Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Za okolicznościami powstania Pielgrzymki do Jasnej Góry stoi Aleksander Świętochowski, który namówił młodego i jeszcze nieznanego szerszej publiczności Władysława Reymonta do udania się wraz z pątnikami do Częstochowy, a następnie opisania swoich wrażeń z wędrówki. Prośba ta była nieprzypadkowa — w 1894 r. przypadała setna rocznica insurekcji kościuszkowskiej, stąd pielgrzymka miała mieć w sposób zawoalowany charakter demonstracji patriotycznej. Owocem wyprawy Reymonta był reportaż publikowany w odcinkach na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”, a później wydany w formie książki.
Niemniej jednak to, co oferuje Pielgrzymka do Jasnej Góry zdecydowanie wykracza poza ramy poetyki reportażu. Ściśle badawczy zmysł Reymonta i jego racjonalistyczne podejście do świata słabną z dnia na dzień, ze strony na stronę, a zastępują je impresjonistyczne opisy pejzażu, śpiewu słowika i gama uczuć, której wyrażenie graniczy z niemożliwością. Przekraczając wraz z pielgrzymami kolejne wsie, odwiedzając kolejne kościoły, podziwiając kolejny zachód słońca, czytelnik ma szansę zaobserwować cykl przeobrażeń świata przedstawionego albo — tak jak bohaterowie Pielgrzymki Reymonta — doświadczyć głębszej przemiany.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Pielgrzymka do Jasnej Góry - Władysław Stanisław Reymont (jak przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
Woale zacinają usta i zdają się spojrzeniami przyczepiać do tych coraz odleglejszych sylwetek i wlec się ostatkami nerwów.
Dogoniła nas łowicka, potem przeszła zwolińska — i długo niby chmura granatowa wisi przed nami i znika. Nadpłynęła ciepielowska i jeszcze kilka drobnych i przepłynęły, a myśmy się wlekli jak osad tego ludzkiego potoku, co z taką siłą płynął naprzód.
Wydało mi się, że coraz to pogrążamy się głębiej w jakiejś szarzyźnie, spychani przez mocniejszych.
Zaraz za lasem pytamy: „jak daleko do Mstowa?”. Powiadają, że sześć wiorst.
Uszliśmy ze sześć i pytamy znowu; mówią, że będzie osiem. Więc się już nie pytamy nikogo więcej. Spotykamy w jakiejś wsi ludnej Łowiczaków, już porozkładanych na nocleg. Jedna z kobiet siedzących przy drodze radzi Melancholii:
— Niech siostra zezują116 te trypki117 i boso pójdą, będzie lekcij118.
— I uny same już złażą!... — dorzuca chłop jakiś, widząc strzępy tych pantofli.
Nie gniewa już śmiech, jakim wybuchają, wchodzimy za wsią w step jakiś pełen piasków i kamieni.
Wiatr się zerwał ogromny i tym lotnym piaskiem bił nam w twarze.
Noc zapadała, ale jakaś brudna, a te nagie, pozbawione roślinności wzgórza kamieniste i pustka wrzały smutkiem.
Nie było gwiazd ani księżyca, tylko ten odmęt szarzyzny skłębionej dokoła.
Druty telegraficzne, targane wichurą, jęczały żałośnie nad nami.
Milczeliśmy — idąc w wyczerpaniu ostatecznym.
Nie spotykaliśmy ani wsi, ani ludzi. Czasami się nam wydawało, że z wichrem nadlatują echa śpiewów, że już widzimy światełka siedzib ludzkich, że dostrzegamy sylwetki braci. Nic z tego nie było. Wiatr tylko prześwistywał, pędził obłoki kurzawy i kuropatwy zwoływały się po polach.
Nogi miałem pokaleczone, a tu co krok stos drobnych a ostrych kamieni i ta pustka bez końca, i wściekłość niema wobec własnej niemocy fizycznej, ten ból bezsilny, że sobie ani Melancholii, która się chyliła jak kłos dojrzały, coraz niżej, pomóc nie mogłem.
Nareszcie dochodzimy do młyna jakiegoś; stąd jeszcze dwie wiorsty.
— Dojdziemy — mówi cicho, a ja czuję w jej głosie akcent zdeterminowania spokojnego.
Serafin już się głośno modli jakimś niezmiernie łzawym i bezsilnym głosem, ale idziemy, wleczemy się po tych kamieniach i dochodzimy do klasztoru, gdzie już miała być matka i reszta towarzystwa.
W labiryncie korytarzy zapchanych literalnie ludźmi ani sposób odszukać.
Śpią wszędzie; jak kto przyszedł, tak się rzucał i śpi: na schodach, cmentarzu, nawet przy drodze i w rowach pełno ludzi.
Nic — już dzisiaj nikt nie śpiewa, widać śpiących z otwartą książką na kolanach, z ostatnim niemal słowem pacierza na ustach; niektórzy trzymają w obu rękach różaniec i śpią, siedzą pod płotami z chlebami napoczętymi, z tobołkami rozwiązanymi i tylko chrapanie mówi, że wszyscy śpią.
Na deszcz się zbiera, bo chmury się spiętrzają i wloką ociężale, a nagła cisza powiewa.
Idę do księżej gospodyni prosić choćby o kawałek podłogi, byle pod dachem.
— Nie ma miejsca.
Służąca powiada jej cicho o jakimś próżnym pokoju.
— Ale!... Zaraz!... Tam bielizna rozwieszona, trzeba by policzyć, a ja czasu nie mam, a zresztą, skoro się państwo ofiarowało do Częstochowy iść, to można spać na dworze — ojej! — i uśmiech ironiczny wykrzywia jej twarz.
Spotkaliśmy wreszcie swoich. Nocleg jest w ciupce, gdzie już ze trzydzieści osób śpi.
Tak było obszernie, że jeśli znalazło się miejsce na głowę, to nóg nie było gdzie pomieścić.
Słyszę jak Serafin obiecuje jakiejś siostrze obrazki, modlitwy, wreszcie pieniądze, byle się choć trochę usunęła, ale wszystko bez skutku. Powietrze jest tego rodzaju w izbie, że bezpieczniej noc kończyć pod wozem na rynku.
Ostatni dzień!... Znać to na wszystkich twarzach.
Gdyśmy przeciągali przez puste uliczki owego Mstowa, tom w tym brzasku porannym spostrzegł na bruku krwawe plamy: to ci, którzy idą przed nami i śpiewają, znaczą bosymi nogami bruk.
Wychodzimy na jakieś prawdziwie górskie drożynki. Słońce wschodzi, ale tonie natychmiast we mgle i tylko je lekko zapurpurza. Ścieżki są strome i pełne ostrych kamieni. Okolica górzysta, widać nad mgłami łyse szczyty.
Idziemy tak prędko, że wszystkie piersi rzężą, a na każdym szczycie i wyniosłości wszystkie oczy zanurzają się we mgle; niespokojne, gorące spojrzenia szukają w tumanach szarawych konturów wieży Częstochowskiej.
Przystają i z wyciągniętymi głowami stoją chwilę... Nic nie widać, cały świat zdaje się być zatopiony w tej ruchomej masie.
Naraz, jakiś dreszcz dziwny przeleciał po tłumie...
Słońce podniosło się ponad mgły i w dali, wprost nas zarysował się cień niby majak wyniosły i zapadł, bo mgły jakby uderzone siłą światła zakłębiły się i jak puchy wyległy rozstrzępione, zakrywając wszystko.
Niby jęk zawodu zaszemrał i z wolna jakby się zawiązała cicha i zawzięta walka pomiędzy tłumem a mgłami.
Rozpalone spojrzenia o krwawym blasku zmęczenia, tętna serc przyśpieszone, wszystkie czucia spotęgowane, wszystkie głosy o chrapliwym z natężenia brzmieniu, łączyły się i płynęły strumieniem ognia, wsączały się w te mgły i jakby je wypijały, że stawała się coraz rzadszą.
Ten dreszcz przenikający co chwila, tak oślepiał i obezprzytomniał, że darli się wprost naprzód.
Krwawych piętn na ziemi i kamieniach było coraz więcej, ale szli bez uwagi na ból, na krew płynącą z nóg, znajdowali siłę w tej bliskości celu.
Na Przeprośnej Górce zatrzymaliśmy się.
Bracia niektórzy wystąpili z ostatnimi przemowami. Zaczęły się szepty oczyszczań jednych przed drugimi. Głos przemowy brzmiał głucho w mgle, ale nikt prawie nie słuchał. Wszyscy mieli uszy, oczy i serca gdzie indziej.
Zbiegaliśmy prawie z tego stromego bardzo wzgórza i znowu ten dreszcz denerwujący...
Słońce podniosło się i ten majak wieży, odbicie pewnie, jakby się oderwał od podstaw i unosił przez chwilę nad oparami i chwiał, połyskując szczytami, aż go nowa i ostatnia fala mgieł przysłoniła.
Stanęliśmy wreszcie na ostatnim wzgórzu i stali przez mgnienie wpatrzeni, jak te tumany ściągały się jakimiś warstwami, jak szły skłębione i podarte w górę, aż przestrzeń czysta została, i wszystkie oczy uderzyły się o tę górę z wieżą na szczycie.
— Maryjo! — buchnęło jak płomień z tysięcy piersi i tysiące ciał runęły na ziemi z krzykiem radości. Widok ten niby orkan rzucił te wszystkie głowy w proch.
— Matko! — wołały głosy zduszone radością i uniesieniem i zaczęły łzy płynąć rozradowania, a oczy promienieć miłością; wszyscy się trzęśli w łkaniu, co serca rozsadzało, i nie było ani jednej duszy, ani jednej woli, coby nie leżała w zachwycie łzawym.
I ten płacz tak się podnosił, że przechodził w jęk, w ryk prawie, zalewał mózgi i serca i stapiał wszystkich w jedną bryłę drgającą w łkaniu, w czucie jedno, wyrywał ze wszystkich serc smutki, bóle, całą gorycz istnienia, wszystkie twarde nędze, wszystko, co przecierpieli, i płynął do stóp tej, którą każde serce widziało, do stóp Dobra i Pocieszenia.
I ta głęboka, boska po prostu, przez moc swoją rytmika płaczów, próśb i entuzjazmu długo dźwięczała w powietrzu, okręcała wszystkie ciała, przepalała je niby wicher ognisty i przekuwała dusze na inną miarę.
Popowstawali i wszystkie twarze rozsłoneczniły się nagle, spotężniały w wyrazie.
Zaśpiewali pieśń do Matki Boskiej i szli z siłą światłości dziwnej w oczach, z uśmiechami na chudych twarzach pełnych śladów utrudzenia, a akcenty tego hymnu tryumfalne, szerokie jak świat, dzwoniły niby spiż serc i biły nad ziemią pełną wiosny i słońca.
Po przemowie jednego z księży paulinów weszliśmy do jasnogórskiego kościoła.
Tutaj — nie jestem w stanie dać nic — com uczuł sam, zostawiam dla siebie.
*
Spałem szesnaście godzin bez przebudzenia.
I kiedym już umyty, przebrany i przeobuty wyszedł i zobaczył wszystkich braci i ten ustawiczny przypływ ludzi, to mnie jakiś żal ogarnął, że się ta wędrówka skończyła, że rozlecimy się wszyscy jak liście jesienią, aby się już nie zejść nigdy; żal rósł i niechęć do powrotu w jarzmo szarego życia, w ten codzienny kierat życia miejskiego i cywilizowanego.
Musiałem znowu stanąć w szeregu ponumerowanym i pooznaczanym nazwiskami. Musiałem znowu zostać „panem” i uważać, czy nie nastąpię na jakie wielmożne, tradycyjne lub uświęcone zwyczajem odciski, i kapelusz mieć w ręku, a maskę na twarzy!
W niedzielę, w półcieniu chóru zakonnego, spostrzegłem Melancholię; klęczała zatopiona w modlitwie. Czarny strój rzucał jakiś surowy cień na jej twarz piękną i smutną. Błękitnawe oczy miały głębię, pełną cichości i dobra, łzy toczyły się po bladej twarzy i usta coś szeptały gorąco; za nią leżały setki rozkrzyżowanych na posadzce ludzi z takim samym płaczem, a na dole, gdzie się roił niby mrowisko tłum pstry, jęczały także dusze i prosiły łzami.
Zwiedzaliśmy później wszyscy razem klasztor. Słoneczne to chwile.
W poniedziałek mieliśmy wyjechać. Wstałem wcześniej i poszedłem zobaczyć mszę w kaplicy Matki Boskiej i chwilę odsłonienia cudownego obrazu.
Ścisk był niewypowiedziany, ludzie tak się zwarli, że rozczepić się im trudno; co chwila wynoszono pogniecionych i omdlałych.
Zaczęła się msza.
Ciche tony fletów wibracją spiralną i jakby złotawą wlewały się w ciszę i niby lśniącą siatką osnuwały dusze, potem skrzypce przenikające głosy podnosiły w śpiewie pełnym uczucia i rozpylały się jak woń róż, a organy brzmiały cicho i daleko niby szum morza, które z wolna bije i przelewa się przez brzegi, a potem burzy się głucho, potężnieje w sile, huczy burzą, miota i wybucha piorunami, które trąby mosiężne rzucają z przeraźliwością, i robi się chaos jakiejś rozpaczy bezbrzeżnej, która szaleje, łka i prosi — aż flety, niby chór anielski, odzywają się w pianach i śpiew rzewny, słodki wlewa się szeroką gamą i uspokaja odmęty, i płynie pod stropem kaplicy jak pocieszenie, przenika dusze rozrzewnieniem i kołysze je słowami łaski — i milknie w nagłej, chwilowej ciszy Podniesienia, przerywanej tylko ostrym, niby stalowymi blaskami, dźwiękiem dzwonków.
Naraz, ze wszystkich instrumentów bije pieśń, ze wszystkich serc zrywa się huragan krzyków i westchnień i wszystko to skłębione, zmięte, unicestwione pada w proch przed odsłonionym obrazem Matki Bożej, a przez ten mur ciał przeciska się jakaś dziewczyna podtrzymywana przez matkę — idzie o kuli, oczy ma zwarte, wyciąga ręce do obrazu i głosem wielkim, potężnym niewysłowionym brzmieniem wiary, woła:
— Maryjo, uzdrów mnie!.. Maryjo, uzdrów mnie!..
I pada na ziemię jak drzewo podcięte, lecz zrywa się i już bez kul, wyprostowana, jaśniejąca, woła:
— Maryjo! Widzę! — Maryjo! Idę!...
I szła ku ołtarzowi, a burza ryku prawie nieludzkiego zerwała się ze wszystkich serc i biła do stóp Tej z taką miłością patrzącej.
A dziewczyna szła, podrywając się jak ptak do odlotu, i z uśmiechem niewypowiedzianej podzięki, z oczyma jak chabry błękitnymi, z rękoma wyciągniętymi, dyszała dziękczynieniem pełnym radości, łez, olśnienia.
— Maryjo! Maryjo! — i padła w proch, objęła rękoma kamienie i bladymi usty przywarła się do nich, pod stopami Tej, co tam ze spokojem i słodyczą siedziała z Jezusem na ręku i jak matka pełna była pobłażania i miłości.
A lud cały w jękach, w skowycie leżał i łzami serc, mózgami, krwią, miłością — sławił dobroć i żebrał zmiłowania.
Kościół zdawał się otwierać z wierzchu, aby przepuścić tłumy dusz, które się rwały w modlitwie w nieskończoność, a wysoko jakby się rozwiewał płaszcz błękitny i ogarniał wszystkich, a jakieś ręce białe i oczy promienne błogosławiły, koiły, uspakajały, krzepiły serca, dawały zapomnienie i moc wytrwania.
A te rzesze ludzkie coraz więcej zatapiały się w szlochaniu i zdawały się odpływać w zaświaty na fali muzyki, która jak Archanioł Pocieszenia, szła naprzód i niosła wszystkie dusze tam — skąd wyszły: do źródła dobra i szczęśliwości...
Wolbórka, 3 maja 1894 r.
Uwagi (0)