Darmowe ebooki » Reportaż » Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz



1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 41
Idź do strony:
nagle, że nie pójdę dalej, chyba każę się zanieść. Wstyd mi jednak było pojawić się przed misją na noszach. Na szczęście jeden z moich ludzi wiedział o ukrytej tuż przy drodze studni, obok której znalazł się pod drzewem orzech kokosowy, osadzony na długiej tyczce. Przyniesiono mi w nim wody czystej i chłodnej, która znów postawiła mnie na nogi.

Było tego lasu jeszcze dwa lub trzy kilometry. Pamiętam, że wydawał mi się niesłychanie rozległy. Nareszcie jednak dostrzegłem białe mury misji i w chwilę później znalazłem się wraz z ludźmi przed werandą.

Misjonarze sypnęli się na moje spotkanie, witając mnie serdecznie i dopytując z niepokojem o towarzysza, który został w Gugurumu. Ja udałem, że jestem zdrowszy, niż byłem; w istocie w tej chwili uczułem, że wygram sprawę z moją febrą. Zasiadłszy na płóciennym krześle pod cienistą werandą, wypoczywałem rozkosznie, popijając wino i spoglądając na znajome twarze, domostwa i ogród. Brytany misyjne przyszły także witać się ze mną i pokładły swe olbrzymie łby na moich kolanach. Miałem bez mała takie wrażenie, jakbym się urodził i wychował w Bagamoyo. Wpadłem w dobry humor i anim myślał iść do łóżka.

Ojciec Stefan zaprosił mnie niebawem do swego domku na obiad. Przed samym jedzeniem dostałem ogromną porcję chininy, skutkiem czego podczas obiadu trzymałem się nieźle. Dopiero gdy przyszło mi powstać, uczułem, że blednę i że siły mnie opuszczają. Takie stany chorobliwe bywają bardzo dziwne. Miałem więcej niż uczucie, bo prawie pewność, że jeśli się nie przemogę i znów siędę, to nie powstanę więcej. Oczywiście, przemogłem się i wraz z ojcem Stefanem wyszliśmy do ogrodu. W godzinę później poszedłem spać i zasnąłem kamiennym snem.

Znacznie po północy przyszedł drugi atak febry. Zbudziłem się z ogromną gorączką; nie mogłem jej jednak zmierzyć, bo termometr wysunął mi się z rąk i potłukł się na drobne szczątki. Na stole znalazłem przygotowaną dozę chininy i nalewkę na jakieś zioła, które o. Stefan daje na ochłodzenie gorączki. Smakowała mi owa herbata tak wybornie, iż zdawało mi się, że piję zdrowie.

Do rana majaczyłem jednak trochę. Chwilami widziałem podwójnie przedmioty; chwilami miałem wrażenie, że usuwam się z łóżkiem w przepaść, to znów, że mój pokój jest jakimś namiotem tak wielkim jak cały świat. Szczekanie brytanów na werandzie przyprowadzało mnie jednak do przytomności. Przypominałem sobie wtedy, że jestem w misji, rozpoznawałem pokój i palącą się na stole lampę.

Nad ranem oprzytomniałem zupełnie i postanowiłem nie tylko wstać, ale i ubrać się jak człowiek ucywilizowany. W kufrze, który pozostawiłem zamknięty w misji, wszystko zapleśniało od wilgoci, a trzewiki zmieniły się w zielone gaje. Mimo tego, ubrawszy się, wydałem się sam sobie szczytem mody. Bóg jeden wie, ilem potrzebował wysiłków, by się zmienić na strojnisia, ale czyniłem to w mniemaniu, że to jest akt walki z chorobą. W ogóle wydobyłem z siebie w tej walce dużo odporności, bo koniecznie chciałem wrócić. Wiedziałem, że z trzeciego ataku się umiera — ale nie pozwoliłem sobie nawet na przypuszczenie, że trzeci przyjdzie. Może być, że trochę dlatego nie przyszedł.

W ciągu dnia wrócił mój towarzysz z resztą ludzi. Sam nie był także zdrów, a przy tym niepokoił się o mnie. W Gugurumu postrzelił dzika-ndiri, którego w pierwszej chwili wziął za lwa.

Po wspólnym obiedzie u o. Stefana doznałem znów uczucia, że jeśli nie powstanę z mego krzesła, to umrę. Oblał mnie całego lodowaty pot. Koło czwartej wieczorem przyszedł w odwiedziny Wissman. Nie miałem siły wstać ani nawet rozbudzić się zupełnie, widziałem go jednak przez żaluzje okna. Jego tęga postać i twarz łagodna, a zarazem czerstwa, przejęła mnie zdziwieniem, tym bardziej że świeżo wracał z odległej wyprawy przeciw klanom Massai. Urywki z jego opowiadań o tej wyprawie dochodziły z werandy do moich uszu. Uczynił on na mnie wrażenie człowieka niepospolitych sił i energii. Zresztą zdrowie jego było pozorne. W czas jakiś po moim odjeździe zapadł i on na ciężką febrę, na którą musiał szukać rady w suchym i wzmacniającym powietrzu egipskim.

Tymczasem przyniósł nam dobrą wiadomość, że statek jego imienia odchodzi pojutrze z Bagamoyo do Zanzibaru. Postanowiłem korzystać z tej okoliczności, głównie dlatego, że wszystko, co przyspieszało mój powrót, wyłączało możliwość trzeciego ataku. Bagamoyo jest mniej zdrowe od Zanzibaru, który bądź co bądź ma klimat morski. Mogłem przy tym znaleźć tam schronienie w szpitalu sióstr francuskich. Szpital ten ma okna wychodzące na ocean, tak że dzień i noc oddycha się w nim świeżym i słonawym powietrzem morskim. Jest on zarazem urządzony z daleko większym komfortem niż wszystkie hotele; ludzie przybywający ze stałego lądu udają często febrę, byle się do niego dostać, pod nieporównaną opiekę sióstr i na stół chorych złożony z najlepszych rzeczy, jakie Zanzibar posiada.

Jakoż czwartego dnia w południe, po pożegnaniu się z misjonarzami i załatwieniu rachunków z ludźmi, znaleźliśmy się na pokładzie parowca „Wissmann”. Było to prawdziwe szczęście, że nie potrzebowaliśmy jechać arabską dauą. Byłem bardzo osłabiony, odczuwałem jednak w pełni tę odmianę, jaka musi uderzyć każdego, kto po wędrówce na stałym lądzie znajdzie się nagle na morzu. Tam zielone i płowe barwy pochłaniają jasność słoneczną, widnokrąg zamknięty jest wzgórzami — tu jeden blask, jedna nieskończoność barwy błękitnej na górze i w dole — jasno, przestronnie, powietrzno! Człowiek z rozkoszą oddycha, z rozkoszą wyciąga strudzone pochodami nogi i odczuwa radość ze spoczynku i życia.

Cztery godziny drogi, jedna butelka szampana i oto już nad jasnobłękitną tonią poczyna się podnosić najprzód wieża z latarnią, następnie pałac sułtana, dom konsulatu angielskiego i wreszcie cały szereg budowli, patrzących oknami na morze. Zanzibar! Stajemy i lądujemy. Po chwili cała czereda czarnych niesie moje pakunki do szpitala. Ogarnia mnie woń gwoździków, sandału i suszonego rekina, którą pachnie cały Zanzibar. Niedawno jeszcze to miasto i ta wyspa, pokryta mangami, wydały mi się szczytem egzotyczności; teraz patrzę na te kąty, jakbym je znał od dawna i jakby nie miały dla mnie nic nowego. Dzwonię do szpitala, gdzie już czekają na mnie, bom przez ojca Ruby uprzedził o moim przybyciu. Furta otwiera się i widzę blade, łagodne twarze sióstr, otoczone skrzydłami białych kornetów. Przy słońcu, które się zniża i złoci kornety, twarze te wyglądają jakby wycięte z obrazów Fra Angelica332. W ogrodzie szpitalnym pełno drzew, po białych murach spływają kwiaty wiciokrzewu i groszków; wszędy jakaś zaciszność. Czuję, że mi tu będzie dobrze i że wypocznę ciałem i duszą. Zachód słońca coraz bliżej, niebo coraz czerwieńsze — i poczynają dzwonić na Anioł Pański...

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
XXII

Zmiany w Zanzibarze. — Żniwo śmierci. — Pobyt w szpitalu. — Widoki. — „Pei-Ho”. — Przebieg choroby. — Godziny południowe. — Wyspa umarłych. — Pokój w szpitalu. — Statek. — Pożegnanie. — Odjazd. — Zmiana wrażeń.

W Zanzibarze zaszły podczas naszej nieobecności znaczne zmiany. Konsul generalny Ewan Smith wyjechał wraz z żoną na stały pobyt do Maroko, gdzie został mianowany pełnomocnikiem angielskim; piękna pani Jameson, powierzywszy bratu nieboszczyka męża zbieranie dalszych dowodów przeciw Stanleyowi, wróciła do Europy; osiem innych osób, mniej lub więcej nam znanych, umarło. Gdy towarzysz mój poszedł zmienić pieniądze do angielskiego banku, dowiedział się, że w domu wybuchła epidemiczna febra i że trzej jedyni urzędnicy bankowi byli już od kilkunastu dni na pobliskiej wysepce, czyli na cmentarzu. Na mnie, który miałem dwa ataki, nie uczyniło to miłego wrażenia. Wówczas dopiero zrozumiałem jasno, że z tymi klimatami nie ma co żartować — i, położywszy uszy po sobie, postanowiłem wracać pierwszym statkiem do Europy.

Wszystkie te wiadomości dochodziły mnie przez mego towarzysza, który z naszego dawnego hotelu zachodził do mnie codziennie. Dowiedziałem się od niego także, że „bibi Klara” jeszcze wyładniała, że pani Lazarewiczowa czyni po dawnemu mężowi, przy kłótniach o Klärchen, wyznania iście afrykańskiej szczerości, a pan Lazarewicz utrzymuje bardziej stanowczo niż kiedykolwiek, że wie tylko o tym, co je i pije, a poza tym nic nie wie, nic nie rozumie i o niczym nie chce wiedzieć.

Z misjonarzy żaden nie ubył i żaden nie zachorował. Tak oni, jak i inni znajomi odwiedzali mnie często w szpitalu, z którego przez kilka dni wcale nie wychodziłem, przyszło bowiem na mnie osłabienie tak wielkie, że ledwie na kilka godzin dziennie mogłem się podnosić z łóżka. Wydychiwałem zarazem i febrę i zmęczenie. Dano mi śliczny narożny pokój, w którym przemieszkuje w razie choroby msgr de Courmont. Jedno z moich okien wychodziło na palm, rosnące w ogrodzie i poza murem, drugie na ocean, przytykający tak bezpośrednio do szpitala, że w czasie przypływu fale biją o jego mury, zbudowane z rafy koralowej. W oknie tym przesiadywałem całymi godzinami, bo widok morza krzepił mnie nadzwyczajnie i wzmacniał na duchu. Zdawało mi się, że widzę przed sobą otwartą drogę do domu. Morze czyni zawsze takie wrażenie na ludziach, którzy po dłuższej z nim rozłące wracają wreszcie na brzegi.

W ramie okna widziałem raz wraz przepływające statki z białymi żaglami w słońcu lub też opatrzone w pławice łodzie krajowców. Oddychałem przeczystym powietrzem. Biały pokój napełniał mi się błękitem i jasnością przestrzeni. Wszystko, w połączeniu z wygodami i nadzwyczaj troskliwą opieką, wywoływało we mnie ten nastrój nerwów, który jest potrzebny do oparcia się chorobie. Odpoczywałem jak nigdy. Po kilku dniach począłem żyć życiem niemal roślinnym, w którym samo istnienie odgrywa większą rolę od uświadamiania wrażeń.

Zbliżywszy się dobrze do okna, mogłem oczyma objąć ogromną przestrzeń oceanu, a na niej i ową wysepkę, na której się grzebią biali. W godzinach południowych, gdy piaski jej pałały w słońcu silniej niż zwykle, zdawała się ona przybliżać, zapraszać na spoczynek jeszcze doskonalszy i nęcić jak syrena. Śmierć szła od tej Wyspy Umarłych przez morze i pojawiała się nie w kirze jak gdzie indziej, lecz w niezmiernym blasku, skutkiem czego w jej ciszy było więcej słodkiego smutku niż grozy.

Sypiałem dużo w dzień, wstawałem zaś do dnia. Prawie codziennie widywałem wschód słońca na oceanie. Brzask, jak już wspomniałem, nie istnieje tu wcale. Noc blednie nagle. Na szklistych grzbietach fal pojawiają się dwie lub trzy szerokie błyskawice, jakby ktoś wodę oświecał spod spodu, i słońce wyskakuje z toni śliczne, rzeźwe, rzekłbyś: po smacznym śnie wypoczęte. Świat rozpala się jakby na skinienie czarodziejskiej laski. Barwy występują od razu. Przed chwilą był bezkształt ciemności, a oto wraz odkrywa się dal morska: widzisz okręty, łodzie, ludzi, mewy, wszystko skąpane w świetle. Miałem nieraz wrażenie, że przyszedł wiatr i zwiał noc jednym podmuchem. Nie ma tu tych smug złotych, zielonych i różanych, którymi u nas wypełnia i pieści oczy zorza poranna, ale w tym szybkim przejściu od pomroki do światła jest natomiast ogromna siła. Dzień przychodzi jak mocarz i skręca kark nocy w mgnieniu oka.

Bawił mnie ranny ruch przed oknami szpitala. W czasie odpływu przychodzili o wschodzie Murzyni-mahometanie i Murzynki czynić nakazane przez Koran ablucje. Potem gromady piróg wyjeżdżały na połów ryb. Morze bywało czasem zupełnie wygładzone; łodzie i ludzie odbijali się w toni jak w lustrze, tworząc obrazy podobne do jasnych akwarel weneckich przedstawiających okolice Kiodżii333 lub Lido334. Cała gromada, płynąc gęsto od brzegu, rozpraszała się z wolna na przestworzu i łodzie, zmieniając się w coraz drobniejsze plamki, topniały wreszcie w oddaleniu i błękicie.

Byłem z każdym dniem zdrowszy. Siostry karmiły mnie chininą nawet przy 37° gorączki, ale głównie przyczyniało się do polepszenia mego stanu to, że dzień i noc oddychałem morskim powietrzem. W izbie tak położonej trudno nie przyjść do zdrowia. Były wprawdzie i w niej jaszczurki na pułapie, bo tego w Zanzibarze uniknąć trudno; wojowałem i tu z mrówkami, bo wojuje się z nimi w całej Afryce; ale w ogóle po wycieczce pełnej trudów ten pokój czyściuchny, biały, wygodne łóżko ze śnieżną muślinową moskitierą, krzesło na biegunach, słowem, wszystko razem wzięte, wydawało mi się szczytem wygody; jadałem przy tym jak Lukullus335, nie konserwy, ale wyśmienite świeże potrawy i owoce, o jakich świat nie słyszał.

Czasem ktoś umierał w mieście lub w szpitalu, alem się dowiadywał o tym dopiero wówczas, gdym pod wieczór spostrzegał na rumianej toni samotną łódź płynącą powolnym, miarowym ruchem w stronę Wyspy Umarłych. Było kilka osób ciężko chorych, między nimi pewien młody Niemiec, któremu raniony dzik-ndiri wypruł jednym uderzeniem kłów wnętrzności. Schodząc do ogródka, spotykałem też innych kolegów szpitalnych, o twarzach przeźroczystych i białych jak papier, wyssanych do szczętu przez anemię. Niektórzy wyglądali z utęsknieniem statków wracających do Europy; inni wyglądali śmierci.

Co do mnie, miałem ustawicznie jeden niepokój, mianowicie, by statek francuski „Pei-Ho”, na którym mieliśmy wrócić do Suezu, nie odszedł jakim dziwnym zbiegiem okoliczności beze mnie. I jestem przekonany, że gdyby się tak stało, nie znalazłbym już w sobie tej woli, z jaką opierałem się chorobie i dostałbym trzeciego ataku. Już na tydzień przed terminem prosiłem towarzysza, by zakupił bilety, mimo woli bowiem przypuszczałem, że febra nie może przyczepić się do człowieka, który już zapłacił za odwrotną drogę. Są to dziwactwa nerwów; ale dowiedziałem się później, że podobne względy grają ogromną rolę w rozwoju choroby i stanowią często o życiu lub o śmierci chorych.

Czując się coraz lepiej, począłem po tygodniu wychodzić. Pierwszego dnia zataczałem się po Mnazimoi jak pijany; drugiego szło lepiej; następnie wychodziłem co dzień do sklepów indyjskich po sprawunki. Rozniosło się też po mieście, że w szpitalu jest biały, który kupuje skóry i broń, skutkiem czego czarni znosili rozmaite okazy do mego pokoju. Przychodzili szczególniej Somalisowie, znosząc przepyszne noże, włócznie i tarcze ze skóry hipopotama.

1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 41
Idź do strony:

Darmowe książki «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz