Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖
Pod koniec 1890 roku czterdziestoczteroletni autor Trylogii wyruszył w podróż do Afryki, z której zapowiedział cykl korespondencji. Zamierzał wyprawić się w głąb lądu i spędzić miesiąc na wyprawie myśliwskiej. Listy z Afryki obejmują dwadzieścia trzy szkice, które powstały w trakcie podróży oraz po powrocie pisarza.
Sienkiewicz nie tylko opisuje krajobrazy, klimat, spotykanych ludzi, stroje, zwyczaje, egzotyczne owoce, rośliny i zwierzęta. Nie stroni też od ogólnych refleksji nad handlem niewolnikami, charakterem wcześniejszych i obecnych stosunków w Afryce, wpływem kolonializmu i placówek misyjnych.
Do najlepszych artystycznie partii książki należą fragmenty oddające wrażenia pisarza, przesiąknięte melancholią, malarskie opisy Sfinksa księżycową nocą, gwiazd wschodzących nad morskim horyzontem, upalnego popołudnia na afrykańskim stepie, smug cieni o zachodzie słońca na rzece.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Swoją drogą, owa obojętność nie przeszkadza Murzynowi wyznającemu mahometanizm uważać innych Murzynów-fetyszystów188 za niższe istoty, przeznaczone na łup i niewolę. Ale o tym pomówię obszerniej przy opisywaniu misji. Co do miejscowych Suahili, oczywiście uważali się oni za „wielki świat” w stosunku do innych czarnych, których zresztą przewyższali zawsze cywilizacją. Jest to lud pojętny i fizycznie bardzo tęgi. Rzeźbiarz napatrzyłby się tu na torsy takie, jakich na próżno by szukał w Europie. Zwłaszcza, gdy się widzi tragarzy niosących na drągach ogromne ciężary, gdy muskuły ich natężone wychodzą spod skóry i połyskują od potu — można by mniemać, że się ma przed sobą posągi gladiatorów z brunatnego marmuru wykute. Twarze ich nie są piękne: nosy spłaszczone, zęby tkwią pochyło, wskutek czego dolna część twarzy wysuwa się naprzód. Toż samo można powiedzieć o kobietach. Ramiona mają przepyszne, plecy silnie osadzone w szerokich biodrach, ale... pojęcia afrykańskie o piękności biustu są wprost przeciwne europejskim — wszystkie zaś biusty są piękne na sposób afrykański. Mężczyźni golą głowy, kobiety splatają, jak wspomniałem, włosy w szeregi warkoczyków leżących tuż przy skórze. Sztuka fryzjerska niewątpliwie stoi wyżej w Afryce niż w Europie, trudno bowiem zrozumieć, jakim sposobem te włosy krótkie i kręcone jak baranek na naszych zimowych czapkach dają się układać w tak misterne uczesania. Prawie wszystkie kobiety mają przekłute nosy, mianowicie zaś prawe nozdrze, wszystkie noszą naszyjniki z zielonych paciorków lub białych muszelek, na nogach bransolety z kości słoniowej, czasem z mosiężnego drutu. Ubranie ich składa się ze sztuki perkaliku podwiązanej pod piersiami. Perkaliki te, wyrabiane przeważnie w Indiach, drukowane są w kolorowe słońca, gwiazdy, ptaki, ryby, chrząszcze, o barwach żywych, ale bardzo harmonijnych. Perfum damy zanzibarskie nie używają — a szkoda!
Ceramika nie kwitnie. Naczynia z czerwonej gliny pozbawione są wszelkich ozdób. Pierwotne narzędzia zwykłego użytku zostały zarzucone i zastąpione przez europejskie.
Obyczaje w Zanzibarze są portowe. To jedno słowo objaśnia wszystko — i daje się jakoby rozciągnąć na całą Afrykę.
Mało miałem styczności z Suahilisami zamieszkałymi po wsiach. Mieszkańcy miasta są dosyć chciwi i dość zepsuci — w porównaniu jednak do egipskich Arabów mogą uchodzić za aniołów. Białym ludziom ulegają z musu i zapewne żywią głęboki podziw dla ich potęgi, bogactw, władzy i rozumu, ale za prawych swych panów uważają dotąd Arabów — i kto wie, czy Murzyna nie boli to, że i ów pan musi dziś ulegać tym niepohamowanym białym parweniuszom, którzy przybyli zza morza na żelaznych statkach pełnych gromów.
Arab do dziś dnia ma urok w całej Afryce, wszędzie bowiem aż do ostatnich czasów on był M’buana Kuba, tj. „panem wielkim”, a Murzyni jego niewolnikami. Nie wiem, czy ci ostatni żywią jaką wdzięczność dla białego człowieka za to, że gdzie stąpił nogą, tam handel niewolnikami ustawał. Z czasem może tak będzie, ale ten czas jeszcze nie przyszedł. Jeszcze dziś poczucie prawowitości niewoli tkwi w krwi afrykańskiej. Zresztą Murzynowi wydaje się zapewne, że na zniesieniu handlu zyskał wprawdzie o tyle, że dziś sam już nie może popaść w niewolę, ale natomiast i stracił, bo dawniej mógł kupować lub zagarniać niewolników — dziś już nie może. W Zanzibarze handel istnieje tylko w tajemnicy i napływ świeżych niewolników jest niewielki — dawniejsi jednak nie zostali usamowolnieni i jest ich mnóstwo. Zwiedzając murzyńską część miasta, ani się domyślasz, widząc tych wszystkich ludzi zarówno czarnych, zarówno gołych, w jednakich chatach mieszkających, że tam jeden jest właścicielem, drugi rzeczą, że jeden ma wszystkie prawa, drugi żadnych. A jednak tak jest — Murzyni posiadają także swoich Murzynów, niewolnicy swoich niewolników — i wszyscy uważają ten stosunek za tak naturalny, jak i to, że jeden jest silniejszy, drugi słabszy, jeden wysoki, drugi maleńki.
O Arabach nie ma co i mówić. Całe ich gospodarstwo w Zanzibarze oparte jest na pracy niewolników i bez nich pola gwoździkowe wyjałowiałyby prędko. Nie wypada także panu jeździć bez świty, więc na Mnazimoi i w samym mieście często można widzieć Araba z czerwono malowaną brodą i na czerwono malowanym ośle otoczonego całą czeredą biegnących pieszo niewolników. Jedni osłaniają go od słońca szerokimi liśćmi bananów, drudzy pędzą na przodzie krzycząc: „Simille! — i na ów okrzyk tłumy Murzynów rozstępują się pokornie, jeszcze dotychczas, na dwie strony i zapewne ze zdumieniem widzą, że biały nie tylko nie ustępuje, ale podnosząc laskę, każe zbaczać całej kawalkadzie, a mimo tego piorun nie spada na jego zuchwałą głowę!
Zwykle, gdy lud bardziej uspołeczniony podbije plemiona na niższym szczeblu oświaty stojące, narzuca im nie tylko swe zwyczaje, ale i język. W Zanzibarze stało się inaczej. Tu wspólnym językiem dla wszystkich jest język ki-suahili. Jego Zanzibarska Mość, dwór i Arabowie, tak z miasta, jak i ze wsi, nim tylko w codziennym życiu mówią. Używają go Hindusi; misjonarze układają w nim pieśni pobożne i miewają kazania. Europejczycy uczą się go dość łatwo. Jest to język dźwięczny, w którym każdą zgłoskę, niemal każdą literę słychać wyraźnie. Misjonarze zapewniali mnie, że jest bardzo regularny i nie ma zupełnie wyjątków. To pewna, że posiada on niezwykłą żywotność, nie tylko bowiem nie dał się wyprzeć w Zanzibarze arabszczyźnie, ale rozszerzył się na brzegach i w całej równikowej Afryce, jak francuski w Europie.
Od Bagamoyo aż do wielkich jezior i hen, dalej, wzdłuż dorzecza Kongo można się nim mniej więcej wszędzie rozmówić. Zapewne pochodzi to i stąd, że różne miejscowe narzecza były z ki-suahili pokrewne.
Obecnie misje francuskie w Zanzibarze i Bagamoyo uczyniły ten język piśmiennym. Przełożono nań ewangelię189, powydawano gramatyki, a za czasu mego pobytu na wyspie ojciec Le Roy kończył właśnie wielki słownik ki-suahili-francuski.
Oto co mniej więcej da się pobieżnie o Zanzibarze powiedzieć. Gdy go sobie obecnie czasami przypominam, przedstawia mi się on jakby jakieś wielkie pandemonium190. Przed oczyma stają mi twarze Europejczyków, Arabów, Indian i Murzynów; słyszę ów gwar różnojęzyczny; widzę gorączkowy ruch za chlebem i zyskiem; wszystko się tam spotyka, ściera, mrowi i kupczy tak zawzięcie, jakby chciało sobie wieczność kupić. Życie kipi w tym mieście jak na jarmarku. Widzę dotąd stosy kłów słoniowych, wory gwoździków, kupy różnobarwnych owoców, lasy masztów w porcie i setki łodzi z wiosłami po bokach, poruszającymi się jak nogi owadów. To znów przypominają mi się leżące z drugiej strony miasta cieniste gaje mangów i powiewne pióropusze kokosów — nad wszystkim zaś nieubłagane słońce i duszna, wilgotna atmosfera, w której czai się febra, wysysająca krew z ludzkich twarzy i znacząca je piętnem zmęczenia, tęsknoty, wielkiego smutku i bliskiej śmierci.
Listy i znajomości. — Fraki i białe krawaty. — Obiady. — Wspomnienia powieści Mérego. — Pani Jameson. — Tipu-Tib. — Redbreast. — Audiencja u Sułtana. — Sala. — Nieregularni.
Czas w Zanzibarze schodził mi na zwiedzaniu miasta i na zapoznawaniu się z różnymi osobami, do których miałem listy polecające. Kto przybywa po raz pierwszy w strony tak dalekie, jest w nich jak w lesie, że zaś chodziło mi o zebranie karawany i wyprawę na stały ląd, musiałem przeto szukać i objaśnień, i pomocy. Biała skóra jest wprawdzie w tych krajach nie lada rekomendacją, ale i listy się przydadzą; byłem zaś opatrzony w najrozmaitsze polecenia, mianowicie do konsula niemieckiego, von Redwitza, do Wissmanna191 w Bagamoyo, do misjonarzy od kardynała Lavigerie i do generalnego konsula angielskiego w Zanzibarze, pana Ewan Smitha, od osób zajmujących wysokie stanowiska w Anglii. Łatwość, z jaką te listy otrzymałem, wprawiła mnie po prostu w zdumienie, albowiem osób tych nie tylko nigdy w życiu poprzednio nie widziałem, ale nie byłem z nimi w żadnych stosunkach. Taka uprzejmość i dostępność są jednak dowodem wysokiej kultury, jaką nie wszędzie można znaleźć. Miło mi też przy tej sposobności załączyć kilka słów podziękowania, komu należy, za ową uprzejmość i pomoc, która istotnie okazała się bardzo skuteczną.
Barona von Redwitza poznałem w klubie niemieckim tegoż samego dnia, w którym przybyłem do Zanzibaru. Istnieje tu takie prawo, że kto przywozi ze sobą broń, musi złożyć świadectwo odpowiedniego konsulatu, że nie czyni tego w celach handlowych. Otóż, ponieważ w Zanzibarze nie ma wcale konsula ruskiego, p. Redwitz sam ofiarował się nam zastąpić go w tej sprawie. Był on poprzednio pierwszym drogmanem192 ambasady w Konstantynopolu i znał dobrze zacnych pp. Groplerów, u których mieszkałem w czasie mego pobytu w tym mieście. Jest to człowiek, należący widocznie do wyższych sfer towarzyskich. Pobyt w Zanzibarze jest zapewne szczeblem w jego dyplomatycznej karierze, ale szczeblem ani ze względu na klimat zbyt bezpiecznym, ani zbyt miłym. Wyspa jest urocza dla podróżnika, który przyjeżdża na dwa lub trzy tygodnie, ale mieszkać na niej stale nie chciałbym za wszystkie kły słoniowe, które widziałem na komorze, choćby z dodatkiem wszystkich worów napełnionych gwoździkami.
Dom sir Ewan Smitha otworzył mi następnego dnia swoje gościnne wrota. Ponieważ Zanzibar, na mocy zawartych przed paru laty układów między Anglią a Niemcami, dostał się ostatecznie pod protektorat angielski, przeto dom ten jest właściwą stolicą wyspy. Tu załatwiają się wszystkie sprawy polityczne i handlowe; stąd płyną reformy, które z czasem mają zbliżyć Zanzibar z resztą ucywilizowanego świata. Ważność domu można poznać w ruchu, jaki w rannych godzinach panuje w jego biurach. Widzisz tu tłum złożony z Arabów, Europejczyków, Indian i Suahilisów, między którymi kręcą się dziesiątki sług konsularnych, czarnych i brązowych, przybranych w barwę czerwoną. Interesa muszą tu iść wartko i posiadać niemałą wagę, konsul bowiem opowiadał mi później, że na same depesze wydaje miesięcznie jakąś nadzwyczajną sumę rupii. Prywatne mieszkanie p. Ewan Smitha zaciekawiało mnie niepomiernie jako model, z którego można poznać, jak mieszkają i żyją zamożni Anglicy w Indiach i w ogóle w krajach egzotycznych. Trochę wyglądało ono na muzeum, jeśli nie ściśle, to przeważnie etnograficzne. Na ścianach broń wszelkiego rodzaju: miejscowa i sprowadzona z głębi lądu, więc tarcze, łuki, włócznie i maczugi, poukładane w rozety; gdzieniegdzie głowy antylop, rogi bawole; niżej delikatne maty z różnych wysp, dywany perskie; po kątach pełno bibelotów193 indyjskich i japońszczyzny, wszystko to zaś ożenione z solidnym komfortem angielskim, bez którego Anglik obyć się nigdzie nie może — i który najdziksze kraje, najbardziej zapadłe kąty świata, zmienia mu w home194, miły dla duszy. Jeśli prawdą jest, że Niemiec szuka ojczyzny tam, gdzie mu dobrze, to można powiedzieć, że Anglik zabiera ją wszędy ze sobą i dlatego wszędzie mu dobrze.
Sir Ewan Smith, obecnie przeniesiony do Maroko, jest to gentleman w pełni sił i energii, w obejściu nader uprzejmy; uczynił on mi wrażenie człowieka wszechstronnej kultury, światowego, lubiącego życie, a w nim nie tylko estetykę, ale nawet i wygodę. Następne odwiedziny utwierdziły mnie w tym mniemaniu, widywaliśmy się zaś dość często. Zaraz po pierwszej wizycie ja i mój towarzysz zostaliśmy zaproszeni na obiad, o którym wspominam dlatego, że był on również, jak i mieszkanie pana Ewan Smitha, połączeniem europejskiego wykwintu z czymś egzotycznym i w naszych klimatach nieznanym. Nad zupełnie ładną europejską zastawą stołową wznosiły się bukiety podzwrotnikowych kwiatów, nad nimi kołysały się indyjskie punkhas, to jest ogromne kwadratowe wachlarze, poruszane podczas obiadu przez Hindusów za pomocą sznurów, tak jak druty do dzwonków.
Z zewnątrz dochodził nocny szum fal Oceanu Indyjskiego. Sala jadalna była oświeconą podobnie, jak bywają oświecane jadalnie zamożnych ludzi w Paryżu lub Londynie, ale przez otwarte na taras okna widać było na niebie błyszczący Krzyż Południowy. Służba indyjska w malowniczych kostiumach, z brodami malowanymi na purpurowo, podawała europejskie potrawy paniom w wyciętych sukniach i panom w białych krawatach. Mimo woli znów przypomina się anegdotka o owym Angliku, który schroniwszy się przed krokodylem wprost z kąpieli na palmę, uczynił sobie z liści palmowych przede wszystkim krawat i rękawiczki. Próżno byś się też, człowiecze, spodziewał, że wybierając się do wnętrza Afryki, nie potrzebujesz brać ze sobą fraka. Owszem, potrzebujesz, bo nad Tanganajką, Ukerewe, w Uidjidjii lub jakiej innej miejscowości przez piętnaście „j” możesz znaleźć angielską lady195 towarzyszącą mężowi, gdzie pieprz rośnie. Ona do obiadu ubierze się w wygorsowaną suknię, on będzie cię częstował pale ale’m196, ubrany we frak i biały krawat. Anglicy są wszędzie jednacy.
Co do Zanzibaru, jest on zapewne miejscem już tak wysoce ucywilizowanym, że za jakie lat dziesięć lub dwadzieścia mieszkańcy jego będą mówili na wzór Marsylczyków: „Gdyby Paryż miał swoją Mnazimoję, to byłby małym Zanzibarem”197. — Być może! Paryż nie ma istotnie Mnazimoi, ale natomiast posiada klimat daleko odpowiedniejszy do ubierania się we frak i biały krawat. Zanzibar — i sztywny, wykrochmalony gors frakowej koszuli — są to pojęcia wyłączające się stanowczo. Dorożek tu nie ma, jechać z hotelu na obiad nie możesz; noc nie zmniejsza upału, co krok oblewasz się potem; musisz więc iść noga za nogą, inaczej bowiem twój śnieżny gors, twój mleczny krawat, twoje alabastrowe mankiety i twój kararyjski198 kołnierzyk zmienią się w coś pośredniego między mokrym kompresem a jedną z takich ścierek, jakich majtkowie używają do zwilżania pokładu. Ale za to co za ulga, gdy się już siądzie do stołu, gdy punkhas, ciągnione przez czerwonobrodych Hindusów, poczną kołysać się nad zastawą, roznosząc przesycony wonią zwrotnikowych kwiatów powiew i chłód, i gdy ocean przesyła od czasu do czasu swoje szerokie oddechy, jeśli nie zimne, to przynajmniej świeże. A obok tego — „przyznaj asindziej199” — że jest rzeczą wysoce oryginalną siedzieć pod równikiem obok damy przybranej w balową suknię, powtarzać w Zanzibarze komunały
Uwagi (0)