Darmowe ebooki » Reportaż » Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz



1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 41
Idź do strony:
własność w Zanzibarze nie posiada, o ile wiem, organów poświęconych jej interesom.

„Świat wyszedł z normy”170, jak powiada Hamlet: oto zauważyłem, że krajów, w których by nieznaną była subhastacja171 — nie ma już prawie na świecie, chyba tam gdzieś w głębi Afryki, gdzie „większa posiadłość” należy jeszcze do nosorożców i żyraf.

Ale Indianin Banyana ma jednak swoje dobre strony. Oto pożycza on Arabowi naprzód póty, póki kapitał wraz z procentami nie wyrówna wartości pól gwoździkowych, potem z nich Araba wywłaszcza, a potem... (słuchajcie!!)... jeszcze daje mu kredyt, i to bardzo szeroki. Bierze go tylko na bok i ma do niego mniej więcej następującą mówkę:

„Cóż ja!? Ja jestem sobie zwyczajny Ży... to jest: zwyczajny Banyańczyk, który nie lubi niebezpieczeństw, ale ty, o wnuku proroka, ty się w nich kochasz, jesteś bowiem waleczny jak lew, szybki jak antylopa, a wytrzymały jak wielbłąd. Oto są towary, oto proch, kule, karabiny i dzidy: weźże ludzi, których ci również dostarczę, i zrób z nimi maleńką wycieczkę, gdzieś na Tanganajkę lub Wielkie Nyanzy. Zabawisz się tam pysznie, posiedzisz rok lub półtora, kupisz lub złupisz tyle kości słoniowej, ile będziesz mógł, i przywieziesz mi ją do Zanzibaru, a ja ci wówczas tyle a tyle z twego długu odkreślę, a zarazem nowy kredyt otworzę”.

I Arab, eks-większy właściciel ziemski, który jest człekiem istotnie rycerskim a gołym, zgadza się nieodmiennie na taki układ; idzie, bawi rok lub półtora w nieznanych głębiach Czarnego Lądu, kupuje lub łupi kość słoniową, urządza mimochodem polowania na niewolników, nadstawia co dzień głowy, często zostawia skórę, często zbiera wielkie zapasy drogocennej kości i wraca z nią święcie do swego Indianina w Zanzibarze.

Ale pomyślisz, czytelniku, że Arab, raz znalazłszy się w głębi Czarnego Lądu wraz z bronią i towarami, mógłby Indianinowi kazać pisywać do siebie na Berdyczów172. Nie tak to łatwo! Indianin popuszcza łańcucha dlatego tylko, iż wie, że można go popuścić. Przecie ten Arab zostawił w Zanzibarze od pięciu do dwudziestu żon, tyleż teściowych i dwa lub trzy razy tyle dzieci — nie licząc dawniejszej „większej własności”, na którą od czasu do czasu miło mu rzucić okiem i mruknąć sobie przy tym:

— Tak chciało przeznaczenie!...

Sam wielki Tipu-Tib173, on, który jest niemal królem w głębi Afryki, a z pewnością największym właścicielem ziemskim na świecie, posiada długi u kupców indyjskich w Zanzibarze — i dlatego nierad tam zagląda. Niedawno chciano go tam sprowadzić w sprawie procesu przeciw Stanleyowi174, ale przezorny Arab, który widocznie nie ma żon ani dzieci w Zanzibarze, odpisał podobno na pięknym liściu palmowym:

„Nie głupim!”

Jest to może jedyny człowiek na kuli ziemskiej, którego własności nie można wystawić na subhastację, dlatego że ta posiadłość ziemska nie ma granic i że właściwie dlatego tylko należy do Tipu-Tiba, że nie należy do nikogo. Zresztą mogłaby być zarówno twoją, czytelniku, jak moją. Wróciwszy z podróży, darowałem nawet moim dzieciom po jeziorze w środkowej Afryce wraz ze wszystkimi hipopotamami, za które to dary podziękowały tatusiowi, wprawdzie z pewnym zdziwieniem, ale bardzo serdecznie.

Wracam jednak do Indian Banyana. Na owych wąskich handlowych uliczkach w Zanzibarze spotyka się ich mnóstwo. Wielu z nich trudni się, jak wspomniałem, rzemiosłami. Siadują oni w zacienionych niszach od ulicy, często nadzy do połowy ciała, ale zawsze w wyszywanych złotym szychem175 krymkach176 i pracują zawzięcie. Bogatsi kupcy posiadają sklepy, które są zarazem prawdziwymi muzeami. Znajdują się w nich okazy przemysłu europejskiego pod postacią perkalików, wyłącznie dla Murzynów przeznaczonych, fabrykowanych w Anglii, Indiach angielskich i Stanach Zjednoczonych. Główny towar stanowi kość słoniowa: kły żółte i białe, olbrzymie i drobne, ale obok nich znajduje się broń arabska i indyjska, sandał177, rogi nosorożców, skóry i szpony lwie, lamparcie, kły hipopotamów, jaja strusie, głowy i rogi antylop, olbrzymie orzechy z wysp Seszelów, zwane lodoiceae, o kształtach zabawnych, lecz niezbyt estetycznych, skóry krokodylów, tarcze i laski ze skóry hipopotamów, kosztowne laski z rogu nosorożca, łuki, strzały, dziryty, maczugi, grzebienie murzyńskie, naszyjniki i bransolety. Indianin Banyana wszystko zbiera, wszystko kupuje, wszystko sprzedaje. Cały ten kram z powodu upału pochowany jest w głębi mrocznych izb, właściciel zaś, o twarzy barwy pozłoconej miedzi, sadowi się bliżej progu w kuczki na indyjskich matach, spokojny, do brązowego odlewu podobny. Nie ma on jednak flegmy np. tureckiego kupca; rad wita gościa, jest uprzejmy, targuje się, stawia śmiesznie wygórowane ceny, ale opuszcza je szybko. Są oni przy tym powszechnie gościnni. Raz, w czasie nawalnego dżdżu, ja, towarzysz mój i misjonarz ojciec Rubi, schroniliśmy się do magazynu hurtownego kupca mąką maniokową i gwoździkami. Właściciel wiedział, że nie przychodzimy w sprawach handlowych, kazał jednak natychmiast przynieść wody, rozmaitych syropów i częstował nas bardzo uprzejmie.

Postawy tych Indian i ich wschodnie ubiory są istotnie malownicze; twarze często wyraziste; piękniejszych oczu nie widziałem nigdy w życiu. Arabowie zanzibarscy, zapewne wskutek krzyżowania się, a może i wpływów klimatycznych, stali się do nich podobni, a przez to samo wielce odmienni od swoich braci z Egiptu, półwyspu Synaj i właściwej Arabii. Wpływ Indii znać nawet w ich ubiorach i uzbrojeniu; zwłaszcza noże ich, mocno zakrzywione na końcu, mają kształt i ornamentykę czysto indyjską.

Ów labirynt wąskich uliczek przerywany jest od czasu do czasu małymi rynkami, na których stoją studnie. Przy nich, pod ulewą palących promieni słonecznych, spotyka się zawsze gromady kobiet murzyńskich biorących wodę lub szeregi skutych łańcuchami więźniów, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Tu są także targowiska owoców — niezmiernie ciekawe ze względu na ich egzotyczny charakter.

Główne pożywienie Murzynów, tak w Zanzibarze, jak i w głębi, stanowią bulwy manioku, czyli kassawy. Są one trujące w stanie świeżym, lecz wyciśnięte i zmielone na mąkę, dają pokarm nader pożywny. Widziałem całe stosy tych bulw, podobnych do wydłużonych, brudnobiałych ziemniaków. Obok nich sprzedają owoce mango. Są ich dwa gatunki: większy i mniejszy; oba wyborne. Większe manga dochodzą wielkości małego melona, mniejsze, nieprzenoszące178 objętością pięści dorosłego mężczyzny, są jeszcze bardziej poszukiwane. Skórę mają zielonawą, sprężystą, miąższ barwy bursztynu, w środku pestkę płaską, do brzoskwiniowej, z różnicą rozmiaru, podobną. W smaku ich tkwi jakby maleńki obrzask terpentynowy. Przyzwyczaiwszy się jednak do tego obrzasku, nie można się ich odjeść, tak słodycz ich jest wykwintna, tak są soczyste, chłodne i rozpływające się w ustach. Spożyte, pozostawiają na języku i podniebieniu niezmiernie subtelny owocowy zapach, który nie dozwala o nich zapomnieć i na nowo żądzę ku nim rozbudza.

Oczy malarza, zakochanego w barwach, znalazłyby na owych targowiskach rozkosz prawdziwą. Co za rozmaitość kolorów! Obok brunatnych, kosmatych kokosów, pełnych świeżej, słodkiej wody, objętej w śmietanowym pokrowcu, leżą potężne pęki jasnożółtych bananów; tu połyskują fioletowe ciała oberżyn, tam kosze czerwonych jak korale pomidorów, nie większych od śliwek, o smaku wytwornymi, kwaskowatym; dalej, na palmowej macie, cały stos złotych mandarynek, które gąbkowatą swą skórą zdają się wsiąkać światło słoneczne. Gdzie spojrzysz, wszędy coś nowego: to złoto-siwe ananasy, ogromne, niemal jak głowy, a tanie tak, że za lichego miedziaka kilka ich dostać można; to zielone, łuskowate annony179, pełne w środku jakby ubitej z cukrem śmietanki; to wreszcie olbrzymie owoce, zwane małpim chlebem180, w których ognistym wnętrzu siedzą czarne ziarnka jak potępieńcy w piekle.

A teraz czołem przed tym owocem — to karika-papaja! W smaku podobna do manga, równie soczysta, również leciuchnym obrzaskiem terpentyny obdarzona, posiada ona przymiot, który ją czyni nieocenionym skarbem dla smakoszów. Oto zawiera tyle pepsyny181, że po najobfitszym obiedzie dość zjeść jej kilka plasterków, by pozbyć się ociężałości, uczuć na nowo lekkość, swobodę i lube drgnienia budzącego się powtórnie apetytu. Nawet lekarze zwrócili już uwagę na ową szczęśliwą własność tych owoców i wyciąg z nich sprzedaje się pod nazwą „papainy” w większych aptekach. Zapewniano mnie wprawdzie, że ta apteczna papaina jest prawie zawsze fałszowana, choć nie wiem, dlaczego by tak miało być, gdyż karika rośnie tu wszędzie, prawie jak u nas badyle.

Do najlepszych owoców należą także małe, zielone banany, tak delikatne, że w ustach zmieniają się niemal w płyn; dalej gojawy182, jabłuszka z Cytery183 i liczne rodzaje orzechów. Cała dzielnica indyjska pachnie sandałem i gwoździkami, ale nad tymi targowiskami unosi się inny zapach, trudny do określenia, bo złożony z całej gammy woni, nieco do zapachu soku owocowego podobny, nieco surowy, ale orzeźwiający, przesycony atomami lotnych olejków owocowych — i zarazem wanilii. Wciąga się go z rozkoszą nie tylko nozdrzami jak perfumę, ale wyczuwa się go podniebieniem, językiem i ślinowymi gruczołami, które pod jego błogim wpływem poczynają działać pospieszniej.

Gastronomiczny ten ustęp dedykuję pewnym kolegom moim po piórze, nieobojętnym na uciechy stołu, a czynię to tym skwapliwiej, że zbliżamy się do murzyńskiej części miasta, w której sprzedają wędzone i mocno niepachnące połcie rekina. Chaty murzyńskie otaczają, właściwie mówiąc, ze wszystkich stron miasto i stanowią jego obręb zewnętrzny. Stoją one ciasno, jedne przy drugich, czasem tylko poprzegradzane palmami, nie tworząc regularnych ulic, ale raczej wąskie, wężowate przejścia, w których łatwo można zabłądzić i w które niezbyt bezpiecznie jest się zapuszczać nawet w dzień biały, zwłaszcza samemu. Chaty te, lepione z chrustu i czerwonej gliny, zawsze okrągłe, mają stożkowate dachy kryte trzciną. Gdy się między nie wejdzie, gdy naokół ujrzy się czarne skóry, ogolone zupełnie lub pokryte wełnistym włosem głowy, szerokie usta, płaskie nosy, błyszczące białka oczu, bransoletki na nogach, kolczyki w nozdrzach, ma się wrażenie jakiejś dzikiej wioski położonej w głębi Afryki. Tu i owdzie są wprawdzie i wśród tych chat kramy, w których sprzedają owoce, kokosy lub owinięty w zielone liście areku i pomieszany z wapnem betel184, ale kramarzami są także Murzyni — nic więc nie mąci tego czysto afrykańskiego obrazu. Po uliczkach, przed chatami, raczkują małe Murzynięta — i na widok Europejczyka, wsparłszy się na rączkach, zadzierają w górę swoje krągłe jak kule główki, wytrzeszczając oczy i przypatrując mu się ciekawie; między dziećmi uwijają się kozy, gromady kur rozgrzebują śmiecie; ziemia zasiana jest pestkami mangów, obierzynami małpiego chleba i zwiędłymi liśćmi bananów.

Słońce tworzy jakby świetlisty pas na środku ulicy, podczas gdy jej brzegi pogrążone są w cieniach padających od zwieszonych nad niskimi ścianami dachów. Światło jest tu jednakże inne niż w środkowych dzielnicach. Tam odbija się ono od białych murów i oślepia oczy białością, tu, rozświecając czerwonawy grunt ulicy i rzeczy przeważnie brunatne, wydaje się i samo czerwieńsze, mniej natężone, przez co i cienie nie są tak czarne i twarde. W tych cieniach, pod ścianami i w otworach chat siedzą stare Murzynki, witając przechodnia słowem: „Yambo!” i wypluwając z bezzębnych warg czerwoną jak krew, od betelu, ślinę. Młode kobiety z głowami uczesanymi w szeregi cienkich warkoczyków tłuką w stępach185 kassawę, czasem wabią do wnętrza chaty — na co nie zważaj, o młody, pełen nadziei, przechodniu! — śmieją się, rozwieszają chusty, niańczą dzieci, uganiają się za kurami itp.

Mężczyźni śpią pod ścianami, palą tytoń, żują betel, śpiewają lub bębnią. Bębnią przede wszystkim! O każdej porze dnia i nocy w dzielnicach murzyńskich rozlega się to bębnienie, podobne do odgłosu, jaki powstaje przy uderzeniu kijem w wypróchniały pień drzewa. Jest to ulubiona ich muzyka. W dzień jednak mniej widzi się mężczyzn, zajęci są bowiem pracą w porcie i mieście. Murzyni Suahili są w ogóle dość pracowici. Ci, którzy posiadają swoje własne pirogi — owe oryginalne czółna z pławicami, które widziałem przy wjeździe — wyjeżdżają na ryby; inni noszą ciężary, wyładowują okręty, przewożą podróżnych do miasta, dźwigają kły słoniowe i przeróżne towary lub posługują po domach. W klimacie, w którym biały człowiek nie może pracować, wszelka grubsza robota na nich musi się opierać. Mają oni przy tym dużo i ducha przedsiębiorczego. Arabowie z Maskatu podbili ich wprawdzie z łatwością, ale następnie za pomocą nich podbili cały przyległy Zanzibarowi brzeg afrykański i sięgnęli aż hen do głębi. Suahili najmują się także chętnie do karawan idących nad wielkie jeziora, do Kilimandżaro lub jeszcze dalej. Stanley zawsze w Zanzibarze rekrutował swoich ludzi, którzy muszą być jednak dobrymi żołnierzami, skoro mógł przebojem przechodzić z nimi Afrykę od oceanu do oceanu. Arabowie nawrócili ich na mahometanizm, który przyjął się tu niezmiernie łatwo, przemawiał bowiem doskonale do zmysłowych natur mieszkańców, ale utracił swój fanatyczny charakter. Zresztą Suahili poprzestają na zachowywaniu tylko pewnych jego przepisów, nie łamiąc sobie głowy nad jego duchem i różnicą od wiar innych. Gdy po powrocie ze stałego lądu mieszkałem czas jakiś z powodu febry w szpitalu francuskim, miałem okno wychodzące wprost na ocean i co dzień widywałem na płaskości całe gromady mężczyzn i kobiet czyniących ablucje186. Otóż zdaje mi się, że do tych ablucji da się sprowadzić cały mahometanizm miejscowy, bo zresztą nie ma tu wspaniałych meczetów, wysmukłe minarety nie strzelają nad miastem ku niebu i głosy muezinów187 nie wzywają wiernych na modlitwę, słowem: to, co wszędzie na Wschodzie stanowi główną jego cechę i przede wszystkim rzuca się w oczy — nie istnieje tu wcale. Tolerancja religijna wielka, zawiści i rozdrażnień wyznaniowych żadnych, co się może tłumaczy i tym, że Zanzibar jest portem, w którymi spotykają się ludzie wszelkich narodowości i wyznań. Można rzec, że ducha propagandy posiadają tylko wyznania chrześcijańskie. Tkwi on z natury rzeczy w misjach, ale i misje, nawet tak wzorowe i ewangeliczne, jak francuskie, nie cieszą się tu znaczniejszą liczbą miejscowych owieczek. Ograniczają się one głównie do wykupywania z niewoli dzieci, często z głębi lądu pochodzących, i do wychowywania ich w zasadach ewangelii. Szerokiemu krzewieniu się chrześcijaństwa

1 ... 7 8 9 10 11 12 13 14 15 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz