Pour passer le temps - Kazimierz Przerwa-Tetmajer (biblioteka hybrydowa .txt) 📖
Krótki opis książki:
Przeczytaj książkę
Podziel się książką:
- Autor: Kazimierz Przerwa-Tetmajer
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Liryka
Czytasz książkę online - «Pour passer le temps - Kazimierz Przerwa-Tetmajer (biblioteka hybrydowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Kazimierz Przerwa-Tetmajer
twarz jej bladą szły ognie pąsowe,
i pierś wznosiła się w sukni obcisłej.
Dreszcze ją jakieś wstrząsały nerwowe
i w oczach jakby dwie wielkie łzy błysły — —
przycięła usta i nogę na nogę
kładąc, westchnęła... List spadł na podłogę.
Siedziała długo. Wtem ozwał się dzwonek — —
drgnęła, wydęła usta, marszcząc czoło,
i list włożyła między stos koronek.
Mąż wrócił. Wyszła z twarzą niewesołą,
siadła do stołu i, biorąc za trzonek
widelca, naprzód przyjrzała się wkoło
ścianom, obrazom, zwierciadłu, papudze,
a potem rzekła z wolna: „Ja się nudzę”.
„Nudzisz się, żonko?! Mieć takie pokoje!
Nikt nie ma mebli ładniejszych w Warszawie!
Nudzisz się?!” — „Nudzę.” — „Chcesz, to, serce moje,
nowe obicie do salonu sprawię?”
„Nie.” — No to może pojedziem oboje
na przykład do Berlina? Nie? To wstawię
w twoją rubrykę — — nie? To nie mam — słów już!
Cóż chcesz?” — „Chcę widzieć Baje i Wezuwiusz”.
„Baje? Lecz baja17 jest dawno niemodną,
nikt już nie nosi bai i — —” Spod oka
patrząc, Irena rzekła na to chłodno:
„Baje — to, mężu, jest morska zatoka,
nie sukno; chcę tam brać kurację wodną.
A zaś Wezuwiusz — to góra wysoka,
wulkan, nad Neapolem. Pojedziemy?”
Mąż skinął głową czerwony i niemy.
Tymczasem Henryk znudził się w swej willi
i na operę poszedł: grano Mignon18.
Wtem, gdy w antrakcie19 widze brawo bili,
łaskawą darząc artystów opinią,
spojrzał do góry — i w tejże go chwili
dreszcz przebiegł: ujrzał za jakąś Wirginią
rzymską, cud — — chyba poszła na paradyz20
Eunice — (czytał był właśnie Quo vadis).
Jak się zapoznał z nimi, mniejsza o to;
dość, że niedługo cudny skarb dziewczęcy
nabył od matki gotówką za złoto,
dając w ludwikach franków pięć tysięcy.
Dziewczyna poszła do willi z ochotą,
był to zaiste dla niej los książęcy,
a nadto matka ze stryjem Briganti
chcieli ją sprzedać w „Casa Fioravanti”.
Viola poszła z domu z obcym panem
w brudnej sukience, w podartej koszuli;
tam wszystko było już przygotowanem,
kąpiel jej dali, odziali, obuli;
dali jej pokój zasłany dywanem,
mnóstwo batystów, koronek i tiuli,
kilka zwierciadeł, kanapę z poduszką,
dwa kandelabry i francuskie łóżko.
Jedno zwierciadło miała z lewej strony,
drugie po prawej, trzecie u sufitu.
Tapicer nawet był tym zachwycony
i w sufit haki bił pełen zachwytu.
Miała też ganek na morze rzucony,
na wodę z różu, srebra i błękitu,
cichą, głęboką, pustą i niezmierną,
i w szafie asti21, szampan i falerno22.
Było w południe. Siedzieli oboje
w parku nad morzem. Jej płynęły z głowy
złotawych włosów wite w loki zwoje
na smukłych ramion kształt alabastrowy.
Nosiła w domu na pół greckie stroje,
które jej wdzięki kryły do połowy,
i teraz, w białej tuniki rozcięciu,
widać jej było białe biodro w zgięciu.
Na morze oczy obróciła duże,
łagodne, smętne, czyste oczy Psychy23,
i wodząc nimi po złotym lazurze,
miała w nich morza uśpionego cichy,
błękitny uśmiech. W drobnej dłoni róże
trzymała, wielkie więdnące kielichy,
co miały w blasku więdnących szkarłatów
ten dziwny smutek konających kwiatów.
W białej tunice, w wianku róż na głowie,
z różami w dłoni, cicha, zamyślona,
była jak nimfy gdzieś w greckiej dąbrowie,
zrodzone z baśni. A fala złocona
jej białe stopy brała za wezgłowie24,
lub zawisała perłą u jej łona,
albo na róże i włos rozwinięty
wielkie i jasne siała dyjamenty.
Henryk ramieniem otoczył jej szyję,
lubieżną szyję marzącej Charyty25,
i czuł, jak serce u dziewczyny bije
w piersi okrągłej, pełnej, półodkrytej.
Ile się żaru pod tą piersią kryje
wiedział, i wiedział, jak jej ócz błękity
mdleją spod powiek, gdy na pół zemdlona
w tył się przechyla, otwarłszy ramiona.
Przed nimi morze grało zmienną tęczą
przesrebrzanego w lazur fioletu,
pokryte gazą oparu pajęczą,
co od w łuk giętych gór modrego grzbietu,
hen, ponad siną zatoki obręczą,
wisiała drżąca, jakby dźwiękiem fletu
kędyś wśród laurów ukrytego Pana
w błękitne rytmy sennie kołysana.
Siedzieli cicho, wsłuchani w milczenie
odległych pustek, w bezmiar wód wpatrzeni,
samotni, cisi, bez ruchu dwa cienie,
wyszłe z cyprysów tajemnej zieleni.
Tylko swe zgodne jednotonne tchnienie
słyszeli, wzajem do się przytuleni.
Tej chwili Henryk znad róży kielicha:
„Verweile doch, du bist so schön!...26” rzekł z cicha.
„Verweile doch!...” Poza nim cmentarz życia,
powiędłe myśli, albo wbite w błoto,
wszystko stracone i nic do zdobycia,
i serce próżną stargane tęsknotą...
Przed nim?... Z przeszłości ciemnego ukrycia
jutro — twarz bladą śmiertelną martwotą
wychyla, widmo straszne i pokutne,
trwogę niosące, i jak trumna smutne.
„Verweile doch!...” Bo oto wczesna idzie
starość i nędza ciała, co trupieje;
starość w swej całej grozie i ohydzie,
starość, co lodem przerażenia wieje,
starość, kąpana w fizycznym bezwstydzie,
wstrętna, okropna; starość, która leje
na nędzne ciało ludzkie kubeł kału
i robi zgniłe próchno z „ideału”.
Starość, co łamie, druzgoce i depce,
starość, co nurza w szpetności po uszy,
starość, co żywą krew po kropli chłepce,
starość, co serce zabija, mózg suszy,
starość, co pierwsza nad dzieckiem w kolebce
staje i krokiem się odeń nie ruszy
i jak śmierć za nim bezustannie chodzi — —
wybrańcy bogów umierają młodzi.
„Verweile doch!...” Daremnie... Przeszła chwila,
przeszła i więcej nigdy nie powróci,
nigdy już więcej... Czuł, że się pochyla
w nim coś ku ziemi, zasępia i smuci.
Czar znikł, jak lotnych obłoków flotylla,
gdy je po morzu w nicość wiatr rozrzuci.
Zrozumiał, że w tej chwili do zenitu
doszło u niego uczucie dosytu.
Zrozumiał, że już więcej tu na ziemi
wydobyć nic już nie zdoła z użycia,
zanim go starość z szczękami trupiemi
chwyci, z ciemnego wypełzła ukrycia.
Tu, nad wodami siedząc błękitnemi,
swą najpiękniejszą miał godzinę życia,
pośród natury jak cud, przy kobiecie
jak wybujałe w słońcu polne kwiecie...
I wolnym ruchem wyjął z kamizelki
papierek, w którym nosił cyjankali27;
spojrzał — — na ręku miał zwitek niewielki — —
wzdrygnął się — — po tym już nic nie ocali —
jednak czy warto żyć bez żądzy wszelkiej,
bez pragnień, złudzeń, nadziei?... W oddali
zobaczył nagle w parku, wśród topoli,
panią Irenę, idącą powoli.
Pani Irena szła, a Henryk wstawał,
nie będąc pewny, czy widzi na jawie,
czy też złudzenie go bierze na kawał
i ambetuje28, jak mówią w Warszawie.
Ona! Tak, ona! Czyżby nie poznawał?!
Ta sama gibkość i smukłość w postawie,
te same ruchy, rysy... Święte bogi!
Irena! Ona!... Zerwał się na nogi.
Wraz z nim zerwała się z ławki Viola,
która dotychczas patrzała na morze.
Stanęła smukła, gibka jak topola,
a na twarz wyszły jej rumieńców róże —
zażenowała ją szatek swawola,
które wiatr lekki podnosił ku górze,
więc się ogarnia rączkami, pół dzika,
pół przestraszona patrząc na Henryka.
Pani Irena stała blada cała —
w jej oczach tysiąc zaświeciło błysków,
zda się, że nagle na głaz skamieniała
i była jak statua z wodotrysków
albo monument... List, który trzymała
w ręku, od palców kurczowych uścisków
zwinął się w biały, pomięty papilot29 —
a usta były jej, jak działa wylot,
dopóki lontu kanonier nie zniży...
Straszliwy otwór... Wtem krew jej na lice
buchnęła, o krok jeszcze przyszła bliżej
i na Henryka oczów błyskawice
zwracając, oczów, jak sierć kolcozwiérzy,
list odrzuciła precz na fal śnieżyce
i, lady Makbet ruch z trzeciego aktu
czyniąc, przez zęby rzekła: „To pan tak tu?!...
To, gdy ja myślę, że pan schnie z żałoby
i o mnie tylko myśli, za mną jęczy,
pan tu z dziewczyną włoską?!... Boże! Kto by
pomyślał?!... To ja!... A pan tu się wdzięczy
do jakiejś Włoszki! Ja!... Nie! To warto by
w powieść!... Ja myślę, że on się tu męczy,
że on tu kona od przeszło dwunastu
miesięcy — a on tu... Non! Ça surpasse tout!30