Niewidzialny - Sygurd Wiśniowski (jak zacząć czytać książki TXT) 📖
- Autor: Sygurd Wiśniowski
Czytasz książkę online - «Niewidzialny - Sygurd Wiśniowski (jak zacząć czytać książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Sygurd Wiśniowski
Mecenasem tego wydania jest:
www.eLib.pl
Pewnej ciemnej, mglistej nocy zimowej śpieszyłem do hotelu „Zur Stadt Triest”, na przedmieściu Wiednia, gdzie się podczas dość długiego pobytu w stolicy rakuskiej zakwaterowałem.
Dla skrócenia drogi puściłem się pewną wąską, krętą, dziwną uliczką, znaną ledwie z imienia rodakom w Wiedniu stale przebywającym. Ja go nie pamiętam – jest to nieczyste, ciemne przejście między wyniosłymi kamienicami. Żadne okno na ten zaułek nie wychodzi. Jedyna w nim latarnia, nawet w pogodną noc nieoświetlająca go należycie, nie była w stanie przeniknąć mgły grubej, lepkiej.
Północ już uderzyła...
Mimowolnie przyśpieszyłem kroku oglądając się i nadsłuchując trwożliwie, czy jakie liche indywiduum za mną się nie skrada.
Tak zajęty skarambolowałem z człowiekiem w przeciwnym kierunku dążącym. Mówiłem, co mnie z impetem potrącił, musiał mnie prawie dotykać, oddech jego słyszałem, a przecież go nie widziałem...
Pomimo tego stworzyłem sobie z pewnych faktów dość wyraźnie wyobrażenie tego jegomościa: zdawało mi się, że mógłbym go poznać, gdybym go później w dzień biały spotkał.
I tak, mógłbym się był założyć, że był silniej ode mnie zbudowany, mocniej na swych nogach ugruntowany, pewnie barczysty, a może i cokolwiek otyły, bo omal mnie nie obalił swą siłą i wagą. Był też o kilka cali niższy, gdyż policzek mój uderzył o kresę jego twardego, jedwabnego kapelusza. Zdawało mi się również, iż był rodakiem, bo zaraz po zetknięciu się ze mną, sądząc, iż o cudzoziemca zaczepił, mruknął po polsku niepobożne życzenie, ażebym kark skręcił. Był jednak człowiekiem dobrze wychowanym i nie śpieszyło mu się jakoś, bo zamiast pójść sobie dalej, podał mi grzecznie parasol wytrącony z mej ręki w chwili uderzenia. Musiał się tedy schylić, parasol podjąć i rękę moją widzieć. Z tonu jego głosu poznałem w nim dalej dojrzałego mężczyznę.
Wciągnąwszy tyle szczegółów na niewidziane, próbowałem przeniknąć zmrok okiem i więcej informacji o nieznajomym otrzymać, ale – rzecz dziwna – widziałem przed sobą tylko grubą, namacalną prawie mgłę szarą, cokolwiek blaskiem dalekiej latarni zarumienioną. Nie słyszałem też kroku ludzkiego. Nieznajomy musiał już pójść sobie, a będąc w kaloszach, robił tyle szelestu, ile by wydawał kot skradający się za myszą...
Była to cisza zadziwiająca. Owładnięty uczuciem ciekawości i rodzajem trwogi, zawróciłem umyślnie i próbowałem ścigać nieznajomego do najbliższej latarni, pod którą przypatrzeć mu się bliżej miałem nadzieję. Dziwna rzecz, ale prawdziwa! Chociaż szedłem bardzo prędko ani go nie dopędziłem, ani nie minąłem, a stanąwszy pod latarnią, gdzie zaułek z szeroką, dość jeszcze żywą i jasną ulicą się stykał, nie widziałem nigdzie szukanego indywiduum.
Zdawało mi się jednak, że tuż za mną ktoś do zamkniętej bramy kamienicznej zadzwonił. Zaraz potem otworzyła się furtka. Stróż stojący w niej mruczał do siebie niezadowolony i oglądał się dokoła zadziwionym okiem. Widziałem go wyraźnie w blasku świecy, którą w ręku trzymał, chroniąc ją drugą ręką od wiatru. Nikt go nie minął.
Nikt w moich oczach do kamienicy nie wszedł, ale przecież nie miałem się oprzeć podejrzeniu, że rodak, co mnie potrącił, wpadł do tego domu i uniknąwszy oczu stróża jakimś sposobem – może żeby mu zwykłego wiedeńskiego honorarium za otworzenie bramy w późnej porze nie zapłacić – w sieni zniknął i na górę sobie pomaszerował.
Byłem do tego stopnia tym mistycznym wypadkiem zaintrygowany, że dopadłszy stróża, całą dwudziestówkę do otwartej jego łapy wcisnąłem.
Cerber kamieniczny kiwał głową zadowolony.
– Kto tu wszedł? – zapytałem.
– A nikt.
– Ależ ktoś dzwonił.
– A dzwonił.
– Któż to był?
– I ja bym chciał wiedzieć, kto to był – odrzekł stróż z miną kwaśną, a po chwili dodał: – Pewnie jakiś ulicznik, co sobie chciał ze mnie zażartować, a potem uciekł. To mi się już nie pierwszy raz i nie drugi trafia. Poczekaj, ptaszku, złapię cię kiedyś!
Jeszcze żywiej niż dawniej rozciekawiony spytałem go o numer domu, udzielił pożądanej informacji bez wahania, potem mi dobrej nocy z wiedeńską grzecznością życzył i furtkę zamknął z trzaskiem.
Stałem długo pod tą ponurą, wysoką kamienicą, zatopiony w rozmaitych domysłach i mechanicznie tak często jej numer powtarzając, że mi się na zawsze w pamięci wpoił. Czułem w sobie rodzaj grozy, jaka zawsze człowieka przenika, gdy się widzi bezsilnym wobec zjawiska, którego sobie żadną drogą rozumowania wytłumaczyć nie umie. Mruczałem mądre słowa angielskiego wieszcza o cudach na niebie i na ziemi, o których się filozofom nie śniło. W końcu musiałem przerwać moje dumanie, usłyszawszy mierzony krok strażnika miejskiego. Dozorca nocnego porządku byłby mnie mógł o chęć zbrodniczego zamachu na całość i bezpieczeństwo kramów w kamienicy zawartych podejrzewać, gdyby mnie był zobaczył stojącego tak długo pod nią. Ruszyłem więc szybko do hotelu, żeby nie wpaść z nim w kolizję...
Dom opisany starożytnej powierzchowności, wielki Zinshaus wiedeński, do niedalekich, przy Ringu stojących pałaców niepodobny, dom ów, powtarzam, którego dzwonek niewidzialne ręce targały i o którym mógłbym przysiąc, że doń osoby niewidzialne wchodziły, stał się w kilka dni po opisanym powyżej zajściu nocnym częstym celem moich wizyt, z powodu zresztą naturalnego.
Okazało się bowiem, że w nim od dłuższego czasu przemieszkiwał pewien mój powinowaty. Pokrewieństwo między mną a tym panem było dokładnie dziesiątą wodą po kisielu. Kiedyś tam, w przeszłości, którą w tradycjach rodzinnych zmrok okrywał, wyszła pewna wojszczanka trembowelska, prababki mojej cioteczna-rodzona, za kasztelana, obdarzonego ze zmianą rządów tytułem hrabiowskim. Dalsze pokolenia licznie rozgałęzionej drobnoszlacheckiej rodziny nigdy tej świetnej koligacji nie zapomniawszy, wbijały ją w pamięć znajomym i przyjaciołom przy każdej odpowiedniej i niepasującej sposobności. Z drugiej strony zaś raczyli niekiedy jaśnie wielmożni kuzyni przypominać sobie nas pokornych, trzymających do chrztu potomstwo skromnych kuzynów i obdarzając chrzestnych pięknymi krzyżmami. Pomnę, jak liczne ciocie wmawiały mi, iż w razie wygaśnięcia świetnego rodu hrabiów Opalińskich na Opałach i przyległościach należałbym do stu kilkudziesięciu pretendentów o sukcesję obszernego, czystego klucza w najpiękniejszej glebie podolskiej – ostateczność według nich dość prawdopodobna, albowiem właściciel Opałów był kawalerem niemłodym i chęci do żeniaczki nie okazywał. Na rachunek tej sukcesji powtarzałem parę klas gimnazjalnych i nie czułem ochoty przygotowywania się do egzaminu dojrzałości, ale gdy jaśnie wielmożny kuzyn w pięćdziesiątym roku życia w śluby małżeńskie wstąpił i nadzieją potomka się cieszył, rozwiawszy boleśnie moje marzenia złote, musiałem przesiedzieć fałdów, egzaminy pozdawać i mozolną drogą pracować na chleb powszedni. Przyznam się wszakże, że tak na dnie mojego serca, jak też serc licznych moich kuzynów, zawsze jeszcze słaba iskra nadziei sukcesyjnej się tliła.
– Kto wie – powtarzały ciocie nieraz – czy koniec końców nie dostaniecie Opałów z przyległościami?
– Hrabia owdowiał wkrótce po ożenieniu – mówiła jedna.
– I ma tylko jedynaczkę – dodała druga – istotę bardzo delikatną, a nie daj Boże jej śmierci...
Twarze zebranego grona kuzynów i kuzynek rozpromieniły się na te słowa, zdawało się bowiem wszystkim, że akcje spółki naszej sukcesyjnej o sto procent podskoczyły.
– Ej, nie tumaniłabyś ich siostrzyczko – wtrącił, pokaszlując wujaszek, sekretarz szlacheckiego sądu w S., tetryk i cynik wielki, lubiący zasępiać i kwasić swe otoczenie, chodząca kronika genealogiczna i herbarz rycerski nie tylko własnej, lecz stu innych rodzin.
– Nie ostrzcie pazurów na żadne durniczki. Ród Opalińskich z Bnin i Opałów nie wymrze dla dogodzenia wam. Stare to drzewo. Kromer już o nim pisał. Stare, ale jare i wydało mężów zasłużonych Rzeczypospolitej. Umiało się też do nowego porządku nachylić, więc będzie kwitło w dalekie wieki. Państwo zdajecie się zapominać, że młody brat hrabiego, co się ekspatriował i mieszkał za granicą Bóg wie, po jakiemu, i syna Bóg wie, po jakiemu wychowując, przecież bezpotomnie nie zszedł ze świata, ale spadkobiercę zostawił. Ten spadkobierca wziął Bnińszczyznę i dostałby Opały w razie śmierci kuzynki. Skądże wam do sukcesji, kiedy jest rodzony bratanek, o córce nie mówiąc?
Nosy nasze po słowach tych spadły na kwintę. Odtąd nigdy już o żadnej sukcesji hrabiowskiej nie roiłem i tylko czasem próbowałem sobie mego szlachetnego dumnego krewnego wyobrazić, otoczonego pańskim iście splendorem. Wypadek niespodziewany przekonał mnie raz, iż powzięte o nim wyobrażenie było jak najmylniejsze. Ni stąd, ni zowąd spotkałem się z nim i poznałem go u stóp Wezuwiusza. A było to tak:
Człowiek sześćdziesięcioletni przeszło, rumiany i barczysty, oganiający się grubą sękatą laską bambusową od pompejańskich Cyceronów, a rozmawiający po polsku z dziewczyną i podrostkiem, przy których szli jacyś cudzoziemcy (jak się później dowiedziałem, był to guwerner i guwernantka), pięknego poranka włoskiego zwrócił na siebie moją uwagę.
Magnetyzm zbliżający włóczęgów polskich za granicą ułatwił mi pierwszą znajomość z tym ciekawym typem „wojażującego szlachcica”. Poznałem w nim z niewymowną radością arystokratycznego powinowatego. Przycisnął mnie do serca. Przedstawił córce swej Prozi, czyli Prozerpinie (jak też można było ochrzcić hoże polskie dziewczę tym pogańskim imieniem), podlotkowi o dużych siwych źrenicach i bladej słodkiej twarzy. Z kolei poznałem się też z jego bratankiem, hrabią Zbigniewem, młodszym ode mnie o dziesięć lat, cichym młodzieńcem, którego oczy zawsze się zdawały w daleką nicość spoglądać, jeżeli nie były obrócone sympatycznie... na młodziutką kuzynkę. Widać było, że bratanek był nie mniej drogi hrabiemu jak własna córka. Młodzi przyjęli mnie tak ciepło i serdecznie jak sam hrabia.
Spędziłem kilka bardzo przyjemnych dni z nowo poznanymi krewnymi, używając ich wspaniałej gościnności w hotelu przy Chiaja, ciesząc się z młodymi, a lepiej jeszcze bawiąc się ekscentrycznością głowy rodziny, którego polską mową toczone potyczki z Włochami w obronie swej hrabiowskiej kieszeni sto pociech mi sprawiały. Po rozmaitych współczesnych wycieczkach w cudne okolice pożegnałem ich, wyjeżdżając parowcem do Palermo. Było to w środku spiekłego lata, ale służący hrabiego dźwigał za nim na okręt... olbrzymie niedźwiedzie, bez których jasny pan nigdzie nie wojażował. Wiele też razy o hrabi pomyślę, widzę go w ogromnym futrze w lecie, pod neapolitańskim słońcem!
Lotne lata minęły od tego spotkania. Już zapomniałem, iż miałem na świecie krewnych tak majętnych i utytułowanych, jak hrabiowie Opalińscy. Snadź oni mnie lepiej pamiętali, bo mieszkając w Wiedniu i usłyszawszy przypadkiem o moim w tym mieście pobycie, hrabia przysłał łaskawie do hotelu grzeczny bilet, w którym przeprosiwszy mnie, iż z powodu podagry nie mógł mi pierwszej wizyty złożyć, do siebie mnie jak najuprzejmiej zaprosił „ w dowód pamięci dla moich rodziców, których kochał i poważał, jako też dla odnowienia czule wspomnianej neapolitańskiej znajomości”. Mieszkał stale w Wiedniu – jak sam dodał, ażeby być bliżej lekarzy specjalistów. „Dom mój jest dla kuzyna w każdej porze otwarty...”
Był to, jak wspomniałem, ten sam wielki stary dom, pamiętny mi od nocnej awantury, trzypiętrowy, z bramą olbrzymią, dziedzińcem szerokim i licznymi schodami. Do hrabiego szło się pierwszymi schodami, mieszkał bowiem od frontu na pierwszym piętrze, z wystawą godną pana na czystych Opałach, w których było kilkanaście folwarków i dziesięć tysięcy morgów obszaru. Chociaż mieszkanie miał piękne, salony pyszne, szlachetny kuzyn nikogo nie przyjmował, co sobie jego wiekiem podeszłym, podagrą i delikatnym zdrowiem kuzynki Prozerpiny z początku tłumaczyli. Pomału zaczynałem podejrzewać, że jeszcze inne jakieś, skryte powody, których szukać ni prawa, ani śmiałości nie miałem, także ich do unikania świata skłaniały. Łatwo było zmiarkować, że takie życie pustelnicze nie smakowało hrabiemu, był bowiem z natury gadułą towarzyskim. Wiele razy zaszedłem doń, zatrzymywał mnie godzinami, utyskując często bez logiki i zdrowego sensu na nowoczesne zepsucie i szaleństwa. Dawałem się mu dręczyć cierpliwie, bo koniec końców serce miał złote, a... towarzystwo kuzynki stało się pożądanym.
Hrabianka była piękną i dystyngowaną. Że była kobietą dumną, zimną i wyrachowaną, słyszałem od krewnych, co ją bliżej znali... W tej chwili nie mogłem jednak tego dostrzec, gdyż cierpienie moralne lub fizyczne złamało jej hardość i zalotność.
Domyślałem się przyczyny jej smutku. Jedna z kuzynek pisała nieraz o nieszczęściu, jakie się rzekomo hrabiance wydarzyło. Kuzyn jej, zdaniem familii, partia pod każdym względem dla niej wyborna, właściciel Bnina, w młodszej gałęzi Opalińskich dzierżonego, miał się w niej kochać szalenie. Świat sądził, że była mu wzajemna i że ojciec jej z początku sam ich mariaż układał. Dlaczego Zbigniew w końcu dostał kosza? Dlaczego stary hrabia był przeciwnym jego aspiracjom, ona zaś lekceważyła jego uczucie? Wszak był młody, przystojny, prawie wychowany na jej męża. Prawda, że Bnin był obdłużony niepomiernie, ale co to mogło szkodzić hrabiemu, który córce najmniej okrągły milion przeznaczył! Czarna polewka konkurentowi w takich warunkach podana intrygowała tedy familię...
– Boże mój, kto też zrozumie grymasy takich wielkich panów! – szeptały ciocie jedna do drugiej.
– W tym wypadku ja rozumiem wszystko! – zawołał wujaszek sekretarz. – Hrabia Zbigniew wydał się im śmiesznym ze swą erudycją, cudzoziemskim wychowaniem, zamiłowaniem do książek przyrodniczych. Zamiast palić koperczaki do panny, siadywał pod piecem i wzdychał do niej, opowiadając o drogich swoich przyjaciołach zagórskich, zatabaczonych doktorach i profesorach lub zanudzonych wynalazcach telefonów, fonografów i tym podobnych głupich pomysłach. Więc też go nie chcieli...
Wkrótce potem zdarzył się wypadek, którego i mądry wuj nie zrozumiał. Zbigniew znikł. Że nie umarł, wolno było z tego wnosić, iż majątek jego był przez plenipotentów administrowany, ale świat podejrzewał, że dostał pomieszania zmysłów i w jednym z doskonałych zakładów dla obłąkanych siedział. Prozia tymczasem, jakby się na starą pannę kierowała, przestała bywać w towarzystwach, a jej ojciec wszelkich przyjęć zaniechał.
Moje wiadomości o tajemnicach rodziny świetnego rodu Opalińskich nie sięgały poza wyżej streszczone plotki listowne. Nie mogłem i nie próbowałem się więcej od hrabiego i Prozerpiny dowiedzieć. Wiedziałem tylko, że jej twarz nie rozjaśniła się nigdy uśmiechem. Żeby jej dogodzić, zerwał ojciec stosunki ze światem. Melancholia gnębiąca ją przebijała się w oczach, ruchach i mowie. Nawet hrabia, człek natury sangwinicznej i jowialnej, także czasem nie umiał utrzymać na twarzy owej maski wymuszonego wesela, którą swój smutek przed światem zakrywał. Były chwile, w których się rozglądał dzikim wzrokiem po pokoju pustym i bladł, i truchlał, i w milczeniu składał ręce jak do modlitwy...
Jeszcze jedna dziwna okoliczność dużo mi do myślenia dawała. Mając sporo wspomnień z licznych podróży i wystaw powszechnych, zamiłowany w badaniu najnowszych hipotez naukowych, próbowałem kilka razy swoją erudycją przed krewnym się popisać, ale prędko tego zaniechałem, po każdej bowiem wzmiance tego rodzaju ukazywały się łzy w dużych, jasnych oczach Prozerpiny, a hrabia czerwienił się i bladł ze złości. Słowa takie jak: „nauka”, „eksperyment”, „wynalazek”, „postęp wiedzy” sprawiały na nim takie wrażenie, jakie widok pąsowej kołdry wywiera na byku. Raz wygłosił nawet otwarcie, że wszyscy wynalazcy i uczeni są albo szaleńcami, albo niegodziwcami, których nazwiska uczciwym ludziom powtarzać się nie godzi. Odtąd też nigdy takich nazwisk nie wspominałem w ich domu...
Pewnego wieczora zabawiłem u szlachetnych krewnych dłużej niż zwykle.
Prozia grała rozmarzające nokturny. Rozmowa przybrała charakter poufały. Od niechcenia wygadałem się o dziwnym nocnym wypadku, jakiego pod ich kamienicą byłem świadkiem. Myślałem, ze się bardzo zdziwią. Gdzież tam! Wysłuchali mnie uważnie, wymieniając podczas mego opowiadania wymowne spojrzenia, lecz zdziwienia nie okazując najmniejszego. Gdy skończyłem, hrabia spuścił na pierś głowę zasępioną, a Prozerpina trzymała twarz w cieniu i przyłożyła potajemnie chustkę do oczu. Nikt nie wyraził wątpienia w moją nadzwyczajną opowieść.
Ona odprowadziła mnie wychodzącego aż do przedpokoju, a podając rękę na dobranoc rzekła:
– Historia kuzynka bardzo mnie zainteresowała. Ja bym także mogła opisać rozmaite zadziwiające wypadki, których byłam świadkiem i w tym domu, i w każdym innym, gdzieśmy tylko od czasu zniknięcia Zbigniewa przebywali. Jesteśmy wygnańcami z własnego majątku i dworu skutkiem prześladującego nas strasznego nieszczęścia. Zdrowie moje cierpi nad opis wszelki.
Uwagi (0)