Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
Są dalej mokrzy, zziębnięci, ale rum zrobił swoje.
— Noc jakośmy odwalili — stęka Kukurutz.
Spojrzenie w kierunku sosenki, brzeźniaków, tarasu. Wszystko to obsnuwa się teraz w nici mgławej waty. Wszystko śpi.
— Niemcy tak samo mówią — podchwytuje podchorąży. — „O rany boskie — powiada tam teraz jeden do drugiego — to ten verfluchte Pole63 Kukurutz aus Olleschau im Deutsch-Oberschlesien64 ciebie, Fritz, jeszcze nie ustrzelił? Widać — powiada — Gott sei Dank65, od rumu w kafejkach francuskich ręka mu się rozlatała i nie taka jak za śląskiego powstania, nie taka...”.
Kukurutz, rodem spod samego Opola, bardzo lubi, gdy w plutonie wspomina się jego śląskie wyczyny, ale teraz wzdycha żałośnie; wspomnienie kafejek francuskich zapachniało całą urodą utraconego raju...
Tylko Kettler nie pije i trzyma się dobrze bez rumu. Ale Kettler to co innego.
Kettler jest harcerzem.
*
Za pół godziny rozwidni się zupełnie. Za godzinę będzie całkiem widno. Na cóż nasi czekają? Kapitan przecież zapowiedział wyraźnie...
— Panie poruczniku, tam są jakieś ludzie...
— Gdzie? Gdzie?
Porucznik wypatruje przez lornetkę na skraj kotlinki, od tej swojej strony. Istotnie. Skraj zaludnia się ruchliwymi punktami tyraliery. Schodzą w dół kotliny. Skokami. Są na tle śniegu. Kilkadziesiąt ciemnych punktów porusza się ławą w kierunku na wzgórze z sosenką, z brzeźniakami, na wykryte wczoraj pozycje niemieckie.
— Chłopcy, trzymać się. Nasi ruszyli.
Strzelcy unoszą głowy do góry; wypatrują. Cały ciężar przebytej na zimnie, w mokrości, pod obstrzałem i w obawie zasadzki nocy opuszcza się wolno z ich ramion. Rum pokrzepił zadatkiem nadziei. Nadzieja to tych kilkadziesiąt czarnych punkcików rozbieganych po śniegu, wśród krzaków, w kierunku góry okrytej drzewami, milczącej.
— Jeszcze 400 m! — oblicza Andrzej.
— 370, 350 — liczy znad erkaemu Kettler.
Obaj czują łomot w piersiach, walenie młotem serc i każdy wstydzi się za drugiego. „Jak to dobrze, że to ten mały przy mnie leży — myśli w przelocie Czeczel — przy cenzusowcu66 mniej mi wstyd”. „Jak to dobrze, że to podchorąży, a nie kto z kolegów; wyśmieliby mnie” — myśli Kettler.
Aż naraz cała góra, zalesiona i milcząca, wstrząsa się hukiem i ogniem. To już nie kępa brzeźniaków, to już nie z elipsy pod sosenką padają pojedyncze, odmierzone serie, rozdygotało się to z niewidzialnych dotąd stanowisk, zarytych chyba jak kretowiny na pastwisku; wszędzie. Ołówek Andrzeja zatrzymuje się bezradny nad nowym szkicem terenowym. Które punkty uchwycić pierwsze? Całą górę obwieść zamkniętą krzywą, elipsoidalnym rysem, który by wskazywał artylerii, gdzie ma wyładować zapasy swych pocisków?
Tam, w kotlince, rozsypane punkty wstrzymują się naraz w miejscu. Są czarne, dobrze widoczne na śniegu, który tam jeszcze leży przecież sowicie. Przez sekundę przebiega w myśli Andrzeja przypomnienie jego rozmowy z Wolskim, wczoraj, jeszcze nad tą samą kotlinką. I za chwilę podrywa się jeszcze kilkanaście punktów. Już tylko kilkanaście. Znowu kilkanaście. Ale huragan ognia, prawdziwy huragan ognia, siecze w to maszynowo, niestrudzenie, dokładnie.
— Panie poruczniku, strzelamy?
Porucznik waha się jakby przez jeden, jeden moment.
Wszyscy wiedzą, o co chodzi. Wie podchorąży i celowniczowie erkaemów, i ostatni, ostatni strzelec: jeśli oni tu ze swych pozycji otworzą ogień, na sosenkę, na brzeźniaki, na tę górę zionącą ogniem, to mogą zahamować jego morderczość, postrzelać obsługę, sprawić, aby pod obstrzałem strzelała mniej celnie, mniej pewnie; ale gdy otworzą ogień, zdradzą dokładnie wszystkie swoje stanowiska, okopane w cieniu nocy, strzeżone pilnie przed wykryciem. A wtedy zlikwidowanie tych stanowisk będzie dla tamtych sprawą dziesięciu minut...
Jest to krótki, ułamkowy moment, w którym oficer waży decyzję, a pluton na nią czeka. Wszyscy widzą już zresztą, że tamto natarcie jest za słabe liczebnie, zupełnie niewsparte ogniowo, że tamta milcząca niemiecka góra jest fortem najeżonym taką masą broni maszynowej, taką ilością karabinów maszynowych, pistoletów automatycznych, moździerzy, że musi odepchnąć te punkty biegnące po śniegu, rozścielić je na nim w porwanych strzępach. Trzy erkaemy plutonu nie zrobią tu nic.
A jednak, gdy porucznik podnosi głos ponad strzały:
— Celownik — jak uprzednio...
— ...Kierunek — pozycje nieprzyjacielskie pod sosenką, brzozami z lewej.
— ...Długimi seriami — ognia! — pluton, cały pluton, rozpręża wielka, radosna ulga.
Gruda, Michałek, Kettler walą jak rozszalali, pełnym ogniem, pełnym spustem. Trzech ładowniczych podpełza z gotowymi do ładowania ładownikami. Łuski pocisków odlatują znad zamka w powietrze jak plewy w młockami, powietrze napełnia się łoskotem, prawie że ziemia się wzrusza. Na chwilę niewielkie wzniesienie na płaskowyżu, wczoraj osiągnięte przez pluton, staje się także fortem zionącym na tamten wyższy, lesisty fort.
„Jeszcze nas nie zmacali” — myśli porucznik.
„Jeszcze nas nie zmacali” — myśli Andrzej.
Gruda, Michałek, Kettler, przywarci do kolb broni, która wstrząsa się od strzałów, rusza się, dygoce, już nie pamiętają o tym w gorączce walki. Dla strzelców ten łoskot własnej broni jest zbyt radosny, pokrzepiający. Ale porucznik i podchorąży panują nad tym myślą: technika walki nie wciągnęła ich tak silnie. Przed chwilą cały pluton był tego świadomy, ale teraz tylko oni dwaj pamiętają o tym. Za kilka minut, najdalej kilkanaście, nieprzyjaciel będzie miał dokładne rozmieszczenie ich stanowisk broni maszynowej z przybliżeniem do 2–3 m. Wzięli na siebie tę konieczność, kiedy otworzyli ogień. Nie żałują jej, ale — liczą się z nią. „Oto nasz pluton — myśli Andrzej — jest już w tym no-mans-landzie, jaki rozciąga się za pozycją życia, a jeszcze przed pozycjami śmierci. Za chwilę powinniśmy być jak Wolski, Gołębiowski, Skuruta. Co potem? Potem? Potem znowu milczenie zalegnie po górach, a morze pozostanie martwe i gładkie, jakie było i jakie będzie po wszystkie dni”. I dziwi się, że jeszcze to się nie staje.
Dziwi bardzo krótko. Naraz, z dalekich brzeźniaków, innych niż tamte, wypryska w górę wielki, furkoczący pocisk, który niemal widać, jak leci: moździerze67. Pocisk padł koło chojniaka, w którym leżał Jaskólski, i rozprysł się mokrą, tłustawą ziemią. Drugi uderzył w sam chojniak. Co z Jaskólskim? Trzeci, czwarty i piąty opadają razem między stanowiska erkaemów. Ktoś się zrywa, odbiega w bok, kogoś ochlapuje ziemia, rozkwaszone pociskiem łupki. Teraz pociski lecą za pociskiem, z furkotem powietrza, z masami wyrwanej ziemi. Cała wyniosłość rusza się i podnosi, faluje ziemia, opada. I naraz milczenie. Wielkie milczenie.
— O Jeeeezu, Jeeezu — poczyna ktoś jęczeć cicho, cicho, coraz śmielej.
— Oooooo — skomli coś pod chojniakiem.
Kettler, Kukurutz, Wiczewski obsunęli się w dół, ranni, wpółzgięci z bólu. W kotlince gasną już strzały. Kilkanaście ciemnych punktów wlecze się z powrotem w kierunku, skąd przyszło. W dole kotlinki, między krzakami, wśród plam śnieżnych, ktoś pełza, ktoś leży. Ktoś woła:
— Sanitariusz! Sanitariusz!
„Żeby już zamilkł, żeby zamilkł — myśli Andrzej. — Ten krzyk jest gorszy od wszystkich moździerzy świata”. Ale tamten nie milknie wcale. Tylko okrzyk podnosi się w jęk, rozwleka, rozsnuwa w samogłoski:
— Saanitariusz! Saaanitaariusz!
W kierunku kotlinki i stanowisk kompanii spełza wśród zetlałej pod śniegiem zeszłorocznej trawy kilku lżej rannych, jak zranione na polowaniu bekasy68.
Długie, długie milczenie. Nic się teraz na wzniesieniu nie rusza. Ziemia zryta pociskami moździerzy czernieje jak skiba spod pługa.
Spod sosenki pada ostry, obcy gwizd. Brzeźniaki odpowiadają drugim. Andrzej, Gruda, Pyliński podnoszą głowy. Z chaszczy, o kilkaset metrów, wykwitły wpółzgięte, posuwające się w skokach, postaci barwy feldgrau. Coraz dalej, coraz pewniej, coraz bliżej. Czemuż by nie? Wzniesienie, przemłócone ogniem moździerzy, milczy bezsilnie i bezbronnie: moździerze spełniły swą misję.
Postacie w feldgrau podchodzą ostrożnie, czając się, ale coraz pewniej. Widać dokładnie ciężkie kopuły hełmów bojowych. Połyska srebro kołnierzy. Czernieją zwieszone z ramienia, na pasach, pistolety automatyczne: wspaniała broń.
I naraz szczekot karabinu maszynowego odrywa się od milczącego, zrytego wzniesienia, sponad tych zmartwiałych w skurczu, sponad rannych. Seria, jedna, druga, trzecia, przebiega po stoku. I już, w mgnieniu oka, nie ma nikogo. Tamte krzaki zachybotały rozparte. Tam na skraju ktoś biegnie schylony. Tam jakiś kształt zielony pełza z powrotem. Tam ktoś przygwożdżony do ziemi wypręża się, martwieje.
Gruda zniża się, odciąga swój karabin maszynowy; odpełza o parę metrów. W sam czas. Z góry od „tarasu” zaczyna łupić świeży, wypoczęty zupełnie cekaem niemiecki; za późno o sekund dwadzieścia. Gruda i Andrzej, skryci w rozpadlinie, uśmiechają się do siebie złym żołnierskim uśmiechem.
Po czym wszystko milknie. Fortuna wygląda. Kasprzak się podnosi. Nie. Nikt nie zbliża się już ani od sosenki, ani od brzeźniaków, ani znikąd. Tylko pomiędzy wzniesieniem a tamtymi pozycjami Niemców pokładło się kilka zielonych, znieruchomiałych cieni feldgrau. Jakiś hełm ciężki odtoczył się w dół i czyjaś odsłonięta twarz bieleje czołem ku niebu.
Dzień już się zrobił zupełny. Blady, wystraszony dzień. Znowu nadpłynęła przyczajona, zdradziecka cisza. Tylko z głębi kotlinki zrywa się czasem i przypada jakiś jęk, jakiś skowyt.
— Saanitariusz! Saanitariusz! — woła tamten ranny na nowo.
I ten krzyk kołuje nad kotliną, nad płaskowyżem, nad sosenką i brzeźniakami, nawet nad tamtym tarasem, jak ptak nieszczęścia, niepokojąco, kruczo.
„Żeby on już zamilkł, żeby on już nareszcie zamilkł” — powtarza do siebie Andrzej.
Ale głos podrywa się znowu, wczepia w powietrze kurczowo, jak w zawalonej sztolni69 kopalnianej wpija się w kamień i ziemię szponami zagiętych palców ręka przywalonego górnika. Daremnie, zupełnie daremnie. Nikt nie zejdzie w kotlinkę śmierci, na biały śnieg, pod celowniki cekaemów. To tylko cały ostatek życia wyzwala się w tym krzyku, drży w nim, krwawi. I krwawić tak będzie nad białym śniegiem, w wielkiej martwocie górskiej, męcząco, uporczywie, beznadziejnie długo.
Dowódca 2. kompanii II. baonu. M. P. kota 405, dn. 17 V, godz. 7.00
Meldunek
Melduję, że o godz. 6.10 z pozycji naszej kompanii 3. wyszło natarcie w sile jednego plutonu.
Natarcie natrafiło na silny obstrzał broni maszynowej nieprzyjaciela. Obecnie, o ile z naszych pozycji można dostrzec, pluton cofa się, rozbity.
Nasz pluton 3. z koty 603 usiłował zniszczyć gniazda broni maszynowej nieprzyjaciela na „tarasie”, które dowódca 4. plutonu, użytego do wypadu rozpoznawczego i osaczonego przez n-pla70, wskazał w swoich dwukrotnych meldunkach jako szczególnie dokuczliwe. Zadanie to, wobec silnych umocnień n-pla i małego pola obstrzału, nie powiodło się.
Położenie naszego 4. plutonu jest wysoce krytyczne, tym bardziej że współdziałając ogniem swej broni maszynowej z natarciem kompanii 3. zdradził swoje stanowisko ogniowe. W tej chwili pozycje zajęte przez 4. pluton znajdują się pod obstrzałem broni maszynowej nieprzyjaciela oraz pod silnym ogniem moździerzy, który w tych warunkach może być szczególnie skuteczny.
W ciągu nocy pluton utrzymał z nami łączność przez pchor. Czeczela, który szkicem stanowisk ogniowych n-pla uzupełnił szkice poczynione przez nas z koty 405. Szkice te załączam. Gdyby udało się sprowadzić na górę moździerze, można by, na podstawie załączonych szkiców, zniszczyć stanowiska ogniowe nieprzyjaciela.
4. pluton miał w ciągu nocy dwóch rannych. Obecnie musiał ponieść nowe, nieznane jeszcze straty. Łączności z nami chwilowo nie nawiązał.
*
— Oberwał pan? — pyta kapitan.
— Nie, panie kapitanie, tylko ziemią.
— A to?
Na rękawie i nogawicy spodni są rude plamy. Andrzej ściera je chustką; krew wsiąkła już z błotem ziemi w khaki.
— Nim wyszedłem z meldunkiem, ściągnąłem na dół rannych — powiada.
— Którzy ranni?
— Z mojej drużyny: Kettler — obie nogi; kość, zdaje się, cała; Kukurutz — odłamkami w ręce, nogę, plecy, dużo mu krwi uszło; Wiczewski — strzał w szyję...
— Ciężej?
— Nie wiem: jakoś się wyczołgiwał. Kubicki — przedramię. Syty — gorzej: dostał przez pierś.
— Jeżeli ich pan przeczołgał, to znaczy, że można przejść?
— Można zawsze, panie kapitanie, ale strzelają już silniej. Wtedy obstrzeliwali jeszcze niedobitki kompanii 3. po tamtym natarciu. Teraz, kiedy szedłem tędy, silnie strzelali...
— A... a jak tam porucznik? Bardzo w portki robicie?
— Panie kapitanie...
— Coś pan taki rozmazany? No, rumu, rumu. Uszy do góry, panie podchorąży: nie rozklejać mi się tutaj. Już. Golnij pan. Lu! Młynarczyk, nalej jeszcze panu podchorążemu. Tak. Dobra. Cóż to pana tak bierze, panie bohater?
— Nnnic...
— No, widzi pan, nawet pan nie wie czemu... Rycerz o żałosnej twarzy i zbolałym obliczu. Donkiszoty71 nie wygrywają wojny, panie podchorąży.
— Drużyna, panie kapitanie... Pięciu rannych. Pół drużyny mi wystrzelali. Z plutonu pozostało nam tam zdrowych szesnastu.
Kapitan patrzy się uważnie. Czy pamięta wtedy, gdy podchorąży Czeczel wypraszał się od sztabu jak od zarazy, a prosił, jak o łaskę, o zwykłą drużynę strzelecką? Ale odwraca się.
— Chałupka — mówi naraz — a wy tu co?
Andrzej odwraca się także. Zza krzaków, niespodzianie, pojawił się Chałupka. Chałupka jest strzelcem z drużyny Andrzeja. Powinien być...
Chałupka doskonale wie, gdzie powinien być. Kapitan, twardy chłop, ma zbiegnięte brwi.
— Gdzie pluton, Chałupka?
Oczy Chałupki stają się rozbiegane, wystraszone.
— Gdzie karabin, Chałupka?
— ...
— Chałupka, gdzie wasz karabin?
Chałupka, który zacina się łatwo, zaczyna poruszać wargami bez jednego dźwięku. Kapitan trzyma kompanię w garści, po polsku. Mówi głosem Jehowy, gdy pytał Kaina, gdzie jest brat jego, Abel.
— Chałupka, gdzie wasz karabin?
I rzuca wyrok sądu ostatecznego:
— Pójdziecie,
Uwagi (0)