Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖
Pod koniec 1890 roku czterdziestoczteroletni autor Trylogii wyruszył w podróż do Afryki, z której zapowiedział cykl korespondencji. Zamierzał wyprawić się w głąb lądu i spędzić miesiąc na wyprawie myśliwskiej. Listy z Afryki obejmują dwadzieścia trzy szkice, które powstały w trakcie podróży oraz po powrocie pisarza.
Sienkiewicz nie tylko opisuje krajobrazy, klimat, spotykanych ludzi, stroje, zwyczaje, egzotyczne owoce, rośliny i zwierzęta. Nie stroni też od ogólnych refleksji nad handlem niewolnikami, charakterem wcześniejszych i obecnych stosunków w Afryce, wpływem kolonializmu i placówek misyjnych.
Do najlepszych artystycznie partii książki należą fragmenty oddające wrażenia pisarza, przesiąknięte melancholią, malarskie opisy Sfinksa księżycową nocą, gwiazd wschodzących nad morskim horyzontem, upalnego popołudnia na afrykańskim stepie, smug cieni o zachodzie słońca na rzece.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
To wrażenie innego świata, innej planety, było tak silne, że przypuszczam, iż nikt z nas nie mógł mu się obronić. Słyszałem kapitana, jak mruczał do siebie na przerzutce: „Sehr unangenehm!”122 — a przecie jeśli kto, to on musiał przywyknąć do przeróżnych dziwów. Powiedział nam następnie, że widywał już taką białą wodę, ale nigdy w tym stopniu i nigdy tak daleko od brzegów. Zresztą widocznie był niespokojny i poszedł zobaczyć barometr, który jednak, jak się pokazało, wcale nie odczuwał zjawiska.
Przez długi czas zostałem na pokładzie, czekając jakichś zmian, ale ta dziwna fosforescencja trwała przez całe godziny. Zdawało mi się chwilami, że morze czyni się jeszcze bielsze, a niebo jeszcze czarniejsze. Było to zapewne złudzenie. Zauważyłem tylko, że szlak ciągnący się za statkiem, który podczas zwykłych nocy widać doskonale, teraz ledwie był dostrzegalny i to tylko dlatego, że wśród ogólnej białości połyskiwał nieco błękitnie. Zjawisko, w miarę jak przywykały do niego oczy, stało się wreszcie przez samą długość swego trwania nużące, toteż na godzinę lub półtorej przed świtem położyłem się spać, zostawiwszy jeszcze białe jak kreda morze i czarne jak kir niebo.
Nie mogłem jednak usnąć i o zorzy wyszedłem znów na pomost zobaczyć, czy nie zostały jakie ślady po wczorajszych dziwach. Ale nie zostało nic. Ranek był świeży, wesoły, jasny. Morze zdawało się uśmiechać niebu, a niebo morzu. Woda była tak gładka, że podobną widywałem tylko w chwilach wielkiej ciszy na Oceanie Spokojnym. Ani jednej zmarszczki, po prostu szyba lustrzana! Potem podniosła się z morza mgła, a raczej leciuchny opar, ledwie dostrzegalny i zupełnie przezroczy. Nie przesłonił on blasków, tylko je nieco złagodził. Wydęta kopuła nieba odbijała się tak w morzu, że pod stopami mieliśmy zupełnie taką samą drugą półkulę, równie bezdenną, równie błękitną, równie umalowaną różanymi i złotymi smugami zorzy. Dzięki jednak owemu świetlistemu oparowi niepodobna było rozpoznać, gdzie kończy się powietrze, a zaczyna woda — i statek naraz znalazł się jakby w środku niezmiernej, tęczowej bańki mydlanej. Ale widowisko było krótkie; weszło słońce, wyssało w jednej chwili opar i sypnęło jakby ogniem na gładką toń. Dzień zapowiadał się znojny — i co prawda, nie mógł być inny. Byliśmy przecie w pobliżu równika.
Od dawna już po zachodzie słońca przyświecało nam nocami światło zodiakalne123. Wielką Niedźwiedzicę, czyli nasz Stary Wóz, widać było jeszcze za nami, ale tuż nad falą, coraz ociężalej podnoszący się z topieli i na wpół w niej zanurzony; natomiast przed nami wytaczały się coraz nowe gwiazdozbiory. Nie przypuszczałem jednej rzeczy: że może istnieć nostalgia do gwiazd. Długie lata marzyłem o zobaczeniu Południowego Krzyża124, aż gdy mi go którejś nocy pokazano, stało mi się jakoś dziwnie i nieswojo. Chciałoby się zapytać tych gwiazd: co wyście za jedne? Ani ja was nie znam, ani wy mnie, a z tamtymi zżyłem się od dzieciństwa. I człowiek podziwia te nowe światy, błyszczące hen! w ciemnych przepaściach nieba, ale po chwili ogląda się za siebie, czy nie zobaczy jeszcze starych przyjaciół — a gdy ich nie dojrzy, to mu i tęskno.
Był nów. Księżyc w kształcie sierpa ukazywał się od strony Afryki, rozścielał złotą i migotliwą drogę w morzu, po czym chował się zaraz. Czuwaliśmy teraz więcej nocami, a spali we dnie, bo upały poczęły doskwierać nie żartem. Zabawnym było, jak stopniowo zmienialiśmy ubrania na coraz lżejsze i lżejsze. Głowy ubraliśmy już od dawna w białe hełmy i przypuszczam, że były one nam z każdym dniem więcej do twarzy, w miarę jak same twarze nabierały coraz bardziej barwy pięknego toruńskiego piernika.
Pod pewnym stopniem szerokości nawet koszulę poczyna się uważać za przestarzały europejski przesąd. Biały płócienny surducik125 na siatkowy podkoszulek, takież „niegodne wspomnienia” i płócienne trzewiki — oto, czego potrzeba podróżnikowi dbałemu o strój. Kto o niego nie dba, może jeszcze porobić oszczędności, zwłaszcza na statku, na którym nie ma dam. Bywało tak gorąco, że mimo podwójnego dachu z żaglowego płótna piekliśmy się po prostu na pomoście jak na patelni. Ale nasz los był jeszcze godzien zazdrości w porównaniu z losem haremu. Ach, nieszczęśliwy harem! Od chwili wyjazdu z Adenu nie ukazał się ani razu na pokładzie, a kabinkę opuszczały te panie jedynie wówczas... Nie! podobno wcale jej nie opuszczały! Jedna tylko młoda, może czternastoletnia i, mówiąc bez nawiasu, bardzo ładna Murzynka, siadywała wieczorami z nargilą126 na podłodze korytarza, przed drzwiami kabinki. Kapitan przez litość nie bronił jej palić, chociaż we wnętrzu statku jest to surowo wzbronione. Tak siedząc nisko, skulona, wyglądała w ciasnocie korytarza jak dziki, osowiały ptak zamknięty w klatce.
Przechodząc do salonu, widywaliśmy czasem przez uchylone drzwi białe giezła127 innych odalisek128. Raz nawet ujrzałem twarzyczkę, raczej maseczkę, na wpół jeszcze dziecinną, mocno uróżowaną, z uczernionymi brwiami i z wielkimi, smutnymi oczyma gazeli. Dla kogo był róż i te uczernione brwi? Chyba dla oceanu, na który te panie spoglądały przez okrągłe okienko statku.
Bywało, że bawiliśmy się, spuszczając na sznurku z pokładu pomarańcze i butelki z wodą sodową, naprzeciw okienka kabinki zajmowanej przez harem. Okienko otwierało się wówczas, przez otwór wysuwały się białe lub czarne ramiona i chwytały kołyszący się przedmiot z pewną zwierzęcą skwapliwością. Kapitan był niestrudzony w tej zabawie; pewnego razu chciał spuścić w ten sposób doktora, który się mocno o to obraził.
Tymczasem na przodzie statku załoga czyniła przygotowania na uroczystość równika. Obchodzi się ją, jadąc tylko z półkuli północnej na południową, bo rozumie się samo przez się, że statek, który wraca, musiał już przejść poprzednio równik. Nie wiem zresztą, czy ową uroczystość obchodzą równie ściśle Francuzi lub Anglicy, ale Niemcy są jak owa panna, która wychodząc za mąż po czterdziestym piątym roku życia, pytała, ze spuszczonymi oczyma w dzień ślubu, matki: „Mamo, czy mama nie ma mi nic do powiedzenia, czy mama nie zechce mnie przygotować?” Biedactwo pragnęło, by jej nie przepadło nic z tego, co stanowi obyczaj przedślubny. Owóż tak i Niemcy. Są oni dzielnymi marynarzami, ale przez długie wieki mało żeglowali, a równik przepływają od niedawna, święcą więc obyczaje morskie z większą może skrupulatnością niż ci, którzy się oswoili z nimi w ciągu całych stuleci.
W dniu, w którym mieliśmy przejechać równik, twarze wszystkich majtków od rana wyrażały zadowolenie. Dzień był dobry. Lekki muson pędził na nas z tyłu fale, więc kołysanie nie dawało się we znaki. Z topieli oświeconej słońcem podnosiły się raz wraz stada ryb latających. Na niższym pomoście przygotowano ogromną wannę z nieprzemakalnego płótna żaglowego, nad nią zaś wywrotną ławeczkę, na której miano golić przejeżdżających po raz pierwszy równik. Koło godziny czwartej niższy pomost napełnił się ludźmi z załogi oraz podróżnymi z drugiej i trzeciej klasy. Te były pełniejsze niż pierwsza, więc tłum był spory, bo prócz Niemców i Greków, którzy jechali z Hamburga i Port-Said, wzięliśmy pod pokład kilkunastu Arabów w Adenie. Nagle na przodzie statku ozwała się hałaśliwa muzyka, ciżba rozstąpiła się i ujrzeliśmy poselstwo, złożone z maskaradowych figur, kroczące poważnie ku nam.
Na czele jego postępował Neptun129 z trójzębem, w złotej papierowej koronie, z konopną do pasa brodą i z ogromnym przyprawnym nosem barwy koralowej. Za nim szli dzicy — czarni, czekoladowi i żółci, przybrani w pióra, zbrojni w maczugi, w dziryty i rozmaite narzędzia muzyczne. Wszedłszy powolnym krokiem po schodach wiodących na wyższy pomost, bożek Neptun wraz ze świtą stanął przed kapitanem i powitawszy go trójzębem, spytał tubalnym głosem, co by był za jeden, co za ludzie stoją koło niego i jaki to statek śmiał wedrzeć się w niedostępne państwa Jego Neptuńskiej Mości? Kapitan powiedział swoje nazwisko, pokazał niby papiery statku i listę podróżnych, po czym król Neptun począł przyglądać się nam uważnie, przykładając każdemu prawie do twarzy swój czerwony nos. I widocznie przegląd wypadł na naszą korzyść, albowiem bożek nie wzburzył trójzębem wałów morskich, ale z niekłamaną satysfakcją chwycił za kieliszek wina, które przez ten czas steward okrętowy wniósł na tacy. Dzicy poszli jeszcze skwapliwiej za jego przykładem i poczęliśmy się trącać, a potem zostaliśmy zaproszeni bardzo łaskawie na widowisko, które miało się odbywać na niższym pomoście.
Zabawa ta polegała na tym, że sadzano kolejno podróżnych na ławeczce nad wanną, mydlono każdego czterołokciowym130 pędzlem, golono nie mniejszą drewnianą brzytwą, po czym ławeczka przewracała się i „pacjent” wpadał na głowę do wody, w której dzicy nurzali go póty, póki się jej dobrze nie opił. Ponieważ skóra farbowanych dzikich puszczała, woda wkrótce z zielonej zmieniła się na ciemną, z ciemnej na czarną, co wziąwszy na uwagę, woleliśmy się wykupić.
Wykup składał się z dziesięciu butelek piwa, ale za to każdy z nas dostał świadectwo przebycia równika, z pieczęcią i podpisem: „Neptunius, deus in mare vasto”131. Świadectwo to zachowuję do tej pory.
Lecz zanim wykąpano podróżnych, którzy nie chcieli się wykupić, słońce przetoczyło się na zachodnią stronę oceanu, po czym zmieniwszy się w olbrzymią kulę ognistą, wyjrzało raz jeszcze zza purpurowych firanek obłoków — i zapadło nagle w toń. Wnet poczerniało morze, niebo i nastała noc równikowa, gorąca, cicha, rojna od gwiazd. Ale zabawa trwała jeszcze. Improwizowana orkiestra, a z nią majtkowie biorący udział w uroczystości, przyszli na pokład pierwszej klasy wypić za zdrowie kapitana, oficerów i podróżnych, którzy złożyli okup. Dzielni ci ludzie bawili się do późna. Orkiestrze towarzyszyły śpiewy chóralne — i dziwne wrażenie robiła owa jakby zagubiona muzyka na tej łupinie pływającej wśród tego niezmiernego pustkowia.
Wtórował jej szum nocnego przypływu.
*
Była to już jedenasta doba podróży — i dla nas owo święto Neptuna miało jeszcze i to miłe znaczenie, że zapowiadało nam bliski koniec morskiej przeprawy. Dzień następny, choć pogoda była dobra i tylko 23° R132 w cieniu, dłużył nam się, zwłaszcza że nazajutrz mieliśmy już zobaczyć wyspę Pembę, leżącą pod piątym stopniem szerokości południowej. Przy stole była mowa tylko o tej Pembie, Zanzibarze, Bagamoyo, o klimacie Afryki i o środkach ostrożności, jakie należy zachować, by uniknąć febry. Kto by nas słyszał z boku, myślałby, że słyszy podróżników, którzy wiek życia strawili w Afryce.
Noc spędziliśmy na pokładzie, śpiąc, jak to mówią, na jedno oko. Rankiem 14 lutego byliśmy na szerokości Mombasa133. Jest to nazwa dobrze znana z książek Livingstone’a, Stanleya, Thompsona134 i innych. Częstokroć wyprawy do wielkich jezior obierały ten port za punkt wyjścia. Ale zatrzymują się w nim tylko statki angielskie. Nasz „Bundesrath” pomija Mombasę i trzyma się na pełnym morzu.
Godzina czwarta po południu. Spokój, ale upał zwiększa się: 26° R135 w cieniu. Widać na koniec Pembę, jakby złotą gorejącą plamę na błękitnym obrusie wód. Moglibyśmy jeszcze dzisiejszej nocy przybyć do Zanzibaru, statek jednak, nie mając wielkiej latarni elektrycznej, nie może zapuszczać się wśród ciemności w kanał oddzielający Pembę i Zanzibar od stałego lądu, pełen mielizn i raf koralowych. Wskutek tego mamy krążyć aż do rana na wschód od wysp, po stronie pełnego morza.
Na godzinę przed zachodem tracimy z oczu Pembę. Czuć jednak bliskość ziemi. Mewy otaczają na nowo statek, a wieczorem nadlatują rojnie wielkie muchy. Mówią i o moskitach, ale ich nie widzę i nie czuję. Natomiast robi się bardzo duszno, a powietrze przesycone jest gorącą wilgocią, która osiada na ubraniu, na poręczach i podłodze pokładu tak, że wszystko jest mokre. W kabinach trudno wytrzymać, a jednak trzeba tam zejść, by zapakować manatki. Po załatwieniu tej czynności wychodzę znów na pomost i dowiaduję się, że wbrew pierwotnemu zamiarowi wjechaliśmy na kanał.
Koło jedenastej w nocy dojrzeliśmy w dali, po lewej stronie od statku, trzy światła jakoby zawieszone w powietrzu. Oficer służbowy powiada nam, że to Zanzibar.
Wielkie słowo! Na oceanie dobrze, przestronno; człowiek roztapia się niejako w tych niezmierzonych przestworzach, gubi się w nich, zapamiętywa i ucisza, ale płynie się przecie dlatego, by gdzieś dopłynąć, więc gdy po kilkunastu dniach powiedzą nam: ziemia! — doznajemy jakowejś ulgi. Chce się odetchnąć głęboko, jak po wielkim trudzie, bo oto już cel przed nami — a zarazem zmiana, nowość, tysiące niewidzianych dotąd rzeczy: cały świat, o którym mieliśmy tylko z książek pojęcie.
A zatem jutro będziemy w Zanzibarze. Nie rozumiem wprawdzie, co będziemy robili przez całą noc na kanale, lecz niechże będzie i jutro. Ruch śruby zwolniał i poczęliśmy się z lekka kołysać na oświeconej sierpem księżyca wodzie. Tak zeszło aż do pierwszej po północy. Siedząc na swym płóciennym podróżnym krześle, jąłem136 już nieco drzemać, gdy wtem zbudziło mnie lekkie wstrząśnienie. Na przodzie okrętu uczynił się niezwyczajny ruch; spostrzegłem jednego z oficerów biegnącego prędko ku przerzutce. Co się stało? Oto z powodu jakiegoś niezapalonego na wyspie światła nie rozeznano dokładnie położenia miasta, statek zboczył z głębokiej wody i uderzył przodem o mieliznę. Stanęliśmy od razu, jakby ujęci w kleszcze. Śruba na próżno usiłowała nas cofnąć, choć obroty jej pod zwiększonym ciśnieniem pary stały się tak szybkie, że wszystkie deski statku drgały jak we febrze. Powtórzyliśmy tę próbę cofnięcia się drugi raz i trzeci — po czym nastała zupełna cisza, dziwna dla uszu przywykłych do ustawicznego odgłosu maszyny; słychać było tylko bełkotanie spokojnej fali, przesuwającej się wzdłuż ścian okrętowych. Na całym statku
Uwagi (0)