak robak z dzioba 
języczek śmierci, 
trel lekki swawolny. 
 
Poeci doskonale wierni
Adamowi Ziemianinowi 
 
Poeci 
doskonale wierni 
 
przyrośnięci do drewnianej zabawki  
kołatki 
wystruganej w dzieciństwie  
przez cieślę z sąsiedztwa  
Józefa jak mu tam 
 
przyssani 
do matczynej piersi dziewczyny  
poznanej raz na zawsze  
wczesną wiosną 1981 roku 
 
(chodzić na palcach  
nie ruszać czułej struny  
nie dotykać wygasłego wulkanu 
nie deptać 
wzgórza porośniętego czułą tymotką) 
 
oni coś jeszcze napiszą  
w 1997 usłyszycie o nich  
zmartwychwstanie poematu  
będzie ogłoszone  
śmierć będzie wystawiona 
na próbę męskiego rymu  
miłość niestety nie  
znajdzie swojego wyrazu 
 
poeci 
doskonale wierni  
otworzą oczy  
prosto w przepaść 
 
w promieniach skroplonej zorzy  
kartki papieru  
wiatr będzie włóczył 
 
Sierpień
W południe kogut rozgdakał się jak kura, 
pan z kijem podjął przerwaną rozmowę,  
wisiały w powietrzu zwielokrotnione języki 
— za plecami berberys, pogańskie lusterko, 
 
bezkarnie po żytach błądziły obłoki  
w konkursie kto wyżej — wygrała wieżyczka 
na pobliskiej górze, 
 
dalej Sarny, Ścinawka, Góra Wszystkich Świętych,  
żyć, umierać, pisać, 
czytać na przystanku „przepraszam za wszystko”. 
 
Byłem synem wiatru, jestem córką deszczu,  
po czterdziestce powietrze uchodzi,  
zagęszcza się gdzie indziej. 
 
Błysk wycina Goethego  
w obłoku za wzgórzem. 
 
II. Liryka lokalna
Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
W górę rzeki
Kamieniem się staje dotykane próchno 
Świeci we mgle wypalany trawnik 
wydawało mi się że znam mowę ptaków 
ale w tym lesie jakoś wszyscy zmilkli 
odjęło im mowę dodało mi skrzydeł 
wyszło z płomienia płomień wił się w dłoniach 
bił skrzydłami o ściany wiersza 
zamierał na ustach jak kwiat kasztanowca 
poobłoczna piana na gałązkach słów 
„już po mnie” mówiło się bo tak było modnie 
przede mną góra do zdobycia 
mgła do rozproszenia miłość do zabicia 
wypełzały z tej czaszki jaszczurki przeznaczeń 
po równo obdarowani odchodziliśmy 
do swych kruchych zajęć 
pamiętam chciałeś być księdzem 
teraz się męczysz na odległej plebanii 
chciałem być tym który ucieka 
co to ma znaczyć pytałeś 
właśnie chciałem znaczyć tyle co hieroglif 
metafora gnoma być i nie być 
znikać wymigiwać pysznić się istnieniem 
a co Bóg na to pytałeś 
Bóg wiele wybaczy i przepuści przez palce 
takim jak ja 
są to boskie eksperymenta eskapady ekstrema  
musimy być na przekór płynąć w górę rzeki 
 
należało pragnąć goręcej należało goręcej pragnąć  
należało 
 
Ludzie po drugiej stronie
Ludzie po drugiej stronie ulicy,  
gdy mi przywożą węgiel  
i podnosi się mgła, 
 
z zapartym tchem śledzący  
manewry multikara. 
Wreszcie wpasowuje się  
zmarzniętą dupką w secesyjną bramę,  
by wysrać tonę lub dwie  
na środku korytarza. 
 
Taki jeden liczący na miał 
czai się z workiem. 
Niemowa kręcący głową,  
przekonany, że gość urwie lusterko  
na gzymsie, ale jednak nie. 
 
Starsza pani w filcowych botkach  
z opieki społecznej 
metalicznym głosem dworcowej szczekaczki 
coś mu tam oznajmia, 
 
a mnie pyta, kiedy się to wszystko skończy.  
Wszystko to się dawno skończyło,  
teraz żyjemy w kawałkach wszystkiego,  
w bryłach. Nie chce mi wierzyć. 
 
Albo albo
Albo gonić skurwysyna, za  
przeproszeniom, co uciekł  
obronie, zrobić go na szaro  
i dobrze wrzucić 
chłopakom. Drzeć się jak opętany  
po tym golu, a potem chodzić  
po górach zachrypnięty  
i po kolędzie (za kolesia,  
który się oberwał) też. 
 
Albo jeździć rowerem po dziurawych  
mostach, pisać wiersze,  
palić papiery po zmarłym  
dziadku i zobaczyć to  
niesamowite zdjęcie Chruszczowa, 
a to wujek Edek. Nosić dzieciaka  
i odwzajemniać jego przytulanie,  
poklepywać żonę po następnym  
brzuchu. Kochać się z tym brzuchem. 
Wszystko. 
 
Jesteśmy
Jeszcze lokówka ciepła, rozrzucona bielizna,  
niewyłączone radio mówi,  
że Okocim sześćdziesiąt. Stan wód  
i uczuć, jak to w lutym. 
Nadgryziona bułka, pomarszczony 
dywan, okno mieni się nagłym  
słońcem. Byłaś tu przed chwilą,  
teraz jesteś w pracy. 
 
Co uchyliłaś, zostanie uchylone. 
We mnie mieni się przestrzeń,  
wirują: śluz, ślina, sine  
krople z sutków. To się chyba nazywa uśmiech losu.  
Pojawił się wreszcie na twarzy, prysnął w okulary. 
I zapach, smak tego, co się dzieje. 
Jak młode zboże rozgryzane wolno. 
Szum wokół nas; z gołębi, obłoków,  
z płatków sadzy i skóry. Jesteśmy 
 
jak niecierpliwe pukanie dzieci, 
odwołane lekcje nieznośnej gramatyki. 
 
Jak księżyc
Znów krew w misce. Kiedy minął miesiąc?  
Rozpięta bielizna kołysze się, koi mnie  
widok muru z wyjętą znów cegłą. 
Biaława kość świtu, długo ją ssały 
bezdomne kundle, tłucze się w zaułku —  
co stąd, a co nie stąd,  
jaki świat opiewać? Zerkać 
na zegarek, patrzeć na termometr, 
kpić z tutejszych chmur, ruin, 
brzóz i kasztanów. Rzadko 
skrzydło wzlatuje: wzgardliwe 
wzruszenie ramion, rozgrzewa powietrze 
regularne słońce; panika w oczach... jak-się-życ; 
i znów krew, szybki oddech 
paruje nad miastem, mgła z niedomówień,  
ze wspólnych ust. 
 
I aż do bólu. Ciemność
Poczekalnia pełna głosów  
głosownia nastawnia języka  
wyobraźnia sprawdza bilety słów a konduktor  
jest wierszem Benna pt. „Składnia” 
czytanym przedwczoraj Otarty o mur do krwi 
stoję za chlebem drugorzędny poeta  
rozstrzelany drukiem pszenny czy żytni Nie wiem  
Polsko jesteś dziwna te głosy każą mi Ciebie  
kochać ze wszystkich stron Wzgórza  
w jaśminach zapach poranka Przeskakuję  
z wiersza na wiersz tak się nie robi ja wiem  
Ze swojego wiersza na wiersz kolegi i pytam 
czy jestem zepsuty jak mówią do rdzenia 
do szpiku zwątpienia do ostatniego słowa 
które trąci w kręgosłup i runę  
(o poczekalnio pełna głosów!) w szum wodospadu  
w szelest węża na ścieżce A to tylko mój  
syn nienarodzony wyplątuje się ze ścieżek 
pościeli sunie przez poduszkę jak żuk 
trącając bosą stopą strunę napiętego  
czuwania i aż do bólu ciemność jego krzyk świeca  
szukająca płomienia 
 
Napełnili przydeptali
(z cyklu „Noworudzkie noce”) 
 
Zatrzymana kropla  
nim konieczność 
zaklnie ją w mętne świecidło  
bursztynu albo w wiersz  
nim znajdzie się w muzeum  
oprawiona w srebro  
opatrzona komentarzem  
wchodzę w tę kroplę  
z całym dobytkiem inwentarzem  
dzieci idą za mną żona  
stoły krzesła tapczany 
półki z książkami 
niosę na ręku najmłodszego dzieciaka  
jego krzykiem nabrzmiewa błona  
zatrzymanej kropli  
aż pęknie 
a my wylejemy się na bruk  
jak ropa i osocze  
znowu bez mieszkania 
i poczucia czasu 
 
a on krzyczy 
bo musi bo w poprzednim  
pokoleniu zaliczył komorę  
gazową i wkładali mu  
do odbytu rozżarzone stopy  
metali szlachetnych  
szlachetni panowie  
Schlapke Braun Wolff  
kto mówi o zbrodni  
chodziło o rozwój nauki  
a potem siedmioletnią  
wiecznie otwartą buzię 
napełnili igliwiem i piaskiem  
przydeptali 
 
Podobna trasa
Było jak wtedy, gdy jechałem na pogrzeb wujka  
Adama do Makowa i wieniec telepał się w bagażniku.  
Październik rześki, wyrazisty. 
Podobna trasa. Favoritka mruczała czule,  
wpadając z wiatrem w głębokie doliny;  
jechałem sam i czułem się potrzebnym  
ogniwem w łańcuchu wieńców, ciał 
i trumien suwanych do przodu. 
 
(Chciałbym widzieć te trumny  
z samego początku. 
Właściwie nieraz je widzę. 
Czemu, głupi, biegasz  
w nocy po mieszkaniu —  
pytają potem. 
 
Tak jakoś się zrywam). 
 
Liryka lokalna
Ścięty w polu stary sad,  
czarne pieńki w ustach krajobrazu;  
rumian zakwitł (jeszcze raz), 
błędny ognik ciepłych listopadów. 
 
W Wambierzycach cztery dzwony  
złożone do grobu; głuche stoją  
w szczerym... Uderzam kamieniem,  
syn poprawia z drugiej; 
 
zapomnianym imieniem, 
chyłkiem, miedzą, wzgórzem  
przeciska się jęk. 
„Idźmy. Kogoś boli”. 
 
Wstyd. Miasteczko górnicze czeka swego końca
W dniu, w którym otrzymałem zaproszenie  
do wzięcia udziału w dyskusji o przemocy, razy  
sypały się gęsto w wielu szkołach świata. 
Ojciec Łukasza C., zajrzawszy do  
podsuwanego przeze mnie dziennika,  
dopisał się do długiego szeregu  
wkurwionych ojców. Chłopak smarkał krwią. 
Ja cię chyba zabiję. Dość mam tego wstydu. 
1 2 3 4 5 6 7
Idź do strony:

Darmowe książki «Zdania na wypadek - Karol Maliszewski (biblioteka dla dzieci txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz