Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖
Pod koniec 1890 roku czterdziestoczteroletni autor Trylogii wyruszył w podróż do Afryki, z której zapowiedział cykl korespondencji. Zamierzał wyprawić się w głąb lądu i spędzić miesiąc na wyprawie myśliwskiej. Listy z Afryki obejmują dwadzieścia trzy szkice, które powstały w trakcie podróży oraz po powrocie pisarza.
Sienkiewicz nie tylko opisuje krajobrazy, klimat, spotykanych ludzi, stroje, zwyczaje, egzotyczne owoce, rośliny i zwierzęta. Nie stroni też od ogólnych refleksji nad handlem niewolnikami, charakterem wcześniejszych i obecnych stosunków w Afryce, wpływem kolonializmu i placówek misyjnych.
Do najlepszych artystycznie partii książki należą fragmenty oddające wrażenia pisarza, przesiąknięte melancholią, malarskie opisy Sfinksa księżycową nocą, gwiazd wschodzących nad morskim horyzontem, upalnego popołudnia na afrykańskim stepie, smug cieni o zachodzie słońca na rzece.
- Autor: Henryk Sienkiewicz
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Listy z Afryki - Henryk Sienkiewicz (mobilna biblioteka .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Henryk Sienkiewicz
W polach i w domu pracują przeważnie kobiety. Mężczyźni robią tylko to, co im się podoba, a że najczęściej podoba im się nic nie robić, więc mają łatwe życie. Prawdopodobnie zajmują się jednak nieco kowalstwem, jak świadczą zrudziałe żelazne szczebrzuchy311 walające się tu i ówdzie po ziemi wedle chat. Może także, w chwilach dobrego usposobienia, biorą udział w pasieniu kóz lub w pracach koło roli, np. przy wypalaniu traw pod uprawę sorgo i kassawy. Bądź co bądź, ponieważ w tych stronach nie tylko nie bierze się posagu za żoną, ale się za nią płaci, młodzi ludzie muszą w jakiś sposób zarabiać.
W wiosce nie ma ani jednej krowy; kozy i kury stanowią cały dobytek. Prawdopodobnie mucha tse-tse czyni tu niemożliwą hodowlę wielkich bydląt rogatych — w ogóle bowiem Murzyni zajmują się nią chętnie, a kraj zdaje się być jakby umyślnie dla niej stworzony. Tysiące wołów mogłoby się wypasać na tych stepach niezajętych przez nikogo i porosłych dżunglami. Ludzie nasi mówią nam, że pierwsze stado zobaczymy dopiero w Pira-Muene, u króla ludożerców Udoe, a ojca naszego małego Tomasza.
Znaleźliśmy tu dwie sadzawki: w jednej woda jest biała, zła do picia, w drugiej wyborna. Ma ona smaczek bananowy, kolor zaś bursztynu, tak jakby ktoś dodał do niej parę kropel czarnej kawy. Barwa owa zostaje jej nawet po przedestylowaniu. Obie sadzawki pogrążone są w głębokim cieniu drzew i zarośli, więc obie mają wodę stosunkowo zimną. Kąpiel odświeżyła nas wyśmienicie, chociaż rozbieraliśmy się z nieprzyjemnym wrażeniem, na liściach bowiem, zwieszonych nad wodą, było mnóstwo owych długich na kilka cali czarnych robaków, które, sądząc po liczbie nóg, poczytywałem za stonogi. Bruno jednak brał je w rękę, nie były więc jadowite.
Deszcz nie przychodził; widocznie massika jeszcze nam nie groziła. Obłoki to zbiegały się, przesłaniając słońce, to rozbiegały, tworząc szpary, przez które przedzierał się ostry blask. Step gasł i rozpalał się kolejno — i był jak morze, w którym odbijają się wszystkie zmiany na niebie.
Wracając z kąpieli, oglądaliśmy w pobliżu wioski grób poprzedniego jej naczelnika. Był on ocieniony daszkiem z suchych traw, mającym kształt grzyba. Pod spodem, na samej mogiłce, zaledwie wzniesionej nad powierzchnię, stały naczynia z resztkami mąki maniokowej.
Murzyni są to ludzie nader praktyczni, przypuszczam więc, że te ofiary na grobach zmarłych składają nie przez pobożną pamięć, ale wychodząc z zasady, że kto się naje, ten śpi. Dyktuje je, inaczej mówiąc, obawa, aby nieboszczyk nie wychodził nocami z mogiły i nie szkodził mieszkańcom. Dowodzi to jednak wiary w przyszłe życie.
Koło trzeciej dałem hasło do zwijania namiotu i pakowania skrzyń. Pozostało tylko okazać miejscowemu władcy naszą perkalową wdzięczność, co też i uczyniliśmy ku wielkiemu jego zadowoleniu. Na odchodnym wprawiłem w zdumienie nie tylko dzieci, ale całą ludność, zapaliwszy fajkę za pomocą szkła palącego312.
Widocznie niewielu jeszcze białych przechodziło przez tę wioskę. Królik, wedle zwyczaju afrykańskiego, odprowadził nas aż do granicy swej posiadłości.
Pochody. — Jak należy podróżować? — Dzień karawany. — Brak wody. — Pombe. — Dalszy pochód. — Przybycie do Pira-Muene. — Król Muene-Pira. — Ludożerstwo. — Pombe. — Wizyta pod namiotem. — Historia plemienia Udoe. — Opuszczamy ludożerców.
Niepodobna opisywać wszystkich pochodów, albowiem często nie różnią się one od siebie prawie niczym. Wstaje się zwykle o piątej rano i wyrusza się przed wschodem słońca. Po drodze strzelanina do ptaków i krótkie wypoczynki w cieniu drzew. O dziesiątej namiot ma być już rozbity i obóz winien stać aż do następnego świtu. To się nazywa dzień karawany. Pochód pięciogodzinny nuży zanadto — i kto podróżuje w ten sposób, może przez długi czas oprzeć się febrze albo nawet całkiem jej uniknąć. Na nieszczęście, o ile nie idzie się wzdłuż rzeki, często niepodobna zastosować się do tych przepisów. Postój musi wypaść nad wodą, inaczej bowiem nie ma na czym gotować, trzeba więc iść, póki się nie trafi na strumień lub kałużę. Strumieni jest w ogóle bardzo mało: rzeki afrykańskie prawie nie mają przytoków, kałuże zaś wysychają od upałów, a w takim razie nie ma innej rady, jak iść popołudniu dalej, póki się na wodę nie trafi.
Ponieważ podróżowaliśmy w najsuchszej porze roku, więc zdarzało nam się to ustawicznie. Wysyłaliśmy nieraz naprzód ludzi, niosących namiot, by nam go rozbili w miejscu, gdzie miała się znajdować kałuża, i przygotowali wszystko do postoju, tymczasem, gdyśmy nadeszli, czarni wychodzili z gąszczów naprzeciw nas z wydłużonymi twarzami, mówiąc: „Madi apana!” (wody brak).
Łatwo zrozumieć, w jaki humor wpada po otrzymaniu takiej wiadomości człowiek zlany potem, zdyszany, na pół upieczony, któremu drżą nogi, biją tętna w skroniach i język wysycha w ustach. Ale nie ma rady. Trzeba po przespaniu najgorętszych godzin rozpiąć podartą przez mimozy parasolkę i wlec się dalej. Dobrze, gdy się ma zapas w manierce, a wodę sodową w skrzyni, ale gdy to wszystko wyjdzie, droga staje się nieznośna. Nie umilają jej nawet nowe widoki, gdyż kraj na znacznych przestrzeniach jest jednostajny. Wszędzie ten sam step, gąszcza, fantastyczne firanki lianów, gaje lub samotne drzewa, które z daleka wydają się być zbitym lasem, w rzeczywistości zaś stoją jedno od drugiego o kilkanaście kroków, tak jak jabłonie na normandzkich łąkach.
Niedaleko Muene-Pira ludzie nasi spróbowali po raz pierwszy postąpić samodzielnie. Zdarzyło się, że ja i mój towarzysz pozostaliśmy dla polowania z kilkoma Murzynami w tyle, resztę zaś pagazich wysłaliśmy naprzód z rozkazem niezatrzymywania się aż u starego króla ludożerców, u którego mieliśmy spędzić noc. Tymczasem, doszedłszy do pewnej wioski leżącej nad Muene-Pira, dowiadujemy się ze zdziwieniem, że nasi ludzie rozbili już w niej namiot i przygotowali wszystko do postoju.
Co się stało? Bruno, wysłany naprzód, wyjaśnia wkrótce sprawę. Oto w wiosce odbywa się uroczystość „pombe”. Jest to piwo wyrabiane z ziarn rośliny sorgo. Murzyni wyrabiają tyle tego napoju, że żadna wioska nie jest w stanie wypić swoich zapasów, że zaś pombe kwaśnieje po dwóch dniach, trzeba przeto wezwać na pomoc sąsiadów, którzy oczywiście nie odmawiają sąsiedzkiej usługi i zebrawszy się tłumnie, piją na umór, bębnią równie zapalczywie i tańczą dopóty, dopóki ostatnia kropla pombe nie zostanie pochłoniętą.
Trafiliśmy właśnie na taką uroczystość. Gdyśmy zbliżyli się do wioski, przeszło trzystu czarnych wyległo na nasze spotkanie. Stanęli oni murem, jakby chcąc nam zagrodzić drogę. Była godzina może piąta po południu; słońce zeszło już nisko i oblewało ich czerwonawym światłem, w którym wyglądali dziko i malowniczo. Był to widok prawdziwie afrykański. Szczepy zamieszkujące pomorze odznaczają się silną budową; widziałem więc muskuły piersi i ramion po prostu muzealne. Większa część posiadała przepaski perkalowe, niektórzy jednak mieli biodra otoczone suchymi trawami. Wielu nosiło pelele w wargach; spostrzegłem także wiele czupryn ułożonych bardzo sztucznie w róg nad czołem, wedle zwyczaju przyjętego u narodu Uzaramo. Broni, z wyjątkiem kilkunastu dzirytów, nie spostrzegłem.
Cała ta czereda była w stanie podniecenia pod wpływem pombe. Z daleka słyszeliśmy gwar, okrzyki i śmiechy, które jednak ucichły, gdyśmy się zbliżyli. Nasi ludzie spoglądali niespokojnie spoza pleców tłumu, niepewni, czy im pozwolimy zostać i korzystać z gratki, jaka się przytrafiła, czy też każemy ruszać dalej.
Obaj czuliśmy się mocno zmęczeni, był to bowiem drugi pochód tego dnia i słońce już prawie zachodziło. Brała nas ochota zostać, choćby dlatego, by się przypatrzeć tańcom i uczcie czarnych, ale nie mogło to być. Koniecznym było pokazać przy tej pierwszej sposobności ludziom, że muszą się stosować do naszej woli i spełniać ściśle rozkazy. Braliśmy jeszcze i to na uwagę, że w razie pozostania, popiliby się z pewnością pombe i że mogłaby wyniknąć stąd jakaś kłótnia lub bijatyka między nimi a miejscową ludnością, a w takim razie, zamiast odpoczywać po długich pochodach, trzeb aby sądzić, wymierzać kary itp.
Mitręga i tak nas wprawiła w zły humor. Gniew, z jakim wydaliśmy rozkazy, by ruszać dalej, był wprawdzie nieco udany, ale zmieniłby się niechybnie w rzeczywisty i bardzo dla naszych ludzi dotkliwy w razie najmniejszego z ich strony oporu. Murzyn jednak pojęcie służby łączy dziś jeszcze z pojęciem niewoli i nie opiera się rozkazom nigdy. Trzeba było widzieć gorączkowy pośpiech, z jakim skrzynie zostały podniesione na głowy i z jakim cała karawana ruszyła naprzód w step. Niewątpliwie żal było poczciwcom serdecznie smakowitego pombe, ale pocieszali się myślą, że skończyło się na rozkazach, nie na kijach, a co który tymczasem chłypnął, to chłypnął.
Między zgromadzonymi na uroczystość pombe znajdowało się zapewne wielu mieszkańców Muene-Pira, gdyż byliśmy już w granicach Udoe i obie wioski należały do tego samego narodu. Nasz Tomek może już i zapomniał trochę drogi do rodzinnego gniazda, ale prowadził nas dobrze i szybko inny kilkunastoletni wyrostek, który się do nas przyłączył. Droga była daleka i trochęśmy w duszy żałowali, że nie wypadało nam zostać w poprzedniej wiosce. Do Muene-Pira przyszliśmy prawie zupełnie po ciemku i również po ciemku zabraliśmy znajomość ze starym królem noszącym toż samo imię co wieś.
Byliśmy tedy na koniec u ludożerców. Ale czasy się zmieniły nawet dla nich. Stary król nie przyjmował nas już z dzidą w ręku, ale z najwidoczniejszym strachem. W pomroku nie mogłem rozeznać jego rysów, ale widziałem czarną, wysoką sylwetę w ciągłych ukłonach i podrygach oraz słyszałem jego głos, przerywany co chwila uprzejmym „chi, chi, chi!” — które miało oznaczać radość z przybycia gości, a oznaczało niepokój. Wspomniałem już, że starowinka, folgując dawnym przyzwyczajeniom, kupuje od czasu do czasu w największym sekrecie niewolnika i urządza sobie z niego filet, sauce naturelle313, stąd sumienie jego nigdy nie jest czyste i stąd w każdym białym widzi sędziego, który przybywa z Bagamoyo, aby zrobić z nim ostateczny obrachunek.
Mówiąc nawiasem, w każdej wiosce, do której zdarzyło nam się przyjść, pierwszym uczuciem, z jakim nas witano, był strach. Być może, iż to jest pozostałość z dawnych arabskich czasów, gdy polowano jeszcze na niewolników; być może także, iż przyczynia się do tego surowość niektórych pomniejszych komendantów niemieckich, a zwłaszcza nadużycia, jakich dopuszczają się względem Murzynów czarni askarisowie w czasie przechodów wojennych; bądź co bądź jednak pod dzisiejszym panowaniem Murzyn powinien być pewniejszy własnej skóry niż pod dawniejszym, i ów strach, jaki wszędzie wzbudza biały człowiek, nie da się całkowicie wytłumaczyć powyższymi tylko przyczynami.
Co do mnie, sądzę stanowczo, że jest on najlepszą ilustracją do tego, co powiedziałem wyżej, mówiąc o psychologii czarnych i o ich stosunku do tych warunków życia, które przynosi ze sobą cywilizacja. Prawa jej i przepisy, choćby były najprostsze, są dla czarnego zawsze nadto złożone, skutkiem czego nigdy on nie jest pewny, czy czegoś nie zbroił i czy nie spadnie na niego jakaś kara. Jedynie jak najmniejsza liczba biurokratycznych rozporządzeń, częste stosunki z białymi i prace misjonarzy mogą położyć koniec temu psychicznemu niepokojowi, w którym żyją pierwsze stykające się z cywilizacją pokolenia.
Co do Muene-Pira, dawniej trzeba było układać się z nim całymi godzinami o hongo (myto za przejście przez terytorium), urządzać ceremonię mieszania krwi itp. Dziś stary królik nie śmiał nawet zrazu przy nas usiąść. Dopiero gdy mały Tomasz uspokoił go, że nie przyszliśmy na żadne sądy, stał się nieco poufalszy, ale i wówczas gościnność jego nie przestała mocno graniczyć z uniżonością.
Sądziłem, że będę świadkiem rozczulającej sceny między synem a ojcem, tymczasem Tomasz i stary ledwie że zwrócili na siebie uwagę. Nie jestem nawet pewien, czy sobie powiedzieli: „Yambo!”, czy też kiwnęli tylko głowami.
Misjonarze wytłumaczyli mi później, że Murzyn w ogóle czci matkę bez porównania więcej niż ojca, o którym wyraża się po prostu: „Mąż mojej matki”.
Jest to oczywiście skutek wielożeństwa. Matka daje wszelkie starania dziecku i przede wszystkim swoją miłość, ojciec zaś, jeżeli zwłaszcza jest naczelnikiem wioski i posiada pięć lub sześć żon, zapewne nie zawsze umie odróżnić własne owoce żywota od innej, kręcącej się wśród chat, czarnej dzieciarni, której w chwilach złego humoru rozdaje kopnięcia nogą w okolice najlepiej od złamania kości zabezpieczone.
Jakoż tenże sam Tomasz czekał tylko na nasze pozwolenie, by polecieć witać się z matką, nazajutrz zaś był prawdziwie uszczęśliwiony, gdyśmy podarowali mu dla niej piękną perkalową chustkę hindustani, drukowaną w czerwone pawie.
Jeszcze nasz namiot nie stanął i nie zapalono ognisk, gdy papa Muene przyniósł nam własnoręcznie pić. Wiedząc od misjonarzy, że ich niegdyś częstował z czaszki ludzkiej, obmacałem starannie w ciemności naczynie, które mi podał, i dopiero, przekonawszy się, że to tykwa, nie głowa, przechyliłem je do ust. Był w nim miód leśny, bardzo chłodny, ale tak pełen gąsienic, żem go odsunął ze wstrętem, dając znać za pomocą gestów gospodarzowi, by zachował dla siebie samego takie przysmaki. Natomiast pombe, zawarte w drugim naczyniu, wydało mi się rozkosznym napojem. Teraz zrozumiałem, dlaczego ludzie nasi woleli narazić skórę niż nie zatrzymać się w poprzedniej wiosce.
Po dwóch, a właściwie trzech pochodach, byłem spragniony nadzwyczajnie, toteż przez długi czas nie mogłem oderwać ust od naczynia. Zaspakajałem za jedną drogą głód i pragnienie, albowiem pombe nie tylko było chłodne, nie tylko kwaskowate jak rozczyn razowego ciasta, ale w smaku przypominało chleb, było zaś gęste jak żur, którym żywi się nasz lud na Mazurach. Barwie jego nie mogłem się w ciemności przyjrzeć, ale w tej chwili była mi ona
Uwagi (0)