Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖
Droga wiodła przez Narwik — powieść Ksawerego Pruszyńskiego, wzbogacona o elementy reportażu i publicystyki — mówi o losach żołnierzy Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich, która brała udział w kampanii norweskiej 1940 roku. Centralną oś tej historii stanowi bitwa o tytułowy Narwik.
Książka pokazuje brutalny realizm wojny, jej bezkompromisowe oblicze, widziane oczami bezpośredniego świadka. Autor przedstawia zarazem złożone relacje pomiędzy uczestnikami wydarzeń — żołnierzami Brygady Podhalańskiej, wywodzącymi się z różnych środowisk, młodymi przeważnie ludźmi o zupełnie odmiennych doświadczeniach i motywacjach. To właśnie w ich konfrontacji i współpracy Pruszyński widzi zaczyn przyszłej, powojennej Polski.
- Autor: Ksawery Pruszyński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Droga wiodła przez Narwik - Ksawery Pruszyński (czytanie po polsku TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ksawery Pruszyński
— To znaczy nie walczyć, a dać się wyrzynać.
— Nie. To jednak znaczy walczyć. Bo kiedyś może i na was przyjść chwila, kiedy coś się w waszych rachubach, z dawna przygotowanych, długo wyliczanych, poplącze i połamie. Czy ja wiem, co to będzie? Może Anglicy będą mieli więcej samolotów i lepsze samoloty. Może, gdy się zapędzicie aż do Afryki i Azji, uderzy was z boku sztylet sowiecki. Ale coś takiego zawsze zdarzyć się może. Coś takiego przyjdzie. A wówczas wy nie potraficie tak walczyć z rozpaczą i trwać w walce jak my.
— Takiej chwili nie będzie.
— Taka chwila przyjdzie.
I przez chwilę są obaj wyczerpani, stargani rozmową w spór przechodzącą. Oddech, długi, męczący oddech rannych w szpitalach polowych.
Cicho weszła siostra Mary: nastawiła radio. Jest godzina popołudniowych komunikatów. Słychać naraz norweską stację z Bodo115, potem angielską, potem jakiś wtręt niemiecki i gwizdy i wreszcie głośnik wpływa na wyraźny, potoczysty komunikat francuski. Ranni na łóżkach poderwali się z miejsc: przez komunikat płyną ostre, dobitne słowa premiera o dokonanej wczoraj, ubiegłej nocy, niespodzianej zdradzie świeżego sprzymierzeńca, Leopolda116, króla Belgów.
*
Tylko dwóch ludzi nie ruszyło się nawet, wysłuchało do końca komunikatu. Polak i Niemiec.
— Alors, on est foutu117 — dochodzi z tamtego końca sali.
Reszta milczy. Który to tam powiedział? Czy to nie obojętne zresztą.
— Słyszałeś? — pyta Gallen.
— Słyszałem.
— I to, co powiedział tamten Francuz, żołnierz francuski?
— Wszystko, wszystko.
— No i co ty na to?
— Jak to co? Nic.
Urywany, krótki śmiech Gallena. Kettler uśmiecha się także innym, znudzonym śmiechem.
— Posłuchaj mnie — mówi — nie, ty nawet zrozumieć nas nie możesz. Nasza polska walka nie jest wcale związana z tym, czy zdradza nas czy nie zdradza Leopold, król Belgów, czy z nami jest czy nie jest Francja, czy kto zawiera czy nie zawiera odrębnego pokoju z Niemcami. Nasza walka nie skończyła się z upadkiem Polski, nie skończy się ani teraz, ani nigdy. Będziemy ją toczyli na lądzie, morzu i powietrzu, pod lądem i pod ziemią, jawnie i skrycie: odnajdziecie nas wszędzie, gdzie kiedykolwiek jakikolwiek napotkacie opór. W dniu, gdy padniecie, gdy będziecie myśleli, żeście od dawna skończyli z nami, odnajdziecie ostrość naszego noża na waszym gardle...
— Renegat!
— Ty wiesz, że taka chwila będzie, będzie: i tego się boisz. Ja wiem, że taka chwila będzie: i mnie to trzyma. I wy wszyscy, Niemcy, wiecie, że tak będzie: i to nęka was po nocach i dniach, mimo wszelkich sukcesów, mimo wszelkich czołgów, mimo wszelkich Leopoldów, Hachów118, Quislingów119, Tisów120. I my wszyscy, Polacy, wiemy, że tak będzie, i to nas trzyma mimo wszystko, co było, co jest i co jeszcze będzie.
— Ty...
To „ty” wyplute jest z gardła, załamane w zatorze nienawiści, gróźb, złorzeczeń, wściekłości. Gallen podnosi się w łóżku: pod bandażami twarz mu sinieje, czerwieni. Dobiegła siostra miłosierdzia i coś mówi: przykuśtykał Don Pedro, popodnosili się ranni. Przenoszą rannego Niemca na inne, dalsze łóżko.
W przechodzie raz jeszcze, raz jeden jeszcze oczy obu spotkały się na chwilę. Kettler zrozumiał, że może się wyraz oczu odmienić czasem na zawsze. Nigdy szare oczy Johanna Gallena nie będą już miały dla niego połysków ciepłych i miękkich, nigdy nie będą przekorne, nigdy więcej nie będą dobre. „Grenoble — pomyślał w tym momencie — Grenoble”.
Wparł głowę głębiej w poduszki: był zmęczony. Obraz Grenoble, wywołany tak dziwnie tego rana, przeszedł jeszcze raz przed wzrokiem wspomnienia. Miasto wesołe, wzięte w zieloną ramę gór, pospinane stokami winnic, zieleniejące i domy wybrzuszone w uliczkach starych i wąskich, i arkady uniwersyteckie, i ludzie dobrzy, weseli, prości, i schody wyfroterowane u Madame Javel, i pokój, i obicia wypłowiałe, i fotel oklapnięty, i nad kominkiem lustro...
Kettler uśmiechnął się spokojnie, wydechująco. Pożegnał raz jeszcze owo wspomnienie dalekie, jak człowiek żegna się z domem, w którym mieszkał i w którym było mu dobrze, ale do którego człowiek nie wróci już nigdy. Patrzył na nie, jak patrzy się człowiek na pierścień, który zbyt wiele przypomina rzeczy przekreślonych na zawsze, i dlatego rzuca się go w wodę morza, jeziora czy rzeki, śledząc, jak przebłyskuje złotem poprzez zieloną mętność wód. I kiedy się obraz zatarł zupełnie, doszczętnie, poczuł ze zdziwieniem, że mu ulżyło.
„Może to opadł ze mnie ostatek mojej dalekiej, przeszłowiecznej niemczyzny?”.
Jest pan, ostatecznie, zastępcą dowódcy plutonu. Drużynę zda pan kapralowi.
Chodzą z porucznikiem po tej samej leśnej i pylnej drożynce, w której piasku Czeczel rysował kilka dni temu Michałkowi szkic sytuacyjny akcji. Spadł po południu krótki wiosenny deszcz i długie podhalańskie płaszcze są ciężkie od wody.
Obok drogi jest ten sam żółto malowany dom; dziewczyna, która im wtedy grzała kawę, rozwiesza teraz bieliznę po sznurach przeciągniętych między drzewami. Musiała do tej czynności podnieść ręce wysoko nad głową i jest w ten sposób jeszcze smuklejsza niż naprawdę.
— Nie byłem, co prawda, z niego zadowolony podczas akcji... Teraz znowu jako obserwator zagapił się; ja odszedłem, a tymczasem buchnął ktoś mapy...
— Znajdą się, panie poruczniku, znajdą... Po co one komu potrzebne.
O te mapy już od rana było piekło.
— Znajdzie nie znajdzie, ale niewyraźna sprawa. Żeby zginął mapnik. Ale to mapy, dwie mapy, najwyraźniej wyjęto. Po co ja mam obserwatora na drodze, żeby nie widział nawet, czy kto do mnie idzie, czy nie idzie. O, jako mój zastępca będzie pan musiał to wszystko wziąć do galopu. Kapral wróci do drużyny. W akcji też był nietęgi.
— Dlaczego, panie poruczniku? Myślałem raczej, że to pan porucznik nie był ze mnie zadowolony...
— Ja? Z pana? Przecież wszyscy wiedzą, jak pan się zachował. Przecież przedstawiłem pana do odznaczenia...
— Tak jest, panie poruczniku. Ale przedtem wysłał pan meldunek: „Drużyna Czeczela zupełnie zdemoralizowana. Dwie pozostałe trzymam w garści”.
Nastaje milczenie. Wszystko, co nawisło między nimi od tamtych dni, wyładowało się naraz wybuchem wyrzutu.
— Dlaczego pan to zrobił, panie poruczniku? Chodzi mi o to, dlaczego?
— Mam to rozumieć jako zarzut?
— Nie, jako pytanie. Pan rozumie, ja nie jestem oficerem zawodowym. Ja się jednak szkolę w dowodzeniu, w wydawaniu rozkazów, w prowadzeniu praktycznym walki. I właśnie od czterech dni zastanawiam się, czemu pan porucznik, gdy o tym nie wiedziałem, posłał jednak taki meldunek. Przeze mnie zresztą.
— To pan meldunek przeczytał?
— Pokazał mi go kapitan Daniec.
Znowu zrobiło się milczenie. Dziewczyna wyniosła z domu okrągłą balię ze świeżym zapasem upranej, niewysuszonej bielizny. Przez chwilę mignęła jej głowa ogromnie jasna od włosów, niesiona pewnie na mocnym, sportowym karku.
— Dlaczego, panie poruczniku? Moja drużyna była chyba najmniej zdemoralizowana z tych wszystkich ludzi. Ma pięciu rannych; dwóch pan porucznik uznał za stosowne przedstawić do odznaczenia; paru do awansu.
Ja nawet tego nie poruszałem; zrobił to pan z własnej inicjatywy. Więc dlaczego tamten meldunek?
Przed domem nowa porcja bielizny poczyna obciążać rybackie, poprzeciągane sznury. Dziewczyna co moment zniża się do leżącej na trawie balii, a potem rozprostowuje się ruchem silnym jak zgięta na chwilę tylko brzózka.
— Może pan ma rację, że pan mnie o to pyta.
— No, widzi pan, panie poruczniku. Niechże pan powie.
— Wolski, nieboszczyk, może by to już zrozumiał; panu trzeba to wyjaśnić, bo pan wojskowym nie jest. Otóż, proszę pana, i niech pan to sobie na przyszłe dzieje wojenne zapamięta, w wojsku nie może być tak, aby się okazało, że rozkazu nie można wykonać z winy samego założenia. Samo założenie nie śmie być mylne...
— Dlaczego? Błąd może się zawsze zdarzyć...
— Błąd może się zdarzyć, ale w wojsku taki błąd nie może wyjść na wierzch. Błąd podważyłby wtedy wiarę żołnierza w rozkazodawcę. I dlatego, gdy rozkaz okaże się niewykonalny, bo błędny z założenia, to wtedy należy przesunąć ów błąd z założenia na wykonanie... Ze sztabu na linię...
— A dalej z oficera na żołnierza?
— Choćby i tak. Zaufanie wojskowe nie może być podważone.
— Pan myśli, panie poruczniku, że ono jednak podważeniu na pewno nie ulegnie?
— Jeżeli się nie znajdą ludzie, którzy będą zaufanie to podważali.
Ostatnie słowa brzmią jak przestroga. I tak je przyjmuje Andrzej.
— A czy i bez takich uczynnych ludzi nie potrafi żołnierz sobie roztrząsnąć, co było zrobione lepiej, a co gorzej, co wyszło słabiej i w czym był błąd?
— Panie podchorąży, a raczej nie: panie literacie, umówmy się. Kto z nas zna się z zawodu na książkach, a kto na żołnierzach? Osiem lat przesiedziałem w wojsku, a nasze polskie wojsko umiało prowadzić swych ludzi.
— Tamtych, swoich ludzi.
— Jakich tamtych?
— Tych, panie poruczniku, jakicheśmy mieli w Polsce. Pan szkolił polskiego rekruta. Pan dowodził polskim rekrutem. Zgoda. Ale tamten rekrut polski to był zupełnie inny człowiek niż ten rekrut tutaj. Tamten był parobczakiem121 nawykłym do posłuchu na wsi, gdzie ojciec walił pasem, gdzie jeszcze i karbowy122, bywało, nie odszedł od dawnych pańszczyźnianych tradycji...
— Demagogia.
— Nie, panie poruczniku; stwierdzenie pewnego faktu. Otóż z takim parobczakiem rzecz była inna. Chłopak wsiowy jest inny niż miejski, do władzy odnosi się mimo wszystko w sposób bardziej wierzący, bardziej się na nią spuszcza, bardziej jej ufa. Długo nie dopuszcza nawet myśli o jej omylności. I dopiero dowody tej omylności wytwarzają w takim człowieku prawdziwy kryzys religijny. To jak poganin, kiedy zrąbie mu misjonarz bałwana, zrąbany bóg nie pośle piorunów...
— Czy pan czasem, drogi panie, nie komplikuje myślenia polskiego parobczaka?
— Nie sądzę, panie poruczniku. To my, inteligenci, źle robimy, jeśli myślimy, że ludzie „od wideł” czy „od gnoju”, jak to się niekiedy wytwornie powiada, nie mają życia duchowego, a zatem nie przechodzą przez kryzysy wiary, załamania, kompleksy. Przeciwnie. Mają życie duchowe takie samo jak każdy z nas, tylko jego objawy przybierają formy, słownictwo i określenia nieco inne niż nasze. Ale wracajmy do naszej sprawy. Otóż, zgodzę się z panem porucznikiem, że z polskim rekrutem musiało być inaczej. W swej olbrzymiej większości pochodził ze wsi, w pokaźnym odsetku był Jasiem zza Buga, a więc z tych ziem Polski, gdzie po tyloletnim panowaniu Rosji, przy przeludnieniu wsi, przy zacofaniu, rozwój umysłowy nie musiał stać wysoko. Dla takiego rekruta musiały istnieć w większej mierze zewnętrzne objawy wyższości czy zewnętrzne oznaki władzy. Zwierzchnik musiał mu bardziej imponować. Tam ważna była postawa, prezencja, mundur, noszenie się, odznaki. Tu jest inaczej. Sam pan to wie.
— Niestety, inaczej.
— Ja nie wiem, czy niestety. Przede wszystkim ta cała armia jest w znacznie większym stopniu armią ochotniczą. Procent ludzi, którzy do niej przybyli nie dlatego, że otrzymali kartę wezwania z PKU123 i bilet wolnej jazdy, ale bez takiej karty, a nawet wbrew przepisom, karom i nakazom najpotężniejszych państw w Europie, jest w tej armii bardzo znaczny. Ci ludzie nie przyszli tu przecież po żołd czy po strawne124. Entuzjazm, jaki przynieśli, to surowiec wojenny, z którego mądry wódz wykuje niepośledni oręż...
— Ale gorszego żołnierza.
— Czemu pan jest tak uprzedzony, panie poruczniku? Kettlera pan nie lubił, a jednak po pierwszej walce podał go pan do odznaczenia. A element robotniczy z Francji? To już także nie Jasio zza Buga. Jego praca w kopalni wymagała więcej zastanowienia i pomyślunku, ostrożności i uwagi niż machanie kosą i przekładanie siana. On stykał się już nie z karbowym, ale z inżynierami, to znaczy z elementem inteligencji w pracy, on nauczył się ją cenić, on wie zarazem, że to także ludzie omylni. On tę omylność rozumie i wybacza. Jemu nie tylko trzeba rozkazać, jego trzeba jeszcze przekonać.
— Wojsko jednak stoi na rozkazywaniu.
— Wojsko? Wojsko się zmienia, panie poruczniku. Armia niemiecka była kiedyś armią niesamowitego drylu, dyscypliny żelaznej a bezmyślnej. Czytał pan kiedy Na zachodzie bez zmian125? Nie, nie jest to wcale książka tendencyjnie antywojskowa. Jest to dzieło psychologiczne. Pokazuje właśnie, jak ten dryl Himmelstossów126 był niewłaściwy i fatalny w zastosowaniu do elementu ludzkiego innego niż ten z czasów Fryderyka Wielkiego127, bo do młodych inteligentów niemieckich. Niech pan nie myśli, panie poruczniku, żebym był fanatycznym przeciwnikiem dyscypliny tego rodzaju. Nie. Myślę tylko, że bez niej kiedyś nie byłoby wojska, że te surowe rygory stworzyła konieczność, jak konieczność stworzyła kiedyś na świecie kary obcinania rąk, wyrywania języka czy wyłupiania oczu. Ale przemiany, jakim ludzie ulegali, zmieniły tamte rzeczy. Te same przemiany zmienią w toku obecnej wojny naturę i formy dyscypliny wojskowej tak samo, jak czołg zmienia sztukę wojowania. Wojskowość to sztuka nader płynna i zmienna. A wojnę wygra nie tylko ten, kto będzie miał najwięcej armat i samolotów. Wygra ją i nowy duch wojska, bardziej dostosowany do nowego ludzkiego materiału, mniej go łamiący, lepiej wyzyskujący.
— Czuć w panu czerwoną Hiszpanię...
— Niech pan się nie natrząsa z mojej czerwonej Hiszpanii. Ludzie z ładunkami dynamitu szli tam na zagony stalowe czołgów, ludzie
Uwagi (0)