Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Za okolicznościami powstania Pielgrzymki do Jasnej Góry stoi Aleksander Świętochowski, który namówił młodego i jeszcze nieznanego szerszej publiczności Władysława Reymonta do udania się wraz z pątnikami do Częstochowy, a następnie opisania swoich wrażeń z wędrówki. Prośba ta była nieprzypadkowa — w 1894 r. przypadała setna rocznica insurekcji kościuszkowskiej, stąd pielgrzymka miała mieć w sposób zawoalowany charakter demonstracji patriotycznej. Owocem wyprawy Reymonta był reportaż publikowany w odcinkach na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”, a później wydany w formie książki.
Niemniej jednak to, co oferuje Pielgrzymka do Jasnej Góry zdecydowanie wykracza poza ramy poetyki reportażu. Ściśle badawczy zmysł Reymonta i jego racjonalistyczne podejście do świata słabną z dnia na dzień, ze strony na stronę, a zastępują je impresjonistyczne opisy pejzażu, śpiewu słowika i gama uczuć, której wyrażenie graniczy z niemożliwością. Przekraczając wraz z pielgrzymami kolejne wsie, odwiedzając kolejne kościoły, podziwiając kolejny zachód słońca, czytelnik ma szansę zaobserwować cykl przeobrażeń świata przedstawionego albo — tak jak bohaterowie Pielgrzymki Reymonta — doświadczyć głębszej przemiany.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Wydaje mi się chwilami, że te śpiewy kształtują się w jakieś widmowe kontury, jako93 przejrzyste cienie ludzi płyną przed nami w złotym świetle dnia, jako nieskończony korowód duchów naszych utkanych z materii promienistej.
Nazwisko nic nie objaśnia, bo jest tylko jeden, pierwotnie urządzony młynek na strudze ledwie wlekącej się po piasku wody.
Wychodzą po nas ze straszliwie brzęczącą muzyką.
Kościół poklasztorny, przeładowany ozdobami, poczerniały, obwieszony przebutwiałymi obrazami.
W prezbiterium wisi historia malowana św. Stanisława Biskupa, malowana w jednym, perłowym tonie.
Na sklepieniu i ścianach, przez warstwy wapna, przebijają się barwy i kontury fresków.
Znać, że tędy przeszedł mularz-odnowiciel.
Rzeźby, wcale nie partenońskie, ale rodzone siostrzyce potwornych, garncarskich lepianek, sprzedawanych po wiejskich folwarkach jako zabawki dla chłopskich dzieci.
Niedługośmy odpoczywali i poszli na noc do Silnicy, nazwanej przez braci Macochą, bo chłopi miejscowi niechętnie przyjmują na noc.
Udzielono nam łaskawie kancelarii dworskiej na spanie i pęk słomy.
Panie zajęły pokój, a ja z Serafinem sionkę. Jeść mi się chciało straszliwie, ale jeszcze więcej odpocząć; wkopałem się już w słomę, aż tu słyszę, że ten braciszek półgłosem zaczyna śpiewać godzinki.
Czekam, sądząc, że skończy przecież; skończył, ale zaczyna śpiewać co innego.
Rad nierad wyniosłem się przed dom. Pospuszczane na noc z łańcuchów psy zaczęły docierać zajadle, że musiałem je kiełbasą zjednywać. Ułagodziły się i pokładły spokojnie przy mnie.
Taka cisza niezmierna panowała, tak słowiki śpiewały w gąszczach, bzy tak pachniały i księżyc tak cudnie świecił, że ani myśleć o spaniu.
Psy nawet nie drzemały, połyskiwały żółtawymi ślepiami, warczały głucho a przeciągle i z podniesionymi łbami leżały przy mnie.
Odeszło gdzieś zmęczenie, ból nóg, głód nawet. Napawałem się tą srebrno-fioletową wonią bzów i czarem nocy majowej. Leżałem bez ruchu całe godziny, na tych trawach opalonych rosą i zalanych światłem księżyca.
Zaczynałem majaczyć na pół sennie: wydało mi się, że te drzewa parku zaczynają drgać, mieszać się, przyoblekać jakby w ciała, że te głębie przesiane srebrem zaludniają się w widma, te mgły, co puszyły się nad trawami, skręcają się i otaczają te wszystkie cienie w welony powiewające i cała ta rzesza widm, która mi się co chwila rozsypywała i spływała na nowo, miała jakby jedną, w tysiącznych powtórzeniach twarz Melancholii i zaczyna iść, podnosić się niby na wzgórza, schodzić — a te pieśni, com je tyle dni już słuchał, zaczęły mi dzwonić w mózgu i rozbrzmiewać coraz głośniej — w ciszy.
Zdawało mi się, że i ja idę, że mijamy jakieś rojowisko zaledwie spostrzeżonych form i barw, słońce to rano, to nad zachodem, i że coraz szybciej płynę, płynę...
Nie miałem sił ni woli wyrwać się spośród tego korowodu mar zmęczonego mózgu.
Koguty zaczęły piać i świat mętniał; poszedłem do sionki, psy wlokły się za mną, ale nim się ogrzałem w słomie jako tako, trzeba było wstawać i iść — znowu iść.
Znowu śpiewy brzmiały, krzyż czerniał na przedzie, a myśmy szli, mijali lasy, przechodzili wsie, łany zbóż, strumienie i parliśmy się jak jaka rozpętana żywiołowa siła do tego punktu przyciągania, co tkwił w każdym mózgu i w każdym sercu rozrastał się coraz potężniej i oddziaływał coraz silniej.
Już nie słychać było gawęd ani żartów. Pieśni śpiewano żarliwiej i liczniej.
Pod każdym krzyżem czołgano się w prochu, całowano nie tylko krzyż, ale i sztachetki ogrodzenia, kamienie, które pod nim leżały.
Ciała znikały, pozostawały tylko twarze w rysach i wyrazie i oczy coraz więcej płonące gorączką. Milkły indywidualności i zlewały się z sobą. Nie było już znać szlachty, chłopów, mieszczan, kobiet ani mężczyzn, wszystko spływało się w tej jednej rozpalonej do białości fali religijnego uniesienia.
Na odpoczynkach walili się na ziemię jak kloce drzewa i za pierwszym odgłosem dzwonka, już stali gotowi, już szli i zaczynali śpiewać.
Większość żyje suchym chlebem, który sobie dźwiga na plecach, a nikt nie dba czy jadł, czy spał, czy jest chory, czy upał lub zimno — tylko pada, podnosi się i idzie z coraz większym natężeniem.
Notując te słowa, czuję, że w tej samej orbicie krążę, że ulegam przyciąganiu tego samego centrum. Sypiam pod tym dobrem słońcem, jadam, co jest, jeśli jest, idę jak wszyscy, śpiewam, częściej słucham i patrzę. Pytają — odpowiadam. Żądają czego — daję, jeśli mam. Nie jem nic więcej i nie piję nad chleb i herbatę. A nie mam tego, to nie idę już szukać po chałupach, bo wiem, że ta siostra, co obok, ten brat, co przede mną, i ci wszyscy dokoła, których przyjazne spojrzenia często odczuwam — pośpieszą mi z kromką w imię braterstwa.
Dałem się porwać strumieniowi i płynę — dokąd?... Nie pytam, bo mi jest dobrze. Czuję, jakbym się coraz więcej zrastał z nimi. Wchodzę w jakieś ciepłe, mistyczne powinowactwo z tymi duszami, zaczynam czuć tak samo, tj. rzeczy najprostsze. Przyjemność ruchu, oddychanie swobodne powietrzem czystym, zadowolenie odpoczynku pod gołym niebem, zwierzęcą rozkosz najedzenia się byle czym — i ten sam dreszcz dziwny na widok księży, kościołów, pięknych ceremoniałów, złoceń — i tak samo łzy zalewają mi twarz i spazm rozczulenia skręca mi serce, gdy usłyszę poważny głos organów, gdy mnie owionie mroczny chłód świątyń, gdy księża używają w przemowach pewnych pobudliwych wyrażeń: „Bóg... kara... cnota... piekło... Amen...” i mówią to patetycznymi głosami.
Zmęczenie i jednostajność odbieranych wrażeń tak maluje moją wrażliwość, że już wielu rzeczy nie mogę sobie uzmysłowić, o wielu zapominam i dla wielu obojętnieję. Tak się zmęczyłem, że jest mi dobrze z tym, iż mnie nikt nie zna i nie pyta o to, że jestem niczym, jednostką, bratem, cyfrą ogólnej liczby pielgrzymów, a nie żadnym panem N lub X, który się nie może pokazać bez maski jakiej takiej, ucywilizowanej braci.
Nie jestem nawet wolą, jestem tylko pewną summą mięśni wprawionych w ruch i zautomatyzowanych, z natężoną ustawicznie czuciowością. Jestem tylko tętnem jednym tego serca, co ma przeszło cztery tysiące głów. Nikt tu nie ma maski nawet imienia.
Kogoż tu można olśnić i czym... wobec hipnozy, jaką wywiera cel podróży? Będę chory, to mnie wsadzą na wóz i powiozą. Będę biedny, to bez tańczącej filantropii nakarmią mnie, zbiorą wytartych groszaków i dadzą — i prosto to zrobią, i szczerze. Umrę — to mi na jakim przydrożnym cmentarzu, gdzie tyle brzóz zielonych, tyle świegotu ptactwa, usypią mogiłę, pokryją darnią, wsadzą wierzbę płaczącą i — pójdą — a o każdej wiośnie, gdy tędy przechodzić będą, rzucą gałąź tarniny lub pęk sasanek leśnych i będę sobie spał cicho i marzył słodko do nieskończoności, a żył w ich sercach i pamięci dłużej niż tam — na targowicy świata.
I zapominam chwilami kto jestem i wydaje mi się, że zawsze tak żyłem i zawsze żyć będę.
Czyż szczęście nie jest spokojem?... Nie kontemplacją, nie mgłą srebrzystą, w której się z wolna człowiek pogrąża i zapomina o wszystkim i pozwala się obojętnie nieść falom losu, gdzie się im podoba?...
Łapię się na sentymentalizmie i mówię już trzeźwo.
Basta.
Maleńka wioska z kościołem. Odpoczynek. Chleb i mleko wróciły trochę sił, herbata na plebanii — animuszu.
Dokończony kościół czerwieni się i strzela w górę gotykiem. Postawiono go z dwugroszowych składek, jakie niezmordowanie miejscowy proboszcz od lat dwunastu zbiera od pielgrzymujących, bo parafijka uboga i bardzo mała.
Na cmentarzu stoi lipa-olbrzym, kilkusetletnia. Chłopi z jakąś czcią spoglądali na nią i szeptali:
— Loboga! Wielgolud.
Ze starego kościoła przeniesione portrety rycerstwa i matron ładnie ubierają sień plebanii. Patrzą dumnie, ci w stal zakuci i te niewiasty w robronach, na stadko kurcząt kąpiących się w piasku i na tłumy rojących się tak swobodnie obok nich.
Wychodzimy o dziesiątej. Słońce praży jak w lipcu.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Prześliczna miejscowość. Kościół ma tyle różnostylowych przystawek, że żadna nie nadaje mu charakteru specjalnego, ale wewnątrz jest bardzo ładny i niezmiernie starannie utrzymany. Rzeźby są nawet znośne.
Pod chórem płaskorzeźby nagrobkowe z XVII i XVIII stulecia, niezmiernie twarde w wyrobie, a na ścianie w bocznej kruchcie napis głoszący, że kościół doprowadzony został do obecnego stanu kosztem rodzin: Scheiblerów i Herbstów, na których intencję prosi się wiernych o zmówienie modlitwy. Na cmentarzu przepyszny trawnik i stacje męki Chrystusowej, bardzo ładne.
Widzę, że przy jakiejś rzeźbie stojącej pod kościołem pełno ludzi. Oglądają ją ze skupieniem pobożnym i mają pewną trwożność w twarzach i przyciszonych głosach.
Oglądam ją. Jest to rzeźba zupełnie charakteru świeckiego z epoki Ludwika XV, sielanka kamienna á la Watteau94. Jakiś margrabia w koronkach, w stroju paradnym i jakaś dama z włosami spiętrzonymi á la Pompadur siedzą na trawie i widocznie szepczą czułostkowe i słodkie słówka, flirtują na sposób XVIII wieku. Widać w nich rasę strojnisiów znudzonych i wytwornych. Całość banalna jako wyraz i wykonanie i poprzegryzana przez deszcz i mrozy. Kamień się łupie i odpada, w szczelinach bioder rośnie trawa. Skąd się wzięła tutaj ta rzeźba, nikt nie umie objaśnić; objaśnia mnie tylko legenda następująca, słyszana na miejscu od jakiejś siostry:
— To było dawno temu. Miała jedna matka dwoje dzieci, chłopca i dziewczynę, lubiła się ona napijać trochę, z kumami95 rajcować96, po sąsiadkach chodzić, a dzieciska co chciały, to robiły — i że były rozpustne i szkodniki, nie dziwota przy takiej matce. Raz napiła się lepiej, przylata do chałupy — dzieci nie ma; w porę pacirzy97 przychodzą, a że pijany człowiek je przez98 rozumu i una się rozeźliła99 kiej100 suka, za kijanek101 wziena i prać dzieci — sprała dziewuchę, że ino zipała — i do chłopaka. Chłopak nie doł się, za ożóg102 chycił i w łeb matkę. Rozwścieklila się barzej103, jak nie trzosnie104 go bez pysk, a chłopak ino fajt105. Kobitę już całkiem rozebrała gorzałka, że się siadła i lamentuje, i wyrzeka: — „A bodajsta106 pozdychały, a bodajsta skaminiały — kiejsta takie!...” Ino to rzekła, aż widzi, co dzieci, co się do siebie tuliły i chlipały z bolenia — czernieją jakoś i siedzą kiej zdrętwiałe, ślipki107 stanęły im kołem, a łzy kiej te perły toczą się po pólikach108. Kobitę strach otrzeźwił, skoczyła do nich, a dzieci już zimne kiej kamienie, a ino tymi ozwartymi109 oczyma łzy się leją i leją. Narobiła lamentu, zeszli się ludzie, przyszedł i ksiądz, przywieźli potem znającego, co umiał odżegnywać i nic. Dzieci skaminiały. Nie pogrzeźli110 ich, bo jak tu grześć w zimi111 kaminie, co cięgiem płaczą?... Postawili pod kościołem. Matka aż się pruła z żałości, nie jadła, nie spała, ino siedziała dniami i nocami, a czekała rychło się te kochane odmienią. Przeszły lata — nic. Co się wymodliła, co wypłakała, co mszy kupiła na te intencje!.. Prosiła się już Pana Boga o śmierć, ale śmierć nie przychodziła. Poszła jednego razu na ręcach i kolanach do Częstochowy i tak prosiła, że Matka Boska ulitowała się i przemieniła ją na brzózkę, co zaraz wyrosła w tym dołku, przemiękłym od płakania dziecińskiego, żeby mogła przy nich być cięgiem112 i choć gałązkami słonić od słońca i plusku113, a potem łzy się przestały lać i brzózka uschła. Pan Jezus wine przekleństwa darował i wzion ją do swoi chwały razem z dzieciami...
Sześć wiorst od Dąbrowy przeszliśmy bardzo prędko, bo drogą, lasem i łąkami, obsadzoną po obu stronach drzewami.
Przed kościołem ścisk i ruch ogromny, bo zaraz za nami nadciągnęła kompania łowicka i z innych stron było już kilka. Łowiczaki lud rosły i piękny, znać w twarzach i ubraniach zamożność dawną. Kostiumy mają wspaniałe. Kobiety, zupełnie ładne, pstrzą się między naszą szarzyzną niby maki, całe pąsowo ubrane, wszystkie w trzewikach sznurowanych czerwonymi tasiemkami, koralach i z chustkami białymi w ręku. Mężczyźni w spodniach czerwonych, w pasy poprzeczne białe, żółte i zielone. Kapotki granatowe obwiedzione sznurkami czerwonymi, kapelusze śpiczaste, czerwone wstążeczki u koszul.
Kościół duży i ładny. Kaplica św. Anny śliczna, utrzymana wewnątrz w najczystszym barokowym stylu. Wielki ołtarz wspaniały.
Wewnątrz klasztoru iść nie można, bo go zamieszkuje jeszcze 10 sióstr ze zgromadzenia panien dominikanek.
Wychodzimy o trzeciej po południu i mamy jeszcze zrobić do noclegu 31 wiorst, do Mstowa.
Ten przedostatni dzień czują wszyscy ogromnie.
Ołówka trzymać nie mogę w ręku, bo gdy tylko usiądę, sen mnie łapie nieprzeparcie, a jeśli nie, to czuję się tak rozbitym, tak zmieszanym wewnętrznie, że nie mogę wyciągnąć z siebie ani jednej myśli, ani zdania lub obrazu. Spałbym tylko.
Zaczynamy owe 31 wiorst olbrzymią, topolową aleją, w połowie wyrwaną i leżącą na ziemi. Burza tędy przeszła i rozrzuciła jak szczapy te olbrzymy. Potem las jakiś, piaski, wsie, pustki i znowu da capo114 to samo.
Choć nas trzymają te śpiewy gromady, zawsze jednakowo drzemiące — i ciągnie tu jakaś siła wprost115 rozpędu — pozostajemy za kompanią coraz dalej.
Przez jakąś godzinę widzimy ją jeszcze, majaczy nam tylko, bo idziemy
Uwagi (0)