Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖
Pod koniec 1890 roku czterdziestoczteroletni autor Trylogii wyruszył w podróż do Afryki, z której zapowiedział cykl korespondencji. Zamierzał wyprawić się w głąb lądu i spędzić miesiąc na wyprawie myśliwskiej. Listy z Afryki obejmują dwadzieścia trzy szkice, które powstały w trakcie podróży oraz po powrocie pisarza.
Sienkiewicz nie tylko opisuje krajobrazy, klimat, spotykanych ludzi, stroje, zwyczaje, egzotyczne owoce, rośliny i zwierzęta. Nie stroni też od ogólnych refleksji nad handlem niewolnikami, charakterem wcześniejszych i obecnych stosunków w Afryce, wpływem kolonializmu i placówek misyjnych.
Do najlepszych artystycznie partii książki należą fragmenty oddające wrażenia pisarza, przesiąknięte melancholią, malarskie opisy Sfinksa księżycową nocą, gwiazd wschodzących nad morskim horyzontem, upalnego popołudnia na afrykańskim stepie, smug cieni o zachodzie słońca na rzece.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
Towarzysz mój raczył się nie gorzej ode mnie, co widząc Muene — rad, że nam dogodził — począł podskakiwać z radości, jak Dawid przed arką314, powtarzając: „Pombe msuri! pombe msuri!”
Rzeczywiście nigdy żaden napój nie odświeżył nas tak prędko; nie rozumieliśmy tylko, jakim sposobem Murzyni mogą upijać się pombe, które w gruncie rzeczy nie jest niczym innym, jak rozrobionym na rzadko i zaledwie nieco sfermentowanym ciastem. Można to chyba objaśnić tym, że czarnym zamieszkałym nieco dalej od wybrzeża i nieprzyzwyczajonym do naszych napojów spirytusowych byle co w głowie zawraca.
Po zaspokojeniu pragnienia zajęliśmy się obiadem, a następnie Muene-Pira przyszedł w odwiedziny pod nasz namiot wraz z dwoma synami, z których starszy, dwudziestokilkoletni Murzyn, odznaczał się istotnie wielką pięknością i rozumnym wyrazem twarzy. Ten też miał prawdopodobnie objąć rządy po ojcu — gdyż pokazało się, że nasz Tomek jest Bóg wie którym z rzędu dzieckiem. Jako naszemu słudze, nie przyszło mu nawet na myśl wejść pod namiot; było tam i tak dość ciasno, albowiem oprócz trzech przybyszów nadszedł i Franciszek, którego musieliśmy zawołać, jako tłumacza. Dwaj synowie siedli obok Franciszka na ziemi, ojciec na moim polowym łóżku — i poczęła się rozmowa, przerywana co chwila okrzykami podziwu na widok różnych europejskich przyborów. Stary zachowywał się przy tym mniej powściągliwie od synów, albowiem porywał się za głowę, uderzał się po udach, piszczał lub wybuchał śmiechem nad każdą nieznaną sobie rzeczą.
Teraz dopiero mogłem mu się dobrze przypatrzeć. Był to człowiek sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu lat wieku, wysoki, barczysty. Nosił małą siwiejącą bródkę; czupryna jego, nieco przerzedzona na wierzchu, tworzyła jakby wełniany wałek naokoło głowy. Twarz niespokojna a śmiejąca się ciągle nie czyniła przyjemnego wrażenia. W nosie i uszach nie miał żadnych ozdób. Synowie jego byli przepasani tylko w biodrach, on zaś ubrany był w rodzaj długiej koszuli z żółtawej dymki315, z jakiej angielscy żołnierze noszą mundury w gorących krajach. W ogóle wyglądał bardzo brudno.
Poczęstowałem go winem; ale gdy nalawszy następnie drugą szklankę, podałem ją domniemanemu następcy, staruszek odebrał mu ją natychmiast i wypił sam, wychodząc zapewne z zasady, że nic tak nie uszlachetnia duszy młodzieńczej, jak wstrzymywanie się od rozkoszy.
Nie pozwoliliśmy mu jednak okazywać stale w ten sposób rodzicielskiej miłości dla synów. Dwie szklanki wina wprawiły go i tak w wyśmienity humor. Stał się nadzwyczaj gadatliwy i skłonny do politycznych zwierzeń, których nie powtarzam, bo już o nich wspominałem. Miałem wielką ochotę spytać się go, jak dawno jadł człowieka, ale wzbudziłoby to w nim obawę i nieufność, więc wolałem się wstrzyknąć i słuchać jego opowiadań o historii narodu Udoe. Wprawdzie w przekładzie Franciszka niewiele można było z tego zrozumieć — jednakże coś zrozumiałem, a reszty dopełnili misjonarze.
Udoe byli kiedyś narodem i licznym, i wojowniczym, ale zostali prawie zupełnie wytępieni przez jeszcze potężniejsze szczepy Uzambara i przez wojny domowe. Dawniej mieszkali o wiele wyżej, na północnym brzegu Pangani. Tu, gdzie siedzą obecnie, przyprowadził je dopiero Muene-Pira, przez co ocalił resztki od zagłady. Było już ich tak niewiele, że zdołali założyć kilka zaledwie wiosek. Miejscowe pokolenia Uzigua i Uzaramo patrzyły okiem bardzo niechętnym na ową imigrację. Powstała znów zawierucha wojenna w całym międzyrzeczu utworzonym przez Kingani i Wami.
Arabowie, do których niby kraj należał, nie chcieli położyć jej końca, z tego prostego powodu, że ich to mało obchodziło, a nawet przyczyniało im korzyści, cena bowiem niewolników spadła w Zanzibarze. Ale stary Muene-Pira, mając ludzi wyćwiczonych przez ustawiczne wojny, odpierał mniej więcej zwycięsko wszelkie napady i nie pozwalał się wyrugować.
Udoe posiadali także i tę wyższość nad przeciwnikami, że kwestia intendentury316, nad którą łamią sobie dziś wszyscy głowy w Europie, dla nich nigdy nie istniała, zjadali bowiem po prostu poległych i jeńców — i w ten sposób wojna żywiła wojnę. Zostawiono ich też w końcu w spokoju, tym bardziej że ziemie, które zajęli, były poprzednio puste. Od tej chwili zaczęły się dla Muene-Pira lepsze czasy. Udoe w starych swych siedzibach byli narodem pasterskim, sprowadzili więc ze sobą trzody, których hodowlą zajmują się do dziś dnia. Trzody mnożyły się, mimo much tse-tse, i w ten sposób Muene-Pira stolica i Muene-Pira król poczęli z wolna porastać w pierze. Ale powodzenie psuje. Nie wiem, czy w imię tradycji, czy w imię higieny, nakazującej, jak wiadomo, rozmaitość pokarmów, począł teraz Muene zaczepiać pierwszy sąsiadów i czynić wyprawy po ludzkie mięso, które ostatecznie lepiej smakowało i jemu, i jego wojownikom od wołowiny. Wywołało to nową burzę, która nie wiadomo jakby się skończyła dla szlachetnego szczepu Udoe, gdyby nie to, że przyszli Niemcy i położywszy rękę na wszystkich, zmusili tym samym zacnego staruszka, by, o ile mu nie smakuje wołowina, został wegetarianinem. Inde irae317.
Godnym jest uwagi, iż Udoe nie zjadali jakoby nigdy białych. Brat Oskar mówił mi, że istnieje między nimi wiara, iż gdyby zjedli białego, to kraj by zginął. Podług mnie, rzecz ta musi się wspierać na jakimś smutnym doświadczeniu. Może niegdyś zjedli, na przykład, jakiegoś dziennikarza, który im stanął kością w gardle; może uczonego, po którego spożyciu wszystkie miejscowe środki okazały się bezskuteczne, a może poetę, po którym panowały powszechne mdłości...
Jednym słowem, „coś w tym musi być”, jak mówiła pewna cnotliwa dama, ilekroć zdarzyło się jej widzieć młodą mężatkę, rozmawiającą ze znajomym mężczyzną. Dla podróżników rzecz ta zostanie na zawsze tajemnicą, ale zarazem i poręką, zwłaszcza jeśli podróżnik należy także do piszących.
Wizyty w kraju Udoe trwają widocznie niezmiernie długo. Godzina upływała za godziną, spać chciało nam się coraz bardziej, a tymczasem Muene tkwił ciągle w naszym namiocie. Synowie jego siedzieli również, jakby w ziemię wrośli. Zapaliłem wreszcie nić magnezjową, sądząc, że taki ogniotrysk z jednej strony uwieńczy pięknie naszą gościnność, z drugiej będzie hasłem do odejścia dla gości. O, jakżem się omylił! Nić rozbłysła wprawdzie jak słońce i spadała brylantowymi łzami na ziemię; stary podwinął, co duchu, nogi pod siebie i począł krzyczeć głosem przerażonej papugi: „Aka! aka! aka!” — wszelako ciekawość wzięła w nim górę nad strachem i rozbawił się do tego stopnia, że ani myślał odchodzić. Czas jakiś czekaliśmy jeszcze cierpliwie na zakończenie odwiedzin, ale na próżno. Co było robić? Nie byliśmy pewni, o ile poklepanie po łopatce przedstawiciela prześwietnego kraju Udoe i pokazanie mu drzwi namiotu będzie zgodne z etykietą w tymże kraju obowiązującą, trzeba się jednak było uciec wreszcie do tego radykalnego środka.
Noc tę przespaliśmy z powodu znużenia bardzo mocno. Ranek przyniósł nam dowód, że Muene-Pira nie obraził się wczorajszymi wyprosinami, albowiem we drzwiach namiotu spostrzegliśmy dużą dzieżę318 glinianą, napełnioną po brzegi pombe. Jakaś ręka postawiła ją tam, kiedyśmy jeszcze spali. Ale zachwyt nasz nad pombe zdołał już przez noc ochłonąć. Zraziła nas może brudnoszara barwa napoju, może widok kilkunastu mniejszych lub większych owadów, które znalazły w nim śmierć przedwczesną, dość że zawoławszy Brunona, oddaliśmy całą dzieżę naszym ludziom. Nie potrzebuję dodawać, że została przyjęta i opróżniona z rozkoszą.
Dopiero przy świetle dziennym spostrzegliśmy, że wioska Muene-Pira leżała po większej części w zgliszczach. Nie mogły tu być skutki dawnych wojen, gdyż ślady pożaru były zupełnie świeże. Nawet wielkie drzewa stojące na majdanie nosiły na konarach znaki ognia. Pożar ten wszczął się wskutek huraganu, który rozmiótł ogniska i powrzucał głownie na trzcinowe dachy. Wszystkie chałupy spłonęły, ale dla czarnych niewielkie to nieszczęście; w kraju nie brak przecie ani gliny, ani chrustu. Jakoż w gęstwinie drzew wznosiły się już liczne nowe chaty.
Muene-Pira jest dużą osadą, posiadającą kilkaset głów. Ludzie Udoe różnią się od sąsiadów zaostrzonymi przednimi zębami. Zęby te są osadzone nieco skośnie, ale mniej niż u okolicznych Uzaramo i Uzigua, wskutek czego kąt ich twarzowy jest nieco prostszy. Dzieci nie widziałem nigdzie tak pięknych. Były one też śmielsze niż w innych wioskach i na skinienie chętnie się zbliżały. Rozczulał nas zwłaszcza jeden malec, może dwuletni, który z wielką ufnością puszczał się ku nam na swoich chwiejnych jeszcze nóżkach i zbliżywszy się, obejmował łapkami nasze nogi, uważając je widocznie za podpory stworzone umyślnie na to, aby mały czarny dżentelmen miał się w danym razie czego uchwycić. Z nie mniejszą też ufnością wkładał do ust wszystko, co od nas dostawał. Matka owego malca, chodząc za nim, uśmiechała się z taką tkliwością jak wyrafinowana biała kobieta. Była w tym uśmiechu duma z rezolutności dziecka i zarazem obawa, żeby się nie uprzykrzyło. Inne dzieci siedziały czarnym wianuszkiem koło naszego namiotu, podziwiając nas całymi godzinami w milczeniu i ze skupioną uwagą.
W ogóle wioska, mimo zgliszczów, czyniła wrażenie ładu i zamożności. Udoe są też zamożniejsi od sąsiadów. Rolą zajmują się mniej od nich — tyle tylko, by mieć dostateczną ilość sorgo na wyrób pombe. Posiadają natomiast trzody. Od czasu wyjścia z Bagamoyo tu po raz pierwszy widzieliśmy stado garbatych, ociężałych zebu. Widocznie w tej okolicy mucha tse-tse nie jest tak liczną jak gdzie indziej.
Zabawiliśmy w Muene-Pira do trzeciej po południu. Ludziom naszym chciało się bardzo zostać jeszcze na jeden nocleg, albowiem wszędzie po chatach znajdowały się niedopite resztki pombe. Bruno próbował nam nawet nieśmiało tłumaczyć, że po drodze nie znajdziemy wody, ale odpowiedziałem mu, że jeśli jej nie ma, to tak dobrze nie będzie jutro, jak dziś — i kazałem ruszać.
Wioska Tebe. — Karaluchy. — Brzegi Wami. — Boecklinowski obraz. — Las dziewiczy. — Przejście rzeki. — Sposoby przeciw krokodylom. — Las z drugiej strony rzeki. — Widok Mandery.
Kraj znów jednostajny na znacznych przestrzeniach, tylko coraz bardziej pogarbiony we wzgórza. Pochody również jednakie. Cały urok podróży w tym, że się idzie w strony nieznane, dziewicze, puste, że widać wciąż dalszy widnokrąg, że człowiek zagłębia się coraz bardziej w przestrzeń bez końca — i że żyje się życiem nowym, wolnym od tych wszystkich przegródek, które ograniczają swobodę w miastach.
Co chwila mimo woli nasuwa się na myśl ten ustęp z Farysa319:
Gdy się ze szczytu wzgórza spogląda w dal, zdaje się, że przed nami puszcza i puszcza. Złudzenie! Drzewa tam stoją rzadko, tylko mniejsze zarośla tworzą zbite szmaty gąszczów rozrzucone tu i owdzie między wielkimi drzewami. Doliny, w których zbiera się wilgoć, porośnięte są tatarakiem, nieraz dwa razy tak wysokim jak człowiek. Ludzie, pełznąc ścieżką na kształt mrówek, pogrążają się w tę zieloną toń jakby w jezioro — i tylko po chwianiu się trzcin można poznać, że nurkuje wśród nich karawana.
Rankami na źdźbłach i liściach zbiera się obfita rosa; ubrania nasze przemakają w niej do nitki, a nagie plecy i ramiona Murzynów świecą się, jakby dopiero co wyszli z kąpieli. Zresztą i im, i nam sprawia to tylko przyjemność, bo gdy ranny powiew przychodzi na mokrą skórę lub mokre ubranie, czyni się człowiekowi chłodno, a w tym klimacie katar nie grozi, zwłaszcza gdy się jest w ciągłym ruchu.
Idąc tak, to dolinami, to po wzgórzach, przychodzimy wreszcie do wioski Tebe, skąd już tylko jeden dzień drogi do Mandery. Ułożyliśmy między sobą zamiar zabrania króla Tebe, który jest z zawodu myśliwcem320, ale w wiosce nie ma nikogo prócz bajecznej wielkości karaluchów.
Z pustych chat przychodzą one pod nasz namiot jak celnicy i badają nasze rzeczy tak dokładnie, że jednego znajduję nazajutrz w lufce od strzelby. Przenocowawszy, ruszamy o pierwszym brzasku dalej i koło godziny ósmej stajemy nad Wami. Jest to druga z kolei afrykańska rzeka, przez którą mamy się przeprawiać.
Brzegi Wami pokryte są w tym miejscu nie przez zarośla na podobieństwo wybrzeży Kingani, ale przez prawdziwy las dziewiczy. Rzeka bieży wartko środkiem koryta, bliżej zaś brzegów łamią jej bieg ogromne głazy, wskutek czego rozdziela się i tworzy niewielkie zalewy napełnione niemal stojącą wodą. Wysokie piramidy drzew przeglądają się spokojnie w tych zalewach, które odbijając razem i błękit nieba, wydają się bezdenne.
Upięcia lianów poprzerzucane z drzewa na drzewo, zwieszające się — i tuż nad wodą, i dalej w głębi — tworzą pozór kotar nad drzwiami mrocznych świątyń leśnych. We wnętrzu ich światło jest uroczyste i przyćmione, jakby przechodziło przez gotyckie okna; pnie drzew majaczeją na kształt kolumn w ołtarzach, głąb całkiem jest zakryta dla oka; wszędy spokój, milczenie; wody ocembrowane murem drzew — dziwne, prawie mistyczne zacisze!
Pogrążony w nim człowiek mniema, że wdziera się w jakąś tajemnicę i że kogoś obraża. Wszelka nadprzyrodzona istota wydałaby się tu rzeczywistą, tak jak w obrazach Boecklina321. Mimo woli słuchasz, czy w głębinach leśnych nie rozlegnie się krzyk driady322. Zdaje ci się koniecznie, że tu ktoś czasem śmieje się, woła i że gdy żadne oczy ludzkie nie szpiegują lasu i rzeki, wówczas spod firanek lianów wysuwają się jakieś nadzwyczajne twarze, naprzód oglądają się bystro naokół, a potem dziwaczna rzesza wyskakuje z gęstwiny i pluska się rozkosznie w zacienionych wodach.
Gdzieniegdzie z drzew kapią kwiaty i tuż nad zwierciadłem wodnym leżą w cieniu płatki krwawe lub różowe. W miejscach, gdzie lasu nie podszywa zbita gęstwina krzaków, widać grunt czarny i wilgotny, podobny do ziemi używanej w cieplarniach; wyżej nad nim wisi leciuchna koronkowa
Uwagi (0)