Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖
Relacja z podróży do Stanów Zjednoczonych w roku 1868. Książka stanowi uzupełnienie tekstu autorki o zachodzie Ameryki wydanego dwa lata wcześniej, niestety nieprzetłumaczonego na język polski.
Francuska dziennikarka opisuje podróż przez ocean, podjętą w celu zaznajomienia się przede wszystkim ze społeczeństwem amerykańskim. Zaskakujący dla Europejki jest Nowy Jork, miasto oblepione afiszami reklamowymi, pełne kontrastów pomiędzy przepychem bogatych a skrajną nędzą biedoty. Wiele uwagi poświęca odmiennemu podejściu Amerykanów do kwestii mieszkań, a także potrawom i zwyczajom związanym z posiłkami. Przedstawia masową prasę i rolę gazet w Stanach Zjednoczonych. Omawia specyficzne podejście Amerykanów do religii, z opisem wybranych „sekt”, do których zalicza zarówno grupy wyznaniowe, jak i utopijne wspólnoty próbujące wdrażać idee sprawiedliwszego społeczeństwa. Szczególną uwagę zwraca rozdział o pozycji kobiet w Ameryce, bardziej niezależnych, mających większy dostęp do edukacji, prowadzących interesy i pracujących w różnych zawodach.
- Autor: Olympe Audouard
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Olympe Audouard
Nie wolno mu było nic zataić, mówił wszystko i bez ogródki. Wyznanie to nie było bynajmniej budujące, ale intencja była czysta.
Gdy skończył, rzucił się na kolana i prosił współobywateli pokornie o przebaczenie, przysięgając, że będzie się starał życiem uczciwym odtąd okupić przeszłość.
Przez kwadrans cały głośne okrzyki i brawa rozlegały się po sali; przy wejściu oczekiwano na Johna Allène’a. Każdy chciał uścisnąć go za rękę, kobiety wzruszone płakały nad nim, winszowały mu i pocieszały, jak mogły. Coickedestman wielkie miał powodzenie.
Wszyscy pastorowie protestanccy od tej chwili mieli staranie o nowo nawróconego. Dusze pobożne dla zachęty dawały mu pieniądze.
On zaś wypędził lokatorów ze swego domu i zamienił salę karczmy na salę nauki kościelnej. Jeden kaznodzieja poświęcił się przychodzić nauczać tu motłoch z Five Points. Przez ciekawość wszyscy chodzili tam słuchać kazań i oglądać dom zatracenia przemieniony w kościół.
Czasami też i John Allène głos zabierał, a zwracając się do dawnych towarzyszy rozpusty, namawiał ich, żeby się nawrócili i poszli za głosem Zbawiciela.
Jego wymowa, zdawało się, płynęła z serca; objawiał najdoskonalszą skruchę.
Ludzie na wysokim nawet stanowisku okazywali względy Allène’owi, zapraszali go do siebie.
Dzienniki, w szczególności „Tribune”, poświęcały codziennie długie artykuły temu godnemu człowiekowi, kanonizowano go już w połowie, nazywano poczciwym, zacnym gentlemanem. Artykuły te były drukowane we wszystkich dziennikach amerykańskich, tak dalece, że w przeciągu miesiąca stał się Allène najsławniejszym człowiekiem na lądzie.
Wtem jednego razu zapakował on swoje manatki i rzekł:
— Czas już korzystać z naszej popularności i zamienić ją na złoto!
Jeździł więc odtąd z miasta do miasta, powtarzając swoją spowiedź i prosząc o przebaczenie. Wszędzie ciekawi byli dla niego z szacunkiem i obdarzali pieniędzmi. Po skończonej wyprawie wrócił do Nowego Jorku, a mając zebranych sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, wystawił dom piękny, wygodny, w dobrym położeniu, wcale niepodobny do dawnej klitki.
Mówiono wtenczas:
— Pewno ten czcigodny człowiek założy tam dom dla sierot, ochronkę, może szpital.
Gdy go się pytano, przybierał skromną minkę i odpowiadał:
— Niechże go skończę, zrobię wam wszystkim niespodziankę, zobaczycie!
I nadszedł ten wielki dzień, dom stał ukończony, pięknie umeblowany, a John Allène umieścił w nim... czterdzieści dam kameliowych45 sprowadzonych z Paryża i prowadził dalej swoje niecne rzemiosło w ślicznym lokalu nabytym za odegraną komedię.
Wielu oburzało się na tę zdradę, na to zgorszenie, ale byli i tacy, co z uśmiechem zadowolenia odzywali się:
— Sprytny człowiek!
Być zręcznym, praktycznym i mieć powodzenie są to przymioty wysoko cenione w Ameryce; dla tych przymiotów wiele się tu przebacza.
Nowy Jork jest zupełnie czym innym niż Paryż; nasza stolica jest wielką oberżą, gdzie wszystko w taki sposób urządzone, że cudzoziemcy znajdują wszelką wygodę i przyjemność. Ale za to paryżanin sam nie znajduje tego u siebie. Paryżanin w Paryżu jest to drobnostka, którą się nikt nie zajmuje.
Do kogo należą najpiękniejsze domy na Champs Élysées46?
Do cudzoziemców.
Kto wydaje najwystawniejsze bale?
Cudzoziemcy.
Jakie kobiety wzbogacają nasze szwaczki, naszych krawców, robotników?
Cudzoziemki, które przybywają tu wyrzucać w oczach uszczęśliwionych głupców oszczędności zbierane przez długie lata w swoim kraju: a gdy wyczerpią wszelkie środki, znikają: inne zastępują ich miejsce; i tak te ulotne meteory wodzą rej w Paryżu i wspierają handel.
W tym wielkim kosmopolitycznym mieście cudzoziemcowi jest doskonale, wszystko obmyślone dla jego wygody i przyjemności. Znajduje tu nawet kuchnię swojego kraju, potrawy, które lubi.
W Nowym Jorku wszystko jest dla Amerykanina, wszystko podług jego gustu i przyzwyczajenia; nie myślą tu bynajmniej o cudzoziemcu.
I dlatego cudzoziemiec jest tu w kłopocie, nie ma żadnej swobody, czuje, że jest intruzem, gościem nieproszonym; nie znajduje tu dla siebie ani tłumacza, ani przewodnika, ani nawet komisjonera.
Nie mogę się dosyć nażałować tych dobrych Owerniaków47, którzy w Paryżu stoją po rogach ulic i gotowi są za franka odnieść list lub pakunek na koniec miasta.
W Ameryce nie znają tej korporacji, a odległości tu niezmierne. Ani w hotelach, ani na ulicach nie znajdziesz nikogo, kto by chciał odnieść jakąś paczkę, jakiś list, choćby najpilniejszy. Ha, więc nająć dorożkę i jechać samemu. Łatwo o to w Paryżu. Tu długo trzeba czekać i dużo to kosztuje. Na całe miasto, które przedstawia dwa razy tak wielkie rozmiary jak Paryż, jest tylko osiem lub dziesięć miejsc, gdzie stają dorożki; a może właśnie znajdujesz się o jakieś pół godziny od jednej z tych stacji.
Jest wprawdzie pewna ilość powozów do najęcia, ale trzeba umieć je znaleźć; żądają one dwadzieścia pięć franków, niekiedy czterdzieści za kurs. Jeżeli pogoda przykra, ceny są szalone, a woźnice, nie mając żadnego przepisu i żyjąc w kraju wolnym, nie są wcale obowiązani wyjeżdżać na miasto.
Za dorożkę wziętą ze stacji trzeba płacić dwa dolary na godzinę, ale kiedy ktoś chce dać woźnicy kilkanaście sou48 więcej, ten zwraca je natychmiast, mówiąc:
— Mnie się należy tylko dwa dolary, więcej nie żądam.
Obchodzić się z nim jednakże trzeba bardzo grzecznie, nazywać go „my dear gentleman”49, nie tak jak paryżanie traktują dorożkarzy pod pozorem, że ci ostatni bywają zwykle grubiańscy. Gdyby się ktoś odważył odezwać do amerykańskich woźniców tonem pogardliwym, lekceważącym, nauczyliby go oni grzeczności, braterstwa i równości.
Przytoczę tu jedno autentyczne zdarzenie, które tym jest zabawniejsze, że przytrafiło się surowemu republikaninowi; był to Francuz, wygnaniec z 10 grudnia50, który się uważał za najlepszego demokratę w świecie.
Dorożkarz z Nowego Jorku nauczył go, że teoria dobra, ale praktyka jeszcze lepsza.
Ten jegomość najął dorożkę, pilno mu było gdzieś jechać:
— Jedźże prędzej, ruszaj! — wołał co chwila na woźnicę.
Ten ostatni wzruszał tylko ramionami i jakby umyślnie wjeżdżał pomiędzy inne powozy i wlókł się za nimi powoli.
Przy pierwszym zwolnieniu nasz republikanin mruknął pod nosem:
— To bydlę, głupiec!
Po chwilce otwiera okno, pociąga woźnicę za płaszcz i krzyczy ze wszystkich sił:
— Gamoniu, bydlę! Nie mogłeś wziąć na lewo?
Ten schodzi z kozła, otwiera drzwiczki i mówi:
— Sam pan jesteś bydlęciem, proszę mi zapłacić dwa dolary i wysiąść z dorożki.
Było to na Broad Street, na jednej z najbrudniejszych ulic miasta, deszcz padał ulewny. Francuz nie chce ani płacić, ani wychodzić i krzyczy w gniewie:
— Rozkazuję ci jechać, i to jak najprędzej!
Woźnica daje znak policjantowi, który przybywa, a dowiedziawszy się, że ten gentleman ubliżył woźnicy, przyznał słuszność obejścia się temu ostatniemu.
Republikanin rad nierad musiał wysiąść i zapłacić za kurs.
Opowiadał potem z oburzeniem tę przygodę:
— Czy kto widział taki naród, takie prawa, żeby dorożkarz nie chciał jechać gdzie i jak mu każą! Żeby mógł wyrzucić z dorożki pasażera! Jakże tu żyć w takim kraju?
Wielu jest zaiste ludzi nazywających się republikanami we Francji, ale mało z nich rozumie znaczenie tego wyrazu.
Po większej części lubią wolność dla samych siebie, ale chętnie targają się na wolność drugich.
Wielu jest także demokratów, ale względem wyższych od siebie, dla niższych umieją pokazać się arystokratami.
W Ameryce nie tylko dorożkarze mają pretensję nazywać się gentlemanami, domagają się tego nawet służący.
Postępują oni ze swymi panami z zupełną śmiałością, bez ceremonii, mówią do nich z kapeluszem na głowie; jak powóz zatrzyma się w lesie na spacerze, to lokaj siada na stopniu od powozu z cygarem w ustach i rozmawia z państwem.
Posługacze w kawiarniach lub w hotelach à la quaker przybierają postawę ministrów; biada temu, kto by śmiał niegrzecznie, rozkazująco do nich przemówić.
Druga anegdotka, również autentyczna, da wyobrażenie o obraźliwości tych gentlemanów.
Jeden pan, był to znowu niestety Francuz, jadł obiad w hotelu Fifth Avenue; usługa licha w Ameryce; nasz jegomość niecierpliwi się, woła.
Posługacze gentlemani patrzą na niego z ukosa, wzruszają ramionami i nic sobie z niego nie robią.
Niecierpliwość gościa zamienia się w gniew, woła energiczniej, rozkazuje; ci zaś z najzimniejszą krwią odchodzą, nic nie odpowiedziawszy.
Siedziałam naprzeciwko niego.
— Czy pani widziała kiedyś takich ludzi? Odchodzą sobie!
— Niech pan będzie cierpliwy, powrócą — odpowiedziałam.
W samej rzeczy za parę minut właściciel hotelu wchodzi z posługaczami, którzy dumnie pokazują Francuza.
— Proszę pana iść za mną — rzekł utrzymujący hotel — znoszą już pańskie kufry i rachunek gotowy.
— Ale ja nie odjeżdżam, dlaczegóż znoszą moje rzeczy?
— Wydalam pana z hotelu!
Na to słowo jegomość zerwał się z zadziwieniem.
— Wydalasz pan!... Cóż to za żart?...
— To wcale nie żart, to zupełnie serio. Chodź pan prędko rozpoznawać kufry, bo nie mam czasu.
— Jakimże prawem mnie pan wypędzasz? Ja płacę za wszystko.
— Wydalamy pana za nieuszanowanie pracowników hotelowych — i wskazał na posługaczy.
— Jakich pracowników? garsonów51?... To niegodziwość, zaniosę skargę do ambasadora.
Na taką groźbę właściciel hotelu pogardliwie uśmiechnął się i rzekł:
— Dajże pan sobie pokój; zapominasz, że wielki naród amerykański nie przyjmuje rozkazów od urzędników Napoleona III52... Żaden ambasador w świecie nie zabroni mi wypędzić z domu ludzi źle wychowanych.
I kazał gościowi jeszcze raz iść śpiesznie za sobą, a potem wynieść się z hotelu.
Takie przygody często zdarzają się Francuzom w Ameryce.
Hotel amerykański pod względem mieszkania wcale niepodobny do hotelów europejskich.
Ludzie rodzą się tam i umierają w hotelach; rozwiązuje się tu zadanie życia wspólnego.
W Nowym Jorku każdy dom ma jedną tylko kuchnię.
Nie można dostać jednego lokalu z kuchnią, trzeba wynająć dom cały, co w części miasta arystokratycznej kosztuje pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy rocznie.
W stronie demokratycznej można znaleźć małe domki za piętnaście do dwudziestu i dwudziestu pięciu franków.
Ludzie więc niezbyt zamożni nie mogą sobie pozwalać na taki zbytek, sami tylko bogacze mieszkają w swoich domach; inni zaś mieszczą się w hotelach lub w tak nazwanych boarding houses53.
Hotele te tak są urządzone:
Na dole obszerne biuro, gdzie siedzą urzędnicy i sala wspólna, gdzie mężczyźni schodzą się dla palenia cygar lub żucia tytoniu.
Przed głównym wejściem są także ławki dla amatorów tytoniu... Hotel Fifth Avenue jest jednym z pryncypalniejszych54 Nowego Jorku; tuż obok głównego wejścia spostrzega się napis dużymi literami na małych drzwiach: „Wejście dla dam”. Tam czystość, zbytek nawet, wszędzie dywany, lustra.
Wielki salon na pierwszym piętrze ma napis: „Salon dla przyjeżdżających”. Gdy cudzoziemiec tam wchodzi, znajduje przygotowaną wodę, grzebienie, szczotki i służący przychodzą natychmiast pytać się, czego sobie życzy...
Mało jest mieszkań z salonem, bo Amerykanie biorą tylko jeden pokój, a w hotelu jest kilka sal wspólnych.
Jedna dla mężczyzn, business room, dla załatwienia interesów, jedna dla mężczyzn i kobiet i jedna jeszcze dla samych dam. Nadto są jeszcze gabineciki z biurkiem, atramentem, papierem i gabinet do czytania książek i gazet.
Nie wynajmują pokoju samego bez stołowania się.
Zapewniano mnie, że znajdę w hotelu Fifth Avenue pokój ze stołem za cenę pięciu dolarów dziennie (dwadzieścia pięć franków), jednakże ja płaciłam osiem dolarów, czterdzieści franków, za jeden pokoik o jednym oknie w podwórku; naprzeciwko o trzy metry odległości była kuchnia, z której dochodziły do mnie nieprzyjemne zapachy.
Amerykanie lubią rozpowiadać, gdy powracają z Paryża, że Francuzi są nieporządni, że wszystko brudne w Paryżu, naczynia, pościel...
Kiedy są we Francji, narzekają ciągle na niewygodę, nieschludność. Jedna pani mówiła mi raz wobec wielu osób:
— Paryż jest to bardzo piękne miasto, ale strasznie nieporządne!
Mieszkała ona na bulwarze du Temple, w hotelu dwunastorzędnym... po tej próbce o wszystkim sądziła.
Pomimo całej mojej sympatii dla Ameryki nie mogę pochwalić jej mieszkańców z wykwintnej czystości, jaką spostrzec można w Holandii i Niemczech; niech nie myślą jednakże, że chcę naśladować ową Amerykankę, która sądziła Paryż z jednej oberży, ja bowiem mieszkałam w ich pierwszorzędnych hotelach.
Dla dokładnego zwiedzenia i zbadania stawałam kolejno w ich hotelach najsławniejszych i w dwóch boarding houses najokazalszych.
Wracam do opisu mojego pokoju.
Oprócz zapachu z kuchni pełno w nim robactwa wielkości orzecha, z długimi rożkami. Nie widziałam nigdy nic brzydszego, robaki te mają nadto odrażający zapach. Znajdywałam je w moich kufrach, spacerowały po łóżku, zaczepiały się o fałdy sukien. Kiedy je zobaczyłam po raz pierwszy, krzyknęłam przestraszona, gdyż ten owad, podobny do skorpiona, stonogi i konika polnego wydał mi się straszny i obrzydliwy. Zadzwoniłam, w kwadrans (zwykle przychodzą w pół godziny) posługacz raczył przybyć.
— Patrz no — powiedziałam — co za okropny robak spaceruje po moim pokoju!
— Dobrze — odpowiedział — przyślę pani gentlemana pokojowego, do mnie należą reklamacje biurowe.
— Ale proszę mi zabrać tego robaka.
Ten kłania mi się i powtarza:
— To do mnie nie należy, ja pani przyślę kogo innego.
I zamyka drzwi za sobą.
W pół godziny później przybywa na koniec sługa pokojowy. Robak ciągle chodził po dywanie; pokazuję mu go.
— To nic — odpowiedział — te robaki są wszędzie, jak sprzątam, widzę ich kilkaset.
— Jak to? Mam ich kilkaset w swoim pokoju, w takim razie zmienię numer.
— Na nic by się to nie zdało, bo one są we wszystkich numerach.
Musiałam więc z rezygnacją żyć w towarzystwie robaków.
Drugi szczegół dowiedzie, jak są utrzymywane hotele w Ameryce. Opowiem wejście moje do hotelu Fifth Avenue.
Przyjechałam wieczorem; po odpakowaniu kufrów zrzucam na ziemię kawałki papieru, skrawki gałganków; wszystko to wraz z kurzem czyniło pokoik mój nieprzyjemnym.
Nazajutrz wyszłam, a powróciwszy we cztery godziny, znajduję łóżko posłane, ale podłogę niezamiecioną; dzwonię więc.
— Dlaczego nieuprzątnięty mój pokój?
Chłopiec patrzy na mnie ze
Uwagi (0)