Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Za okolicznościami powstania Pielgrzymki do Jasnej Góry stoi Aleksander Świętochowski, który namówił młodego i jeszcze nieznanego szerszej publiczności Władysława Reymonta do udania się wraz z pątnikami do Częstochowy, a następnie opisania swoich wrażeń z wędrówki. Prośba ta była nieprzypadkowa — w 1894 r. przypadała setna rocznica insurekcji kościuszkowskiej, stąd pielgrzymka miała mieć w sposób zawoalowany charakter demonstracji patriotycznej. Owocem wyprawy Reymonta był reportaż publikowany w odcinkach na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”, a później wydany w formie książki.
Niemniej jednak to, co oferuje Pielgrzymka do Jasnej Góry zdecydowanie wykracza poza ramy poetyki reportażu. Ściśle badawczy zmysł Reymonta i jego racjonalistyczne podejście do świata słabną z dnia na dzień, ze strony na stronę, a zastępują je impresjonistyczne opisy pejzażu, śpiewu słowika i gama uczuć, której wyrażenie graniczy z niemożliwością. Przekraczając wraz z pielgrzymami kolejne wsie, odwiedzając kolejne kościoły, podziwiając kolejny zachód słońca, czytelnik ma szansę zaobserwować cykl przeobrażeń świata przedstawionego albo — tak jak bohaterowie Pielgrzymki Reymonta — doświadczyć głębszej przemiany.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— To to jest cementem, który ich spaja i jednoczy — myślę, przepatrując twarze.
Chciałbym znaleźć twarz jaką znajomą. Nie ma nikogo. Pieśń ta ogólna, razem śpiewana, kończy się. Starszy brat intonuje inną, ale równocześnie zaczyna brzmieć dziesięć co najmniej śpiewów o odrębnej melodii. Teraz widać, że to olbrzymie ciało nie ma głównego i jedynego środka: ma ich kilkanaście; widać setki gromad, idą swojacy przy swojakach, parafiami, wsiami, ba! nawet powiatami i zawsze się ktoś wysuwa na czoło, rozkłada książkę i intonuje pieśń nową. Powstaje z tego taka kakofonia, taki galimatias srogi, że słuchać niepodobna; lament tych głosów tworzy okropnie brzęczący wir, który bije niemiłosiernie o mój słuch niby jakiś ostry i chrapliwy klekot. Wyprzedzam — i idę o jakie pół wiorsty naprzód, a spostrzegłszy tu „siostrę” woalową, jak w białych ciżemkach spaceruje tęgim kłusem, dopędzam ją i z kapeluszem w ręku pytam się o coś.
„Siostra” dragońskim głosem i ze staromiejską słodyczą prawi mi impertynencje. Kłaniam się i odchodzę, ale zaraz przystępuje do mnie jakiś „brat praski”, owinięty w drelichy, z sakwojażem przez ramię, z manierką na wódkę z jednego boku, a z garnuszkiem z drugiego, i pyta, ochrypłym od pożegnań prawdopodobnie, głosem:
— Brat do Częstochowy?
— Tak, panie.
— Pójdziemy razem.
— Idziemy przecież wszyscy razem — odpowiadam, z zajęciem przeglądając jego twarz, doskonale poznaczoną śladami przyjacielskich rozmów.
— Brat pewnie z Warszawy?
— Tak, panie, z Warszawy.
— Niech brat sobie w nos schowa to „panie”! Tu są wszyscy bracia i siostry — mówi energicznie, a wreszcie zapytuje bez wstępu:
— Brat jakiej profesji?
Zachłysnąłem się trochę, ale jakoś udało mi się nie odpowiedzieć, a on obejrzał starannie moją okrywkę, torbę przy boku pomacał, dotknął się butów i nóg moich.
— Nie dojdzie brat. Z takimi nogami to można się kazać na Pradze przetopić i odwiźć do Warszawy, ale nie iść do Częstochowy!... Paliwa5 dużo brat niesie?... A fajgli6?
Podałem mu spiesznie cygaro. Obciął zębami, zapalił, wciągnął masę dymu w płuca, wypuścił i jakoś miękko rzekł:
— Co najmniej — dychowe! Ho! ho! Brat musi być nie byle profesjant7!
Przełożyłem zdenerwowanie nad możebne8 zniknięcie paliwa i owych fajgli, więc się łączę z kompanią. Ogromnie prędko idą. Kto śpiewa, to śpiewa, a reszta gawędzi z cicha. Słyszę najrozmaitsze szczegóły o gospodarstwie, wsiach; ceny zboża zdają się ich najwięcej interesować. Na wszystkie strony krzyżują się zapytania: „Skąd brat? Skąd siostra?”. Przeciągły śpiewający akcent miękki — dominuje. Widzę głowy twarde, czoła niskie, profile jakby dzikie, a spojrzenia niezmiernie jasne, o dziecięcym wyrazie. Spoglądają na mnie nieufnie i, gdy się chcę wmieszać do rozmowy — milkną i śpiewać zaczynają.
Odchodzę zły na ten głupi kostium, który mnie wyodrębnia widocznie, i na tę kulturę, która tak mnie przypiłowała, że nie umiem znaleźć słowa ani pojęcia prostego i naturalnego, aby się nimi włamać do ich dusz. Próżno szukam twarzy i ubiorów innych; nic, tylko samodziały9, od krwistych-bordo aż do piaskowych. To morze głów męskich i kobiecych, w chustkach szarych, czerwonych, żółtych, pąsowych, tworzy ruchomą falę barw pierwiastkowych, zmieszanych razem. Dopiero pod Raszynem spostrzegłem z daleka trzy postacie, odrzynające się od tła jaskrawego, trzy głowy w słomianych ogromnych kapeluszach, okręcone białymi woalami. Szły razem i co chwila mi zapadały w gąszczu głów; tylko czasami, przez przerwy jakie się robiły w tłumie, spostrzegałem postacie wysmukłe i proste, ale wnet zalewała mi je fala ludzka.
Pragnąłem je odszukać i nie mogłem.
Kilka murowanych i srodze nadwerężonych domów, kościół, ogromna karczma, a z lewej strony masa drzew parku i stawy o modrych zwierciadłach stanowią wszystko. Kościół, tak ciasny przy naszej ilości, że nawet się nie staram dostać do wnętrza i obejrzeć. Trzy czwarte kompanii rozłożyły się przed karczmą i na szosie popasać. W karczmie tłok, a zaraz przy wejściu rzuca mi się w oczy taka scena.
O stół oparty, siedzi jeden z braci i zaczerwienionymi oczyma patrzy w sufit, a przed nim stoi drugi brat, chłop stary, o kędzierzawej czuprynie i rysach twarzy jakby wyciosanych siekierą. Rudawą kapotę ma ściśniętą zielonym, wełnianym pasem, nogi w skórzniach, różaniec z mosiężnym krzyżem na szyi i obrazek w ręku. Odmuchuje oczy siedzącego, dotyka się ich palcami, robi jakieś pasy magnetyzerskie wzdłuż twarzy i w poprzek oczu, ślini je i rozciera, muska obrazkiem; następnie, kładzie dwie poślinione słomki razem z obrazkiem na jakąś skorupę i zapala. Okadzając tym dymem chore oczy, szepcze półgłosem zaklęcia i modlitwy o uzdrowienie, a gdy skończył ceremoniał, odsunął się nieco i z namaszczeniem, a głęboką pewnością wiary rzekł:
— Ty, bracie, wierz, że słowo Boże, słowo moje i chcenie moje — pomoże, to pomoże. Jak Pietrowi Pan Jezus powiedział: „Chodzi do mnie bez10 morze...”, to on się wagował11 i myślał, co spłynie we wodzie — i zaraz tyż poszedł na dno. A Pan Jezus go wyciągnęli za włosy i rzekli: „Cobyś był, Pietrze, mi dufał, co przejdziesz — to przeszedłbyś”12. To, bracie, modlij się, wierz, że zdrów będziesz za łaską Tej, Najświętszej Częstochowskiej, a zdrowy będziesz. Bo co my możewa, to możewa, a resztę Bóg może. Ament!
I ta reszta, przypatrująca się w skupieniu pobożnym, uderzyła się w piersi i głośno powtarzała:
— A resztę Bóg może. Ament!..
I była w twarzach taka powaga wiary i ufności w te słowa, takie poddanie się wielkie dusz pod tę moc, że mnie przeniknął dreszcz jakiś nieokreślony — i w mózgu zaczęły się kojarzyć obrazy z odległych czasów i krain — gdzie smutną przepaloną ziemią szedł Chrystus, a na Niego czekały rzesze nędz wszelakich, a On dotykał ślepych oczu, i ślepi widzieli; mówił umarłym: „Powstań!” i zmartwychwstawali, a te zbolałe, uciśnione dusze jak kłosy schylały mu się do nóg i śpiewały: „Hosanna! Hosanna!”, a On odchodził smutny, jak był przyszedł i błogosławiąc, szeptał: — „Póki światłość macie, wierzcie w światłość”.
Na placyku gromadzą się już do odejścia.
Zobaczyłem pomiędzy wozami te trzy głowy, ale nim się przecisnąłem, znowu zniknęły w tłumie.
Po chwili idziemy.
Śpiewy brzmią tak samo i dźwięczą jakoś energiczniej, długa karawana wozów zamyka pochód. Idziemy gładką i dobrze utrzymaną szosą. Drzewa czernią się w dal szeregami. Obszary zieleni coraz większe. Figury i krzyże gęsto stoją, a przed każdym brat starszy zatrzymuje się — i jest jedna głucha chwila ciszy, aż raptem wszystkie głowy się chylą, wszystkie kolana zginają i ze wszystkich piersi zrywa się pieśń hołdownicza, i rozpływa nad polami.
Już zaczynałem czuć rodzaj ociężałości i zmęczenia, gdyśmy doszli do noclegu, a zresztą i słońce czerwoną, rozwichrzoną głowę schylało za lasy ociężałe...
Masa ta zalała literalnie wioskę. Nie było domu, stodoły, podwórza, gdzie by się nie tłoczyło kilkadziesiąt osób. I cały ten pobożny nastrój zniknął. Opatrywano sobie nogi, gotowano herbatę, dzielono się zapasami i rozmawiano swobodnie. Wszyscy tłoczyli się do izb i pod dach. Istny jarmark małomiasteczkowy z całym jego rozgwarem. Na wiosce znać bliskość Warszawy. Bo choć nie mogłem już nigdzie dostać noclegu, łaziłem po chałupach. Zauważyłem czystość izb niezwykłą i porządek. Prawie każdy dom ma porządną stancję wybieloną, są wszędzie stoły nakryte obrusami, serwantki do talerzy, niezłe wizerunki świętych na ścianach, łóżka wysoko zasłane okryte kapami, całe sufity i belki pułapowe ozdobione kokardkami i wstążeczkami z różnokolorowych papierków. Zimno jest porządnie i zaczyna mi się chcieć jeść.
Z trudem wszyłem się do jakiejś chałupy i wyżebrałem gorącego na wpół z wodą mleka.
Usiadłem w piasku przydrożnym, bo trochę cieplej, i delektuję się mlekiem, a mrok się rozciąga nad zielonymi polami i przygłusza się z wolna wszystko. Czarna ściana lasu, stojącego nad szosą, mętnieje i zdaje się rozpłaszczać. Kontury drzew, wiosek, wzgórz odległych, zdają się rozpierzchać i zlewać w cieniach granatowych. Cisza zapada coraz głębsza, czasami tylko konie rżą i parskają przy wozach, jakiś głos pojedynczy zabrzmi albo ostatnia zwrotka pieśni nabożnej zadźwięczy od stodół lub skrzeczenie chóralne żab nadpłynie z łąk.
Mgły z wolna osnuwają szarością zimną i posępną przestrzenie.
Przyciszone, senne na poły szepty pacierzy snują się pomiędzy domami jak błyski coraz bledsze, jak te ognie w chałupach coraz rzadsze, aż się wszystko rozprasza, przycisza, zatapia w nocy i odpocznieniu.
W izbie gospodarzy świeci się jeszcze. Idę tam ogrzać się trochę; na słomie kilkanaście sióstr, jedna koło drugiej są tak upakowane, że przewrócić się na drugi bok jest niemożebnością13. Śpią już wszystkie.
Niezmiernie gadatliwy ten podwarszawski naród: zasypują mnie bez końca pytaniami.
— Pan z famieliją14?
— Nie, sam.
— To i przez15 żuny?
— Bez.
— Że to kobita puściła w drogę pana samego?
— Nie mam żony.
— Ale?! — rzuca krótkie powątpiewanie gospodyni.
— Naprawdę.
— Ale pan z Warsiawy?
— Tak.
— Tam to szyćkie16 panowie tak na pieskiego jak najdłużej przez żuny.
Chwila milczenia, a potem na wyścigi opowiadają mi różne kłopoty i sprawy.
Wreszcie gospodyni częstuje mnie kawą. Odmawiam, prosząc jeszcze o mleko i chleb razowy. Daje mi i mówi do starego z przekąsem:
— Widzis, stary!... Bo to panie, mój się tak rozpuścił w ty Warsiawie, że razowego chleba ani w ząb, ino17 mu muszę pytlowy kupować cięgiem18, a na mliko nie spojrzy.
— Takie słodkości, jak mliko i razowiec, to mi już paździerzem w gardle stoją.
I gadają dalej, ale mnie senność taka rozbiera, że idę do stodoły spać.
Znalazłem parę cali wolnego miejsca, okręciłem się cały w grochowiny i sam już nie wiem, kiedy usnąłem.
Śpię w najlepsze, gdy mnie ktoś trzęsie i woła:
— Bracie, trza się powstać.
To siostra obok śpiąca mnie budzi.
Przymykam oczy i opuszczam się w sen ociężale. Boże! Jakżebym spał jeszcze, ale zimno mnie przenika siarczyste i dzwonki ostrymi tonami dźwięczą, a przez szerokie szczeliny stodoły świt rzuca pasy światła. Rumor powstawań i ta świadomość, że iść trzeba, nie pozwalają mi zasnąć. Wstaję, i choć się trzęsę z zimna, idę w łączkę na drugą stronę drogi i pod wierzbami jasno-zielonymi w ciemno-modrej sadzawce czynię ablucję. Woda zimna jak lód, pali prawie, ale orzeźwia znakomicie.
Jeszcze ciemnawo na świecie.
Na wschodzie zorze ledwie się pylą różami złotawymi, a drzewa, trawy, zboża — stoją w jakiejś ciszy sennej, przepojonej rosą i jakby nabrzmiewającej życiem. Jest niezmiernie świeżo i jędrnie. Las prawie jest czarny od zieleni wilgotnej i mroków, tylko wysmuklejsze wierzchołki rysują się jak koronkowe na perłowym tle poranku. Polami płynie szeroki powiew opalu roztopionego, fala świtu pełna czaru i siły; jakby wilgotny i wonny oddech ziemi budzącej się, a od domowstw dolatują mnie pienia kogutów.
Z wolna, w tę cichość porankową, w tę perłowość świtu, wlewają się coraz nowe tony — gwarów, rżeń, turkotów wyjeżdżających wozów, głośno odmawiane pacierze.
Gromadzimy się pod krzyżem. Twarze mają senne i posiniałe od zimna, ubiory wygniecione, ale oczy błyszczą jasno. Wyniosły chłop w kapuzie mniszej, nasuniętej na głowę, o ostrych ascetycznych rysach twarzy, podnosi krzyż ubrany już wiankiem świeżej zieleni, dzwoni i niskim głosem intonuje:
I ten tłum prosty podchwytuje pieśń sercami i śpiewa ją z uniesieniem, przepotężnie mocnym głosem:
Płyną głosy szeroką falą ku tym zorzom złocącym już pół horyzontu, rozsypują się kaskadą nad tą ziemią szeroką, brzmią nad chatami, przenikają w łany zbóż i jakby rozpylone kołyszą się, i rozsnuwają w opalowej przestrzeni, dźwięczą w echach leśnych, w kwiatach sadów i jakby zasilone głosami przyrody wznoszą się hymnem pełnym mocy, i mówią o dobroci i potędze Pana, i rozpętane ze wszystkiego, co brudne, co nędzne, co przemijające — unoszą serca rzeszy nad światy. O, potężna to pieśń, potężna pięknem, jakiego jeszcze nie odczuwałem nigdy, i dopiero na tle tych cudów wiosny, jakie są dokoła, i przez takich śpiewana, wywiera czar niesłychany.
Słońce wzeszło i rozrumienia wszystko i wyzłaca.
Idziemy prędko, ale chciałoby się gdzie położyć w bruździe, w tych żytach kłoszących się, i chciałoby się tylko patrzeć w błękit, słuchać pieśni skowronkowych, szumu drzew i zatapiać się w tej mocnej pieśni, co teraz dzwoni niby hejnał radości. Piersi wdychają wiosnę, a oczy błądzą rozmarzone... Mijamy lasy aż kipiące od świegotu ptactwa, pola jak okiem sięgnąć przepysznie uprawne i zielone, wioski, gdzie jabłonie w różowych pąkach całe, a grusze jak śniegiem obsypane kwiatami. Masy bzów dyszą wonią i stoją niby obłoki fioletowe. Jedenaście wiorst przechodzimy bez śladu zmęczenia i bez odpoczynku.
Czworobok wypełniony przeważnie murowanymi domami. Czuć tu jeszcze Warszawę. Tablica na rynku powiada, że miasteczko ma 74 domy, a jakiś cicerone19 miejscowy objaśnia mnie, że prócz wielu instytucji publicznych, Tarczyn posiada 24 szynki20, czyli co trzeci dom — szynk. Dostateczna liczba. Kościół, w jakimś bezstylowym stylu, wznosi na szosę ciężką fasadę. Nad boczną przystawką tworzącą rodzaj kruchty stoi kamienny Chrystus. Kościół wewnątrz bardzo skromny. Nad wielkim ołtarzem kolorowe okrągłe okno rzuca chmurę barwnego światła. A zresztą, nic do oglądania. Odpoczynek ma być kilkugodzinny, więc wychodzę poszukać co do
Uwagi (0)