Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖
Relacja z podróży do Stanów Zjednoczonych w roku 1868. Książka stanowi uzupełnienie tekstu autorki o zachodzie Ameryki wydanego dwa lata wcześniej, niestety nieprzetłumaczonego na język polski.
Francuska dziennikarka opisuje podróż przez ocean, podjętą w celu zaznajomienia się przede wszystkim ze społeczeństwem amerykańskim. Zaskakujący dla Europejki jest Nowy Jork, miasto oblepione afiszami reklamowymi, pełne kontrastów pomiędzy przepychem bogatych a skrajną nędzą biedoty. Wiele uwagi poświęca odmiennemu podejściu Amerykanów do kwestii mieszkań, a także potrawom i zwyczajom związanym z posiłkami. Przedstawia masową prasę i rolę gazet w Stanach Zjednoczonych. Omawia specyficzne podejście Amerykanów do religii, z opisem wybranych „sekt”, do których zalicza zarówno grupy wyznaniowe, jak i utopijne wspólnoty próbujące wdrażać idee sprawiedliwszego społeczeństwa. Szczególną uwagę zwraca rozdział o pozycji kobiet w Ameryce, bardziej niezależnych, mających większy dostęp do edukacji, prowadzących interesy i pracujących w różnych zawodach.
- Autor: Olympe Audouard
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Olympe Audouard
Żeglarzami nie miota żądza wyniesienia się; biorą oni życie tak, jak się je brać powinno, za rzecz przemijającą, którą jedno nic, jeden cios, jedno tchnienie może zniweczyć.
Żeglarz jest zwykle dobry, prawy, jest filozofem, znosi ze swobodą nudy, troski, zmartwienia nieodstępne od doli ludzkiej.
Ze względu na naukę, jaką musi posiadać, życie czynne, usługi, jakie oddaje społeczeństwu, a także swój charakter jest to człowiek najsympatyczniejszy i najgodniejszy sympatii całej ludzkości.
Za przybyciem23 do Nowego Jorku nie spostrzega się od razu wszystkich piękności natury Nowego Świata. Miasto przedstawia się przybyszowi z najbrzydszej strony. Podróżny, dokąd okiem zasięgnąć może, nie dopatrzy żadnego pięknego pomnika. Widzi tylko mnóstwo dachów płaskich i tysiące kominów, jak w miastach wschodnich. Nowy Jork nie ma pięknych ulic nadbrzeżnych; nadają tu to nazwę szerokiej drodze brudnej, zastawionej lichymi ruderami drewnianymi.
Każda kompania wystawiła na rzece pewien rodzaj ogromnej szopy. Statek zarzuca kotwicę w bliskości takiej szopy, ustawiają most, podróżni przechodzą na ląd; towary, pakunki przenoszą do szopy; komora posyła tam swoich ludzi do zrewidowania kufrów.
Nic nieznośniejszego dla podróżujących nad komory celne. Oburzające jest prawo pozwalać ludziom, którzy nie zawsze mają czyste ręce, przewracać w walizach, ruszać każdą rzecz z osobna, rozrzucać ją, rozwijać, brudzić, a właściciel gniewać się nawet o to nie może.
Muszę jednak oddać sprawiedliwość celnikom amerykańskim; grzeczniejsi oni jeszcze od wielu innych. Nade wszystko pochwalam w nich to poszanowanie człowieka, wskutek którego naród amerykański postanowił, że każdy może być wolny od rewizji celnej, jeżeli tylko przysięgnie, że nie ma nic, co by ulegało opłacie.
Wolność ma także swoje nieprzyjemne strony. Powozy publiczne nie mają w Ameryce żadnej taryfy. W czasie niepogody woźnica podaje ceny niesłychane; wsiąść i kazać jechać, jak u nas zwykliśmy robić, nikt się nie odważy, bo właściciel dorożki zawołałby policjanta i kazałby wysiąść.
Zapłaciłam więc i wszyscy pasażerowie zapłacili, jak ja, po czterdzieści franków za przewiezienie z ulicy nadbrzeżnej do hotelu.
Europejczykowi przybywającemu pierwszy raz do Ameryki Nowy Jork źle wpada w oko.
Co do mnie, wydało mi się to miasto obszernym rynkiem jarmarcznym; wszędzie ogromne afisze, dziwaczne, śmieszne; całe domy, wszystkie mury nimi zawieszone.
Zaraz przychodzi Barnum24 na myśl i bierze chętka zapytać, czy mamy przed sobą lud rozumny, silny, potężny, czy też oglądać będziemy samych wytrawnych kuglarzy.
Z wolna przyzwyczaja się cudzoziemiec do tych różnokolorowych afiszów. Pojmuje, że ten naród żyjący bardzo szybko, bo tylko z parą ma do czynienia, naród, który wziął za dewizę: „Time is money”25, słusznie żąda, aby dostawcy oszczędzili mu trudu szukania swoich towarów, chce więc za jednym rzutem oka wiedzieć, gdzie sprzedają najlepszą czekoladę, gdzie robią dobre buty i gdzie może wieczorem przepędzić kilka godzin dla rozerwania się po całodziennych trudach.
Afisze i ogłoszenia są więc konieczne w Ameryce.
Nowy Jork i Albany to dwa najdawniejsze miasta Stanów Zjednoczonych.
W sześć lat po odkryciu i zbadaniu rzeki, której dał swoje imię nieustraszony podróżnik Henryk Hudson, uformowały się w bliskości dwie osady holenderskie: jedna została nazwana Port Orange, druga Nowy Amsterdam.
Port Orange przybrało później nazwę Albany: to miasto jest stolicą stanu Nowego Jorku. Nowy Amsterdam stał się samym Nowym Jorkiem, a nazwę tę zyskał za czasów posiadłości angielskiej, na cześć Jakuba, wielkiego księcia Yorku. Dziś to miasto najważniejsze w Stanach Zjednoczonych, ale jest do przewidzenia, że niedługo Chicago przewyższy je w ludności, zbytku i bogactwie26.
Nowy Jork leży na południu wyspy Manhattan, nad wielką zatoką, rozciąga się więcej ku części północnej wyspy, ale jeżeli ludność jego ciągle tak wzrastać będzie, to wkrótce zapełni wyspę. Rzeka Hudson oblewa je wężykowato i tworzy małe wysepki; piękne to, wdzięczne, kiedy na statku objeżdża się wyspę naokoło, ale z miasta nie widać ani rzek, ani morza, bo, jak powiedziałam, ulice nadbrzeżne bardzo brudne; mnóstwo bud drewnianych zasłania wodę.
Rzeki te czynią pobyt w mieście nieznośnym, bo w lecie upał wilgotny, nużący; mniej pod tym względem cierpiałam na pustyni Sahary niż w Nowym Jorku.
W Egipcie noce chłodne i prześliczne, od czwartej godziny po południu promienie słońca tracą siłę, pada rosa i oddycha się swobodnie.
W Nowym Jorku przeciwnie, przez cały czas, jak słońce świeci, jest cokolwiek chłodu, wietrzyk chwilami odświeża powietrze, ale przestaje wiać, jak tylko słońce zniknie; powietrze wtenczas staje się ciężkie jak w łaźni parowej. W nocy niebo staje się czerwone jak krew; ciepłe wyziewy unoszą się nad miastem; człowiek doznaje uczucia oczadzenia, duszenia się; jedynym miejscem, w którym można mieć trochę lżejszą atmosferę, jest Central Park na wzgórzu nad miastem.
Amerykanie chcieli naśladować nasz Lasek Buloński27. Trzeba przyznać, że dzięki urodzajności gruntu mają nawet coś piękniejszego, coś wspanialszego.
Roboty około tego parku zaczęły się od prawdziwej bitwy. Początkowo mnóstwo żebraków, cyganów, awanturników i złodziejów wyprowadziło się na to miejsce; nazwano ich squatters, popostawiali tu sobie chałupki, liche, drewniane. Nie można było we dnie zajść w te strony bez niebezpieczeństwa; w nocy z pewnością narażono by się na obdarcie lub zabicie.
Od ósmej, dziewiątej godziny wieczór ludzie ci puszczali się do Nowego Jorku, aby tam zużytkować swój przemysł, po czym powracali ze zdobyczą na swoje wzgórze. Policja nawet nie śmiała się zabrać do nich.
Kiedy już postanowiono urządzić park, a najprzód przebić szerokie drogi w lesie, wezwano urzędownie tych ludzi, żeby jak najprędzej zmienili miejsce swojego pobytu. Za całą odpowiedź złoczyńcy wzięli broń do ręki, zaklinając się, że pójdą gromadnie podpalić miasto, jeżeli władza zechce ich stamtąd wypędzić. Opierali się na prawie, które nadawało posiadanie gruntu temu, kto go pierwszy zajął. Lecz trzeba ich było koniecznie stamtąd wyrugować. Mieszkańcy chcieli mieć piękne miejsce przechadzki, a nade wszystko pozbyć się raz jaskini łotrów.
Jeszcze raz wezwano ich, ażeby się wydalili i zaczęto obalać ich chałupy; wtenczas wściekłość opanowała awanturników; rzucili się na Nowy Jork, każdy z zapaloną pochodnią w jednej ręce, a rewolwerem w drugiej.
Dał się słyszeć dzwon na trwogę, pozamykano magazyny, strach ogarnął wszystkich mieszkańców miasta; mer28 zwołał pośpiesznie gwardię narodową, kilkuset żołnierzy znajdujących się w mieście wraz z policjantami wyruszyło na tych zbójców.
Walka zacięta z obu stron trwała dwa dni.
Zapewniano mnie, że do tysiąca tych nędzników zginęło; pochowano ich jak najśpieszniej, nic nie mówiąc o liczbie. Ci, którzy pozostali, schronili się na pola okoliczne, na stepy.
Central Park kosztował mieszkańców Nowego Jorku przeszło sto milionów.
Słyszałam nieraz o muchach, które w nocy wydają światło i blask taki jak najpiękniejsze diamenty; wiedziałam, że kobiety hawańskie wsadzają je na szpilki, dbając o to, by nie tak prędko pozbawiać je życia, bo z nim i iskra błyszcząca gaśnie; wpinają potem owe muchy we włosy, a czasem w fałdy tiulowych sukien; na balu zdaje się, jakoby te panie potarte były fosforem. Nie widziałam dotąd nigdy takich owadów i nie myślałam, że ich blask w ciemności może być tak znaczny.
Kiedy pierwszy raz wieczorem przybyłam do Central Parku, upał był nie do zniesienia. Wszedłszy do lasku, spostrzegam naokoło siebie to krzaki gorejące, to znowu słupy ogniste, z których jeden pędem zbliża się do mnie, i już widzę naokoło siebie mnóstwo drobnych iskierek. Zapytuję, co to być może i skąd się biorą te błyskotki ogniste; wtem jedna z nich siada mi na głowie i więźnie we włosach. Czym prędzej chwytam ręką i widzę muchę trochę większą od naszej; skrzydła jej i spód ciała tak błyszczą jak rozżarzony węgiel.
Wszystkie te fire flys, tak je nazywają, robią czarowny efekt podczas letnich nocy w Central Parku.
Kto ma bujną imaginację, może sobie wyobrażać, że te iskry są to dusze umarłych wesoło pląsające.
Raz tworzą one grupy, to znów dziwaczne desenie, niektóre unoszą się parami, inne pojedynczo, jakby uciekały spłoszone; na prawo na lewo, wzbijają się w obłoki lub znowu spadają na ziemię... zbliżają się do krzaka, gdzie widać tysiące ich sióstr, krążą koło nich, a następnie opuszczają zniechęcone, niby dusze szukające dusz ukochanych.
Szelest ich skrzydeł czyni wrażenie tajemniczego szmeru, coś w rodzaju westchnień lub pocałunków. A jeżeli któraś z nich dotknie twarzy, jeżeli na niej usiądzie, to mimowolnie człowiek zadrży i pomyśli: „Czy to nie duch drugi, ukochany, który tym ognistym pocałunkiem przypomina się naszej pamięci?”.
Niektóre z tych fire flys błąkają się i po ulicach Nowego Jorku. Widzieć je można przelatujące z drzewa na drzewo, a wtedy wydaje się jakoby deszcz ognisty spadał na miasto.
Jeżeli ciemno w mieszkaniach, to muchy te wlatują przez okna i w jednej chwili rój owadów oświetla wszystkie pokoje latającymi iskrami.
Wyobrażałam sobie, że Nowy Jork, to miasto pochodzenia holenderskiego, musi przypominać matkę-ojczyznę swoją nadzwyczajną czystością i porządkiem; jakże się zawiodłam!
Są tu wprawdzie piękne chodniki marmurowe, ale tak źle utrzymane, że można sobie w nocy połamać nogi, co krok to wyboje i dziury.
Domy kamienne, ciemnej marmurowej barwy, przed każdym ogródek, a nadto ulice wysadzone kwitnącymi drzewami; widok więc wesoły.
Ale niestety drzewa te pokryte są czarnymi liszkami29 o czerwonych łebkach. Na każdym listku liszek tych pełno; gdy przechodzisz, zaczepiają się o ubranie i włażą na twarz; co za obrzydliwość! Raz znalazłam na sobie blisko pięćdziesiąt tych poczwarek.
Nie ma wróbli w Ameryce; te, które tam przywieziono, są cenione i chowane z wielką troskliwością; porobiono małe domeczki drewniane dla nich na każdym drzewie; lecz i cóż to pomoże: na dziesięć milionów liszek jest zaledwie jeden wróbel.
Biedne ptaszyny chorują, schną w tym klimacie piekielnym, ale za to liszki są niesłychanie tłuste. Administracja dróg i ulic powinna by pomyśleć o wytępieniu tych gąsienic i rozkazać palić siarkę pod drzewami.
Kiedy ktoś robi te uwagi Amerykanom, to usłyszy następującą odpowiedź:
— Płacimy i tak miliony na utrzymanie miasta, ale ci, do których to należy, wolą chować te pieniądze do kieszeni niż wydawać je na bruk lub na udogodnienie życia mieszkańców.
Gdyby jakiś wynalazca odkrył, że liszka spalona, utłuczona, żywa lub martwa może się na coś przydać, przynieść zysk jakikolwiek, z pewnością Nowy Jork uwolniłby się od tych brzydkich owadów, wszyscy gentlemani wdrapywaliby się na drzewa dla obierania ich z liszek.
O czystości ulic dwie rzeczy mogą nam dać wyobrażenie.
Na pięknych murowanych chodnikach przed każdym domem znajduje się beczka na półtora łokcia wysoka; mieszkańcy tego domu wrzucają w nią wszystkie nieczystości, służba wypróżnia je w nocy; łatwo sobie wyobrazić, jak mile te szeregi beczek wpadają w oczy.
Każdy w imieniu wolności może zastawiać chodniki czym chce... Kupcy urządzają tu filie swoich magazynów, wypakowują na nich skrzynie, paki z towarami... ustawiają kosze, butelki... Wszyscy używają zupełnej wolności, prócz przechodnia, który nie może chodzić!...
W najludniejszej i najpiękniejszej części miasta zdarzyło mi się kilka razy widzieć zdechłe psy lub koty, leżące od kilku dni na bruku.
Na 23 ulicy30, która jest jedną z ulic arystokratycznych, zostawiono raz przez trzy dni konia zdechłego przed moimi drzwiami. Było to w sierpniu, podczas upałów zwrotnikowych. Cóż to za powietrze z tych wyziewów!
Nieczystość niższej części miasta i ulic nadbrzeżnych może tylko iść w porównanie z nieczystością, jaką się spotyka w Konstantynopolu.
Wszystkie miasta amerykańskie budowane są na jeden wzór. Z południa na północ idą wielkie drogi, poprzerzynane ulicami ze wschodu na zachód. Ulica, która tworzy środek Nowego Jorku i przerzyna wyspę przez całą jej długość, nazywa się Broadway: wyraz złożony z broad, szeroka, i way, droga. Ulica ta jest rzeczywiście bardzo szeroka, ma bowiem 26 metrów szerokości, na 6 kilometrów jest długa. Ostatni dom oznaczony cyfrą31 2800. Ulice są także numerowane. Wszystko tu dzieli się za wschód, południe, północ i zachód. Żeglarze mogą się łatwo orientować, ale ludzie pospolici niełatwo się z tym oswajają. Dlatego też radzę szukającym fortuny taki rodzaj przemysłu: kupić we Francji 600 000 busol po 2 franki i sprzedawać je w Ameryce po 20 franków.
Nowy Jork jest prawdziwie kosmopolityczny. Ci, co znają tylko to miasto, niech sobie nie pochlebiają, że mają jakie takie wyobrażenie o obyczajach amerykańskich.
Jest tu miasto niemieckie, które liczy 75 000 mieszkańców; ma swoje hotele, kluby, dzienniki niemieckie. Zupełnie tu inne życie, inne obyczaje; zdaje się, że to Drezno lub Wiedeń. Jest nawet ładny teatr, w którym grywają opery i dramaty niemieckie.
Jest znowu część miasta francuska. Ludność francuska w Nowym Jorku dochodzi najwyżej do pięciu lub sześciu tysięcy. Prócz rzadkich wyjątków, Francuzi tu wegetują tylko, nie robiąc ogromnych majątków.
Żyją najwięcej między sobą; wielu z nich nie umie ani słowa po angielsku. Pan M., człowiek nadzwyczaj wykształcony, mieszka w Ameryce od dwudziestu lat; natura jego interesów zmusza go mieć ciągle do czynienia z Amerykanami, jednakże nie zna ani jednego wyrazu ich języka.
Nie uczy się po angielsku trochę z lenistwa, a więcej jeszcze z nienawiści do tego narodu. Charakter francuski tak różni się od charakteru amerykańskiego, że Francuzi w żaden sposób nie mogą sympatyzować z narodem Nowego Świata; nudzą się w Ameryce, źle im tu. Całą ich rozrywką jest krytykować tutejsze obyczaje, zwyczaje, ludzi i rzeczy.
Ale za to w interesach Amerykanie biorą górę i umieją wyprowadzić w pole Francuza. Ten ostatni, nawet najchciwszy zysku w porównaniu z Amerykaninem, nazywany być może człowiekiem niesłychanie bezinteresownym.
Jeżeli kolonia moich rodaków nie jest najbogatsza, to natomiast
Uwagi (0)