Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Za okolicznościami powstania Pielgrzymki do Jasnej Góry stoi Aleksander Świętochowski, który namówił młodego i jeszcze nieznanego szerszej publiczności Władysława Reymonta do udania się wraz z pątnikami do Częstochowy, a następnie opisania swoich wrażeń z wędrówki. Prośba ta była nieprzypadkowa — w 1894 r. przypadała setna rocznica insurekcji kościuszkowskiej, stąd pielgrzymka miała mieć w sposób zawoalowany charakter demonstracji patriotycznej. Owocem wyprawy Reymonta był reportaż publikowany w odcinkach na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”, a później wydany w formie książki.
Niemniej jednak to, co oferuje Pielgrzymka do Jasnej Góry zdecydowanie wykracza poza ramy poetyki reportażu. Ściśle badawczy zmysł Reymonta i jego racjonalistyczne podejście do świata słabną z dnia na dzień, ze strony na stronę, a zastępują je impresjonistyczne opisy pejzażu, śpiewu słowika i gama uczuć, której wyrażenie graniczy z niemożliwością. Przekraczając wraz z pielgrzymami kolejne wsie, odwiedzając kolejne kościoły, podziwiając kolejny zachód słońca, czytelnik ma szansę zaobserwować cykl przeobrażeń świata przedstawionego albo — tak jak bohaterowie Pielgrzymki Reymonta — doświadczyć głębszej przemiany.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Może jeszcze brat co wie o Panu Jezusie? — pytam zachwycony naiwnością opowieści.
— Nie, już nic nie wiem.
Opuszczam go i skręcam w las, żeby sam pozostać, bo mi zaczęły te drzewa coś mówić i ciągnąć w głębię. Echa niosły mi psalmodię ludu, coraz cichszą falą zamierającą w jakimś srebrnawym szepcie, i tylkom szedł za jej brzmieniem: a las się rozgwarzał blaskami słońca i rozmadlał w ciszy złotawego mroku.
Olbrzymie sosny, jakich nie widziałem jeszcze w życiu, stały jak nieskończony las bursztynowych kolumn nakryty stropem zielonym, poprzecinanym błękitem.
Żółny, niby czerwone błyski, przelatywały po gałęziach, trzepotały skrzydłami i wydawały krzyk przeciągły, który brzmiał w ciszy niby jakiś oderwany frazes nokturnu.
Mchy, o niezmiernie miękkim szmaragdowym tonie, słały się dołem jak wody o spokojnej toni, a przestrzenią szły szmery, brzęki, wonie, szumy, czasami ostatnie echa pieśni uderzały w te potężne struny lasu i rozbrzmiewały dziwnie piękną i słodką melodią, która mi osnuwała duszę i rozpraszała ją po lesie.
Jakiś łagodny, ciepły wiatr przeciskał się przez korony, że drżeć i chwiać się poczęły cicho, a te czarności dziwne i niepokojące, które leżały pod konarami rozłożystych świerków, falowały niby twardy rytm w tej czarodziejskiej symfonii leśnej.
Zatrząsłem się, bo ostra gama śpiewu nadbiegła niby brutalny, zimny strumień lutego światła i zakłóciła tę świętą ciszę wrzawą skrzeczącą i zgiełkiem, a mnie się tłoczyły w mózgu czytane niegdyś słowa:
Kompania odpoczywała zaraz za lasem; poszliśmy już razem do Studzianny.
Stanęliśmy tam na ósmą rano.
Wyszedł po nas ksiądz z muzyką, chorągwiami, feretronami i po przemowie wprowadzili nas do kościoła.
Wioska i kościół poklasztorny po zgromadzeniu księży filipinów w zepsutym stylu odrodzenia. Ołtarze barokowe. Kościół o trzech nawach z wybladłymi freskami na sklepieniu, widny i duży. W zakrystii, dosyć ciemnej, wiszą rzędami portrety książąt Kościoła i rycerstwa.
Szczególnie dwa portrety rzucają się w oczy; jeden jakiegoś purpurata, a drugi rycerza w pełnej zbroi i rysim płaszczu.
Zabudowania poklasztorne ogromne i nieźle utrzymane, a poza nimi ogrody obwiedzione murem wysokim.
Oglądam znowu kościół i widzę, że jest z XVII stulecia, ale w XVIII był z pewnością przyprowadzony do obecnego stanu; znać to po napuszonej niesmaczności ozdób. Co mnie drażni prawie w każdym prowincjonalnym kościele, a w szczególności tutaj, to rzeźby. Są okropne po prostu. Istna ciesiołka barbarzyńska, wyzłocona i polichromowana przez eunuchów sztuki.
Powracam jeszcze do zakrystii.
Tłok jest przy mensie, kupują obrazki i książeczki z opisem kościoła i cudownej Matki Boskiej Studziańskiej, więc nim się przepchałem do portretów — słyszę:
— Bracia i siostry, ja wam nie mówię. Bydło jesteście, trzoda, ale Bóg świadkiem, jak mało ludźmi jesteście — pchacie się i ciśniecie niby stado.
Kto to mówi, nie widzę w tłumie.
Podoba mi się mniej ten portret, bo widzę, że malarz pokrywa swą niemoc sztuczkami, kolorytem wypudrowanym i mdłym i pozą paradną purpurata, który stoi tak, jakby się kazał podziwiać prostakom. Cały sposób malowania efekciarski i płaski przypomina mi marionetki strojne we fraki i koronki, strojnisiów stanisławowskich malowanych przez uczniów Bacciarellego75. Malarz nie rozumie już ciała jak za czasów odrodzenia, ani wyrazu i myśli wysubtelnionej jak da Vinci, tylko ma stałe szablony podług76 których maluje. Biskupa, króla, rycerza, szlachcica, tak, jak ich sobie przedstawiał w ceremoniale, z całą pompą wystawności.
Już się nie przyglądam temu w zbroi; wychodzę z kościoła i przypatruję się dziadom.
Istna kopalnia brzydoty i potworności. Piękny ten asortyment siedzi po obu stronach przejścia. Naliczyłem 32 ślepych, kulawych, niemych, pokręconych. Widzę po sposobie wyciągania rąk i pokazywania swego kalectwa, że to starzy zawodowcy.
Żebrzą niesłychanymi głosami, gną się, płaszczą, jęczą choćby o grosik u „siostrzyczków” i braci pobożnych, a każdy z nich woła, że jest najnieszczęśliwszy.
Kopalnia typów, ruchów, rżeń, bród, jęków, spojrzeń apostolskich a wyrazów twarzy łotrowskich, cały śmietnik dusz ohydnych, bo czuć z daleka, poza tą maskaradą żebractwa, cynizm wstrętny i obłudę specjalistów. Tylko jeden z całej tej brudnej zgrai wydaje mi się innym. Jest naprawdę ślepy, a śpiewa bez przestanku, a obok siedząca baba wtóruje mu falcetem. Usiadłem za tą parą, aby posłuchać, co śpiewają.
Ludzi wychodzi z kościoła coraz mniej, a mój dziad śpiewa:
I dalej idą już tylko warianty.
— Nie drzyj się, głupi, po próżnicy77, nikt już nie idzie — szepnęła mu kobieta, ale tak głośno, że najdokładniej wszystko słyszałem.
Umilkł i zaczęli liczyć pieniądze.
— Rubel ino. Na psa taki zarobek. Łachmytki78 jedne, idzie to na odpust przez79 grosza, kiej80 dziady.
Splunął pogardliwie, wyjął tabakierę i rzekł:
— Zażyj, babo, spracowałaś się sielnie81.
Odszedłem, aby nie mącić odpoczynku spracowanym.
Na placu przed kościołem pełno narodu. Nadchodzi kompania ze Zwolenia, z guberni radomskiej, coś tysiąc dusz; idą z księdzem na czele i z chorągwiami. Lud rosły i twarze inteligentne. Kobiety w chustkach okręconych jak zawoje, w wełniakach i zapaskach na ramionach granatowych w białe poprzeczne pasy.
Odróżniają się od nas strojem, akcentem i jakąś większą ruchliwością.
Oni poszli do kościoła, a ja, że byłem głodny niezmiernie, jeść na plac. Kapuśniak był obrzydliwy, herbata jeszcze gorsza, ale wyboru nie ma.
Wyspałem się w księżym ogrodzie, na murawie, w cieniu jabłoni pokrytej zupełnie kwiatem i pszczołami biorącymi miód. Ażeby się choć trochę obmyć, idę do sadzaweczki, pełnej brudnej i zanieczyszczonej gliną wody. Już tam nad brzegiem myło się dosyć ludzi.
Jakaś siostra wygarnęła masło na szmatkę, ogląda garnek pod słońce, a potem śpiewnie mówi:
— Tymi, Najświętsza Panno Studziańska, przebacz, co powiem, ale tego psubrata lepigarka niech jasna choroba zatłucze!
I wali z wielką, płaczliwą irytacją garnek o ziemię.
— To grzech, siostro, tak pomstować82 przez marną glinę — rzecze surowo brat jakiś.
— No, mój braciszku. Jeszcze roku nie ma, jak dała za niego dwudziestkę w Węgrowie — i już feler i cały garnek na nic.
I rozżalona, wśród śmiechu braci, zbiera masło przeciekające jej przez szmatkę i odchodzi.
Zdobyłem miejsce przy kałuży; obok mocząca nogi i czesząca się siostra pyta:
— Brat z jakiej kompanii?
— A siostra?
— Ja z ciepielowskiej.
— A ja ze zwoleńskiej.
— To dobrze, bo w praskiej to idą same złodzieje — mówi z głębokim przekonaniem.
Nie wyprowadzam jej z błędu, tylko myjąc się, słucham rozmowy dwóch braci siedzących za mną.
Jeden z nich powiada:
— Na gruszki się ma, to zboża nie będzie.
— Brat z daleka? — pyta drugi.
— Nie, zaraz spode Warszawy.
— I w butach całą drogę?
— A całą.
— Toż szkoda, braciszku.
— Cóż to, buta będę żałować, a nóg nie! To ino szlachta boso idzie; nas stać jeszcze na obucie, chocieśma83 chłopy — mówi uszczypliwie.
— To i cóż, toż my i tak szlachta ze szlachty, a ty, bracie, chłop, to i cham.
— Taki szlachcic, co gołkiem i piechty chodzi84, to u mnie stoi grosz85.
— I pieszo i boso, a zawsze, mój bracie, co szlachcic, to szlachcic. U mnie, bracie, i obejście i delikatność, i honor swój jest, a ty, bracie, gliniany, gruby człowiek jesteś.
— A bracia cieńkie ludzie jesteśta i delikatne, bo przypowiastka powiada:
Szlachcic się żachnął, ale ciągnął słodko:
— Żeby ty, bracie, nie był ordynarny człowiek, toby tego nie mówił, co głupie powiedziały, ale znać, co kiedyśmy władali, to wy jeszcze chodzili na bałyku86 i baty brali87, mój bracie.
— A jest taka druga przypowiastka:
— Ot cham jesteś, czysty cham, mój bracie!...
I odszedł, nie tracąc spokoju.
Masy okolicznych chłopów w niezmiernie barwnych strojach kręciły się pomiędzy naszym i braćmi. Kobiety całe na czerwono, a chłopi w białych kapotach samodziałowych, czerwonych spodniach i spencerkach, w kapeluszach niby garnczki do mleka, przewrócone dnem do góry i obwiedzione galonem podwójnym lub aksamitką.
Kiedy tak się przypatruję tym ludziom, przystępuje do mnie jakiś młody, może 18-letni chłopak, w bluzce, słomianym kapeluszu i perskich pantoflach na nogach i pyta:
— Brat z Warszawy?
— Tak.
Widzę ładną, cherubinowo ułożoną twarz tego braciszka.
— Nie wie brat, przez kogo erygowany ten klasztor?
— Jużci, że nie wiem.
Nie odzywa się, tylko z sykiem bolesnym siada, ściąga pantofle, wyjmuje flaszeczkę i zaczyna okładać swoje popuchłe i poobcierane nogi wodą gulardową.
— Nie dojdzie brat do Częstochowy — mówię ze współczuciem.
— Dojdę. Matka Boska mi pomoże i choćby na czworakach, to dojdę — odpowiada z jakimś tkliwie seraficznym uśmiechem.
Maskuje spryt naiwnością i wygląda na typowego „mamisynka”, więc nie bardzo wierzę w jego szczerość.
Idę do woalów siedzących pod parkanem. W dwóch trzecich są odsłonione, bo Melancholia nie zdjęła zasłony.
Bardzo miłe i sympatyczne twarze.
Umawiamy się wyjść razem przed kompanią, bo czeka nas droga czteromilowa do noclegu, a już jest godzina druga po południu.
I wyruszamy wkrótce jeszcze lepszymi piaskami.
Za Studzianną okolica zmienia się gwałtownie. Idziemy wydmami porosłymi janowcem i nędznymi jałowcami. Jest miejscami trochę żyta, ale nad wyraz marne. Horyzont zamykają góry żółcące się szczerym piaskiem. Stoją niby łyse, odarte z włosów przez wichry czerepy, i tylko jakieś kosmyki, strzępy drzew okalają od dołu te wydmy.
Nigdzie ani wsi, ani ludzi, pustka smutna i brzydka.
Uszliśmy wiorst kilka i spostrzegamy po tumanach kurzu, że kompania niedaleko za nami. Szliśmy ze zdwojoną siłą, ale tamci nadpływali niby lawiną i zalali nas w jakimś rzadkim sosnowym lesie, i przepłynęli jak chmura. Dopędziliśmy ich znowu o parę wiorst na spoczynku.
Szukamy mleka i chleba, znajdujemy wreszcie, lecz chłop sprzedać nie chce.
— Baby nima, bo jo wim, przedać czy nie przedać? Baba by warczała.
Chcę mu z góry płacić, bo wiem, że niejedni obawiają się tego „Bóg zapłać”.
— Nigdywa mlika nie przedawali, to i nie wima po wiela — pogaduje, a drapie się po rozczochranym łbie i spluwa raz po raz.
Skończyło się na tym, że Sprzeczność wyciągnęła z szafki dzieżę z mlekiem i dalejże... ale pić nie było czym i panie musiały wziąć się do mycia kubków wiszących we dwa rzędy na ścianie, ale straszliwie brudnych. Wreszcie pokazuje się, że tego mleka jest zaledwie kwarta, a i chleba brak. Mleka nie chce chłop za nic przynieść więcej; chleba przyniósł bochen, ale nowa scena: nie ma czym odważyć, na próżno mu chcę zapłacić choćby za wszystko, byle ukrajał kawałek. Posłał jakiegoś chłopaka na wieś pożyczyć wagi i mówi spokojnie:
— Ukrzywdzić ani być ukrzywdzony nie chcę — i bochenek trzyma w garści.
Czekamy radzi nieradzi, choć widzimy, że kompania odchodzi.
Po jakim takim pożywieniu pytam się:
— Ile drogi do kościoła najbliższego? — Bośmy do wszystkich spotykanych po drodze albo leżących w promieniu
Uwagi (0)