Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖
Relacja z podróży do Stanów Zjednoczonych w roku 1868. Książka stanowi uzupełnienie tekstu autorki o zachodzie Ameryki wydanego dwa lata wcześniej, niestety nieprzetłumaczonego na język polski.
Francuska dziennikarka opisuje podróż przez ocean, podjętą w celu zaznajomienia się przede wszystkim ze społeczeństwem amerykańskim. Zaskakujący dla Europejki jest Nowy Jork, miasto oblepione afiszami reklamowymi, pełne kontrastów pomiędzy przepychem bogatych a skrajną nędzą biedoty. Wiele uwagi poświęca odmiennemu podejściu Amerykanów do kwestii mieszkań, a także potrawom i zwyczajom związanym z posiłkami. Przedstawia masową prasę i rolę gazet w Stanach Zjednoczonych. Omawia specyficzne podejście Amerykanów do religii, z opisem wybranych „sekt”, do których zalicza zarówno grupy wyznaniowe, jak i utopijne wspólnoty próbujące wdrażać idee sprawiedliwszego społeczeństwa. Szczególną uwagę zwraca rozdział o pozycji kobiet w Ameryce, bardziej niezależnych, mających większy dostęp do edukacji, prowadzących interesy i pracujących w różnych zawodach.
- Autor: Olympe Audouard
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Podróż po Ameryce Północnej - Olympe Audouard (gdzie czytać książki w internecie za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Olympe Audouard
Cała rodzina Morse’ów znajdowała się na pokładzie „Saint Laurent”. Przyjemnie mi było poznać się z nimi, a gdy przybyłam do Nowego Jorku, oprowadzili mnie po mieście i przyjmowali z największą życzliwością i dobrocią. Kiedy patrzę na tę rodzinę kochającą się, szanującą wzajemnie, gościnną, rodzinę prostych obyczajów, przychodzą mi na myśl te rody patriarchalne, o których wspomina Pismo Święte.
Było kilku Francuzów na pokładzie „Saint-Laurent”. Zaraz w podróży przekonałam się, że to prawda, jakoby Francuz tracił takt i dowcip, opuściwszy swój kraj. Nie wiem dlaczego, każdy mój rodak za granicą nie widzi nic przyjemniejszego nad wyszydzanie i krytykowanie wszystkiego, co nie jest francuskie.
O wszystkich krajach wydaje uporczywy sąd ze stanowiska Francji.
Każdy zwyczaj, każda opinia różniąca się od naszych oburzają go.
Dla niego kraj jest francuski albo nie jest francuski.
Jeżeli obyczaje, zwyczaje różnią się od francuskich, mówi bez ogródki:
— To kraj dziki, barbarzyński, śmieszny.
Nie chce zrozumieć, że każda kraina ma swoje wady, przymioty, obyczaje, zależne od klimatu, w którym się znajduje.
Bo jeżeli klimat ma wpływ na zwierzęta, rośliny, minerały, wpływa także, i to nierównie więcej na charakter, temperament, a tym samym na obyczaje i zwyczaje ludzi.
Wszyscy Francuzi na pokładzie, uważając to pewnie za dobry ton, powtarzali głośno przy Amerykanach:
— Jaki to szkaradny naród, sami złodzieje, grubianie, źle wychowani, pospolici.
Amerykanie, snadź10 przywykli do tych grzeczności, wzruszali tylko ramionami.
To przypomina jednego Chińczyka, bardzo rozumnego, który mi raz powiedział:
— Naród francuski jest bardzo grzeczny i dowcipny; lubię bardzo Francuzów, ale takich, jakimi są we Francji, ale bynajmniej nie takich, jakich widziałem w Chinach.
W samej rzeczy, gdziekolwiek ich spotkałam, robiłam to samo spostrzeżenie, że każdy z nich inny jest za granicą i że traci bardzo na tej zmianie.
Kiedy ktoś tak jak ja nie boi się morza, choroby morskiej, to podróż po Atlantyku jest dla niego bardzo interesująca; robią się tu spostrzeżenia nadzwyczaj ciekawe; na pokładzie odgrywają się komedie, czasami zabawne, czasami sentymentalne.
Lekarz statku „Saint Laurent”, człowiek pełen rozumu, nader spostrzegawczy; pisze on dziennik, pewien rodzaj latarni czarnoksięskiej11, w której pokazują się typy najdziwaczniejsze obok najpiękniejszych. Ten dziennik, fotogram pokładu byłby dziełkiem humorystycznym, bardzo zabawnym. Znajdujemy w nim:
życiorysy pasażerek, pasażerów, nawet opis choroby morskiej,
dwa rozdziały pod tytułami „Całą siłą pary!” oraz „Nauka, która się bardzo udała”,
inny rozdział, nie mniej zabawny, pod tytułem: „Majtek na pokładzie”.
Poczciwy doktór mógłby dodać do tego wszystkiego biografię bojaźni. Jakże to uczucie czyni ludzi szpetnymi i nieprzyjemnymi!
Trzeba wyznać, że nasza podróż po oceanie nie jest wolna od niebezpieczeństwa, a w każdym razie dość jest przykra.
Zdaje się, jakoby żywioły sprzysięgły się celem przeszkodzenia mieszkańcom Starego Świata komunikować się z mieszkańcami Nowego.
Wiatr ciągle przeciwny; para, jak rumak zadyszany, wydaje huk rozpaczy i uderza o olbrzymie bałwany, które piętrząc się przed statkiem, chcą tamować jego bieg; maszty wstrząsane wichrem wydają ponury łoskot; od piątej godziny wieczór gęsta mgła rozciąga się na morzu; nie można dostrzec statku na dwadzieścia metrów, wtenczas dzwon rozlega się głosem przenikliwym przez noc całą i zdaje się przypominać podróżnym, że lada chwila mogą trącić o jakiś statek lub o jakąś skałę i że dosyć także jednej chwili dla pochłonięcia statku i podróżnych w głębokościach oceanu.
Rok 1868 był najgorszym dla podobnych podróży12. Zdaje się, że nigdy nie pływało po Atlantyku tyle gór z lodu i tak olbrzymich. Kiedy słońce pozłaca te masy, lód błyszczy tysiącem ogni, widok prawdziwie czarujący.
Przez trzy dni „Saint Laurent” był otoczony tymi kolosalnymi masami, z których niektóre miały na wysokość pięćdziesiąt metrów i jeszcze raz tyle zagłębiały się pod wodą. Pędzą one szybko z mórz północnych i płyną przez ocean, niwecząc wszystko po drodze. Biada statkowi, który o nie uderzy, gdyż zatonie w jednej chwili, a wraz z nim kilkaset istot żyć przestanie.
Tak nazwany Le Tron du diable, punkt środkowy oceanu, zdaje się być bardzo niebezpieczny. W tym miejscu istotnie bałwany jakby chciały nas pochłonąć lub wciągnąć w głębię otwartą; słychać pod okrętem podziemny ryk, coś przerażającego; statek walczy z jakimś wirem, ogromnym i wściekłym. Przyznaję atoli, że na wielkich, mocnych steamerach13 Towarzystwa Transatlantyckiego14, nie ma obawy podróżować; mają one po sto metrów długości; ich budowa może się opierać wściekłości oceanu; dowódcy tych parowców są to ludzie chowani na morzu, przyzwyczajeni do tej niebezpiecznej żeglugi; lecz mówię otwarcie, nie chciałabym odbywać tej podróży na małych statkach różnych kompanii. Kiedy takie kolosy jak „Saint Laurent”, jak „Le Pereire”, jak „La Ville de Paris” ciężko walczą z rozhukanymi falami i wiatrami, jakże ubolewam nad podróżnymi małych statków, które od czasu do czasu spotykamy.
Statki pocztowe powstały za panowania Ludwika Filipa15. Na kilku statkach parowych o sile 160 koni16 (niektórych o sile 240), tak rządowych, jak prywatnych, przewożono najpierw depesze i pasażerów na główne punkty Morza Śródziemnego; te statki zostawały pod rozkazami poruczników okrętowych, a marynarze państwa stanowili ich załogę.
Wkrótce jednak przekonano się, że te statki pod zarządem wojskowym kosztowały wiele, a nie odpowiadały zamierzonemu celowi.
Kupcy i właściciele okrętów marsylskich, a na pierwszym miejscu dom handlowy Rostan, byli promotorami urządzenia służby teraźniejszej; wsparcia pieniężne wyjednano od rządu; okręty rządowe ustąpiono kompanii Kurierów Cesarskich17, która na szczęście miała na czele administracji i od samego założenia dwóch ludzi znakomitych: pana Alberta Rosta, organizatora i pana Simmensa finansistę; później pan Rostan ustąpił miejsca panu Behic, także doskonałemu administratorowi.
Przewozy wojska, sprzętów i osób prywatnych podczas wojny krymskiej wzbogaciły Kurierów Cesarskich; od tego czasu wzrosła potęga tej kompanii, jej akcje potroiły swą wartość i dlatego, kiedy szło o urządzenie komunikacji między Brazylią a Indiami, kompania ta łatwo znalazła fundusze do tego potrzebne.
Wiadomo, że kompania transatlantycka uformowała się przed samą wojną meksykańską18. Pereirowie byli głównymi jej założycielami. Statki jej w bardzo krótkim czasie doszły do wielkiej doskonałości. Dowódcy i oficerowie są doskonałymi marynarzami; liczba oficerów, mechaników, palaczy, majtków jest dostateczna dla zaradzenia wypadkowi.
Kuchnia na pokładzie statków Towarzystwa Transatlantyckiego jest bardzo zdrowa, wystarczająca dla służby okrętowej, a wyszukana i urozmaicona dla pasażerów; nakrycie stołu wykwintne, potrawy takie, że mogą zadowolić najwybredniejsze podniebienia.
Kawa, herbata czekolada od siódmej godziny podawane są w kabinach lub w sali; zupełne śniadanie o dziewiątej, obiad o piątej, herbata i grog19 o ósmej.
Podróż z Francji do Ameryki dlatego jest męcząca, że nie widać wcale lądu. Zostaje się ciągle śród20 niezmierzonych wód, znikąd żywności nabyć nie można.
Wszystkie zapasy, nawet mleko, dobrze się przechowują w lodzie, nic się nie psuje; ale muszę wyznać, że jeżeli w pierwszych dniach jem wszystko z przyjemnością, to w ostatnich, przeciwnie, mogę jeść tylko jarzyny i pekeflejsz21. Myśl, że ryby i mięso są na statku od ośmiu lub dziesięciu dni, sprawia mi odrazę.
Statki Kurierów, jak i Towarzystwa prześlicznie są zbudowane, część żeglarska zupełnie oddzielona od miejsca zostawionego dla pasażerów, żeby ci ostatni mogli tańczyć, śpiewać i bawić się, nie przeszkadzając służbie; to jeszcze ma i tę dogodność, że nieraz da się ukryć wypadek lub niebezpieczeństwo przed pasażerami, którzy, mówiąc tu nawiasowo, nie są zwykle bardzo odważni.
Niech mi będzie wolno odezwać się trochę złośliwie o płci silnej... Odwaga jej na morzu nie równa się nawet odwadze płci słabej, wszyscy żeglarze świadczą, że kobieta w chwili niebezpieczeństwa z większą obojętnością i stoicyzmem patrzy na śmierć nieuchronną...
Kapitan „Pereiry”, Duchesne, doskonały żeglarz, opowiadał mi raz, że dowodząc innym statkiem, spostrzegł ogromny otwór, którym się woda cisnęła; trzeba było wszelkimi sposobami zaradzić złu, inaczej statek zatonąłby w bezdennej przepaści; gdy pomoc służby żeglarskiej była niedostateczna, wezwano pasażerów. Kobiety rączo i energicznie wzięły się do roboty; mężczyźni zaś na wiadomość o niebezpieczeństwie dostali większych ataków choroby morskiej i tylko jeden Anglik zeskoczył z łóżka, a drżąc z bojaźni i zimna, bo był zaledwie odziany, bez obuwia, pracował przez pięć godzin, powtarzając na głos ustępy z Pisma Świętego. Najodważniejszy człowiek na lądzie staje się dzieckiem na morzu, lada co go trwoży i sił pozbawia. Chciałby, żeby mu wytłumaczono przyczynę każdego manewru, każdego obrotu... Dlatego też kapitan okrętu trzyma się z daleka od pasażerów, aby uniknąć tych próżnych pytań, które powtarzałyby się co chwila.
I dlatego bardzo jest rzeczą pożyteczną i rozsądną, że część żeglarska statku jest odosobniona i może ukryć przed podróżnymi małe wypadki, a często nawet grożące niebezpieczeństwo.
Kiedy „L’Impératrice”, statek Kurierów, wybierał się w 1862 roku w żeglugę przez Kanał Sueski do Hongkongu, o dwieście mil od Adenu o ósmej godzinie wieczorem na okręcie zapalił się węgiel kamienny. Kapitan wydał rozkazy potrzebne dla przytłumienia pożaru, a chcąc uniknąć krzyku, płaczu i wrzawy pasażerów, co by przeszkadzało tylko robotnikom w niesieniu pomocy i gaszeniu ognia, nie pozwolił nikomu mówić o tym, ale owszem, rozkazał oświetlić tylną część okrętu i rzekł: „Ponieważ pogoda prześliczna, noc ciepła, statek prawie się nie porusza, pobawcie się państwo”. Przyjęto tę propozycją z wdzięcznością. Zawieszone płótno zasłaniało pracę robotników przy tamowaniu szerzących się płomieni, a zadowoleni podróżni tańczyli do drugiej godziny rano, po czym udali się na spoczynek, nie domyślając się wcale, na jakie niebezpieczeństwo byli narażeni.
Jest jedna trudność, prawie niepokonana na statkach, w uczynieniu życia wygodnym dla pasażerów, a tą jest nocleg. Miejsce jest ograniczone, ścieśnione, łóżka muszą być jedne nad drugimi... Czyż może być coś przykrzejszego jak pokoik na okręcie z czterema lub sześcioma łóżkami? Nad głową sąsiad trapiony morską chorobą.
Być zamkniętą jakby w więzieniu i znosić towarzystwo nieznajomych!
Co do mnie, dwanaście razy odbywałam podróże po różnych morzach, a zawsze tak szczęśliwie trafiałam, że nie miałam żadnej towarzyszki w kajucie; samotność moją uważałam za największe szczęście.
Gdyby urządzono jak najszczuplejsze kajutki na jedną osobę, podróż stałaby się o połowę mniej przykra.
Może ktoś powie: „W takim razie można opłacić cały jeden pokoik i mieć wygodę”. Rada dobra dla krezusów22, ale krezusów niewielu... Każde łóżko kosztuje 3000 franków z Marsylii do Hongkongu, a zatem za jedną kajutę z czterema łóżkami (najmniejsza) zapłacić trzeba 12 000 franków. Obok słusznych pochwał, jakie z przyjemnością oddaję budowniczym statków pocztowych transatlantyckich, wyznać jednak muszę, że panowie ci zapomnieli o grzeczności dla dam. Mężczyźni oprócz sali jadalnej wspólnej z kobietami mają osobny śliczny salonik do palenia cygar na pokładzie; jest w nim dużo okien, powietrze świeże, położony w samym środku statku, gdzie kołysanie najmniej czuć się daje... Kobiety mają także salonik, ale w głębi okrętu, światło dochodzi tylko z korytarzy, lekkie przepierzenie oddziela je od maszyny tak dalece, że narażone są na nieprzyjemny zapach rozgrzanego tłuszczu i na głuszący łoskot maszyny, mało mają powietrza, a już żadnego widoku. Administratorzy tych statków powinni by pamiętać, że nazwa Francuza obowiązuje, niech więc umieszczą gdzie indziej piękny salonik dla dam albo, co jeszcze łatwiej, ten lepszy, wygodniejszy niech dadzą kobietom, a gorszy przeznaczą dla mężczyzn. Płeć brzydka tak jest grzeczna, nie będzie to dla niej żadną ofiarą!
W każdym razie konieczną jest rzeczą zmienić miejsce salonu dla dam.
Nauka żeglugi jako trudność pokonana wydaje mi się jedną z najpiękniejszych, najgodniejszych podziwienia.
Ten niezmierzony, jednostajny ocean to prawdziwy labirynt, a jednakże nasi żeglarze tak go znają, że urządzili śród niego rodzaj grobli; trzymając się tego kierunku, nie zboczą nawet na pięćdziesiąt metrów w prawo lub w lewo.
Wszystkie okręty płynące do Nowego Jorku lub na powrót suną po tej grobli, która ma najwyżej dwieście metrów szerokości. Spotykają się i mijają obok siebie na odległość strzału karabinowego. Podczas mgły jest to jedno niebezpieczeństwo więcej; kapitanowie stoją całymi nocami na mostku jako na swoim stanowisku obserwacyjnym, bez względu na pogodę.
Przykry to obowiązek i niemało potrzeba odwagi do przyjęcia takowego.
Żeglarz tym się różni od żołnierza, że ten ostatni narażany bywa na niebezpieczeństwo raz, dwa razy w życiu, wtenczas kiedy jest na wojnie; po zawarciu pokoju walka ustaje, żołnierz może wrócić do spokojnego życia. Dla żeglarza walka nigdy się nie skończy, niebezpieczeństwo przed nim zawsze okropne, groźne!
Śmierć ciągle przed jego oczyma; nie może ani na chwilę być spokojny.
Musi walczyć, walczyć bez przestanku, życie jego całe to jedna długa walka ze strasznym niebezpieczeństwem, z wodą, z ogniem, z nawałnicą. Czuwa on dzień i noc, bo gdyby sobie pozwolił choć chwilę rozrywki, już byłoby po statku, kilkaset osób straciłoby życie.
Na okręcie wszyscy żeglarze, od chłopca okrętowego do kapitana, mają twarz zamyśloną, poważną, bo wiedzą, że najmniejsza nieroztropność, jeden obrót źle wykonany naraża życie wielu istot.
Nauka żeglugi trudna jest i zawikłana, wymaga znajomości matematyki, astronomii, ale za to jakże jest użyteczna, wielka i godna uwielbienia!
Chcąc być żeglarzem, trzeba mieć naukę, i co ważniejsze, tę odwagę stoicką, która czyni nas zdolnymi nie tylko nie lękać się śmierci raz, dziesięć razy w życiu, ale patrzeć jej w oczy dwadzieścia razy na dzień, co godzina, co chwila.
Żeglarz to człowiek niepospolity. Mając ciągle przed swoim wzrokiem nieskończoność, morze bez granic wokoło siebie i niebo bez końca nad sobą, przywyka do życia kontemplacyjnego, samotnego, staje się marzycielem, poetą; podziwiając wielkość natury,
Uwagi (0)