Emancypowana - Józefa Sawicka (biblioteka publiczna TXT) 📖
- Autor: Józefa Sawicka
Czytasz książkę online - «Emancypowana - Józefa Sawicka (biblioteka publiczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józefa Sawicka
Mecenasem tego wydania jest:
www.eLib.pl
W jesieni 1882 roku (zaznaczam datę, żeby mnie nie posądzono, że stare bajki piszę) polowałem z kolegami w okolicach H. Miasteczko ze względu na swe położenie przy stacji kolei warszawsko-petersburskiej uważa siebie za przedmieście zarówno Warszawy jak Wilna; wygląda porządniej od wielu miast powiatowych, jest ładne, zamożne i cywilizowane.
W jednym z dworów sąsiednich, szczycącym się wszystkimi owymi przymiotami polowaliśmy od trzech dni. Nie szło nam jakoś: porządniejszy las dawno wyprzedany, dzięki ułatwionej komunikacji, w brzeźniakach zaś lada zając takie fumy stroi, ze do niego nawet z psami ani dostępu. Trzeciego dnia jednak przyśniło się leśnikowi, który zapewne najwięcej z nas wszystkich dbał o sławę litewskich borów, że niedźwiedź, we własnej osobie, przemyka się brzegiem lasu i dąży – mniejsza dokąd.
Alarm tedy! Ci nawet, co ostatki energii wypalili, strzelając daremnie do szaraków, nabrali nowej otuchy i o świcie byliśmy wszyscy na stanowisku. Naturalnie sen się nie sprawdził; na jawie, jak zwykle, nastąpiło rozczarowanie. Wróciliśmy z nosami dłuższymi niż dni poprzednich, tym więcej, że z sutym obiadem czekała cala piękna połowa tamecznego towarzystwa, mająca podziwiać nasze fiasko! Przy obiedzie, gdy już kilkakrotnie obleliśmy zdrowie nieobecnego niedźwiedzia, ktoś z gości wspomniał, że zeszłej nocy w miasteczku zmarł stary Janowski. Na razie nazwisko wydało mi się nieznajome; ciągnąłem dalej rozmowę z sąsiadem, gdy nagle ogłuszył mnie ze wszechmiar miły gwar głosów kobiecych. Oburzano się na kogoś jednozgodnie, sprzeczki tedy nie było, pomimo to unisono brzmiało coraz donośniej! Przekonałem się nieraz, że nigdy sfora zgodniej nie ujada, jak kiedy obcego psa goni, nigdy rzeźwiejszej rozmowy nie ma między kobietami, jak przy licytowaniu przymiotów nieobecnej. Porównanie nieeleganckie, ale na świecie daleko gorsze rzeczy stoją obok siebie bezkarnie.
Nie omyliłem się: przedmiotem rozmowy była córka nieboszczyka: panowie atakowali jej „przewróconą głowę”, panie – nieczułe serce. Zarzucano przede wszystkim, że opuściła ojca; wprawdzie ojciec ten był pijak, bezbożnik, demagog, ale córce nie należało itd.
Brzydząc się zapewne jej imieniem, nazywano „ta”, „tą”, „tej”, „ z tą” – słowem, zaimek wskazujący we wszystkich przypadkach. Panowie pierwsi machnęli ręką na ten błahy przedmiot, między paniami, od czasu do czasu, niby płomień w źle ugaszonym pożarze, wyrywały się wykrzykniki: „Nie spodziewałam się, że Terenia pójdzie taką drogą, wydawała się zawsze tak rozsądną i przyzwoitą... nie warto o niej mówić” itp.
Imię „Terenia” wprowadziło mnie na ślad potępionej.
Niegdyś, za czasów gimnazjalnych, przepędzałem nieraz wakacje w tejże okolicy. Towarzystwo bywało liczne. W każdym bowiem domu błogosławieństwa bożego nie brakowało, starszych i młodszych podrostków mieliśmy co niemiara. Między innymi spotykałem i Terenię; była córką nauczyciela prywatnego z miasteczka, a przez matkę spokrewniona z wszystkimi niemal domami w sąsiedztwie. Zabierano ją tedy na wakacje i święta, opiekowano się po trosze sierotą, pozbawioną matczynej opieki.
Już wówczas mieliśmy pośród nas pączki przyszłych bogatych dziedziczek, mieliśmy rozkwitłe różyczki, próbujące na nas przyszłych sił, a wszystkie cackane, pieszczone, jak przystało dla delikatnych kwiatków, których wdzięk na świeżość, a powab na niewinności zależy. Przy nich Terenia biedna, z łaski przetrzymywana sierota, wyglądała bardzo niepocześnie. Ubierano ją w niezgrabne sukienki, w duże skórkowe buciki, dziewczę przy tym nie grzeszyło urodą. Miała tylko uśmiech dziwnie spokojny i oczy duże, zadumane – niby już zawczasu trudną zagadkę życia odgadywać poczynała. Mało na nią zwracaliśmy uwagi, naprzód dlatego, że zwykle używaną była do drobnych zajęć gospodarczych i rzadko zostawała bezczynna, po wtóre, że i wówczas już przebudzał się w nas duch kawalerski, nauczający uszanowanie i pewna refleksję wobec bogatych podlotków, swobodną wesołość przy ładnych zalotniczkach. Dla Tereni tedy nie mieliśmy nic do ofiarowania; zapraszaliśmy do tańca tylko w braku innych, co się rzadko zdarzało. W zabawach zawsze okazywała się niezgrabna, a brzydko ubrana, była kłopotem dla każdego, komu się przypadkiem dostała w podziale. Gdy trzeba było prowadzić ją do tańca, trzymała się za rękaw mundurka; okręcaliśmy też od niechcenia, a podziękować za taniec nikomu i na myśl nie przychodziło. Ona rozumiała swoje położenie: nie narzucała się, stroniła nawet czasami, okazaną z biedy grzeczność przyjmowała z obojętnym uśmiechem. Dziką nie była, rozmawiała chętnie z każdym, chociaż rozmawialiśmy z nią wówczas tylko, gdy trzeba było podrażnić urojoną bogdankę wykazaniem obojętności.
Ostatnich wakacji, gdy ją spotkałem, była już sporym podrostkiem; nie wypiękniała ani trochę, ubierała się jeszcze skromniej; raz nawet dostrzegłszy, że chowa nogi pod krzesło, upuściłem niby rękawiczkę, a podejmując ujrzałem, że ma buciki bardzo podarte. Nigdy nie zapraszałem jej do tańca tak usilnie, jak tego wieczora. Zdaje się nawet, że pocałowałem ją w rękę. Niezmieszana ani trochę odmówiła ze zwykłym sobie spokojem:
– Nie mogę tańczyć, mam bardzo podarte buciki!
A chcąc przekonać, że prawdę mówi, wysunęła nogę spod krzesła.
Odszedłem zawstydzony. Odtąd miałem dla niej braterską sympatię; drażniła mnie trochę swoją powagą, upokarzała mimo woli wiedzą głębszą i wszechstronniejszą niż moja siedmioklasowa, a zadziwiała zupełnym brakiem wszelkiej kokieterii.
Będąc w miasteczku, zachodziliśmy zwykle do jej ojca; był to mrukliwy pedant, zajęty wiecznie w ogródku, wycackanym jak oranżeria; ścinał nas z greki i łaciny, na polskich końcówkach łapał niemiłosiernie, papierosem nigdy nie traktował, a z wszelkich „frantowskich” pretensji szydził jadowitym dowcipem. Zdarzało się jednak, że oskubawszy na wszystkie strony, rozmawiał z nami długo. Wówczas słuchaliśmy go chętnie. Stary był rozumny i umiał mówić z młodymi. Córkę bardzo kochał; sam ją kształcił od początku, a w obejściu z nią miał jakąś pieszczotliwą niemal delikatność. Ona też wobec niego była zupełnie inną. Gdy zasłuchani siedzieliśmy przy starym, spoglądała na nas triumfująco, z pokornej sierotki przemieniała się w szczęśliwą córkę i wówczas wyglądała nawet wcale pięknie. Z domu wydalała się niechętnie i tylko na wyraźne żądanie ojca odwiedzała cały zastęp ciotek, babek i kuzynek, które już wówczas ubolewały nad jej losem, że ojciec, przeznaczając ją na guwernantkę, muzykę zupełnie zarzucił, po francusku uczy z łacińska, a natomiast nabija jej głowę naukami, o które nikt jako żywo guwernantkę nie pytał.
Czymże ta biedna, spokojna dziewczyna mogła oburzyć przeciwko sobie cały areopag rodzinny? Pomimo natężonej uwagi nie mogłem się o tym dowiedzieć. Zapytać też nie miałem kogo: z jednej strony siedział głuchy jegomość, który bodaj czy trąbę archanioła usłyszeć potrafi, z drugiej – jedna z dawniejszych różyczek, dziś już głóg dojrzały, zajęta rozmową ze szczęśliwym sąsiadem. Puściwszy wodze domyślności, doszedłem do przekonania, że w tym wszystkim kryje się jakaś sercowa awantura, a że „droga życia śliską jest” rozgrzeszyłem wspaniałomyślnie biedną Terenię, rozgrzeszyłem potępiające ją panie, przez wzgląd na nieskazitelność naszych obyczajów.
Przy końcu obiadu jednozgodnie postanowiono być jutro na pogrzebie; staruszek miał wielkie zasługi pedagogiczne w okolicy.
Dwór od miasteczka odległy był o pół wiorsty – nie więcej; o zmroku poszedłem spacerem w tę stronę. Lat dziesięć upłynęło od tego czasu, jak ostatni raz byłem w domu starego pedagoga; drogę jednak pamiętałem doskonale. Zaraz z alei dworskiej na prawo ciągnęła się grobla nad stawem, obsadzona wierzbami, a z grobli ścieżka prowadziła w uliczkę między dwoma parkanami; dworek znajdował się na samym końcu uliczki i tak był zakryty drzewami, że tylko dwa białe kominy sterczały w zieleni. Stanąwszy u wrót, niezupełnie pewny byłem, czy nie zbłąkałem się przypadkiem. Pozycja wprawdzie taż sama, ale zamiast porządnego niegdyś dworku, znalazłem ruinę zapadłą w ziemię do połowy; okna zabite deskami, strzechę wiatr rozwiał, a tylko z jednej strony sterczały krokwie połamane; widać sufit do środka się zawalił. Trawa i chwasty rozrosły się bujnie w wypieszczonym niegdyś ogródku, a z drzew dawniejszych pozostało tylko kilka suchych jabłoni, między którymi ciągnęły się zagony z resztkami warzywa, a miejscami walały się jeszcze zeschłe buraki, marchew pół zgniła i kilka zmarzłych kartofli; krzewy bzu i akacji ogołocone z liści krzyżowały się nad wywróconymi wrotami. Ani żywego ducha nigdzie. Kiedy się rozejrzałem uważniej, dostrzegłem kozę uwiązaną na długim sznurku przy drzewie, ogryzała korę i co chwila kręciła głową, starając się uwolnić od uwiązu; przez szpary desek w rogowym okienku ujrzałem migające światło. Poszedłem ku domowi; drzwi od frontu były również zabite deskami, zawróciłem się za węgieł, z tej strony gdzie widziałem światło i – zatrzymałem się przed otwartym oknem.
Długo, może i bardzo długo, patrzyłem w to okno, nie zdając sobie sprawy z własnych myśli ani z doznanego wrażenia. Szedłem wprawdzie z zamiarem spojrzeć raz jeszcze na starego znajomego, dla którego zachowałem wiele sympatii; widok opustoszałej ruiny przeniósł mnie w przeszłość, na chwilę zapomniałem o nieboszczyku. Wtem, przez otwarte okno, ujrzałem pokoik pusty zupełnie. Na środku, na ławie niczym nieprzykrytej leżał nieboszczyk, ze skórzaną poduszką pod głową, obok krzyża na stoliku paliły się dwie świece równym płomieniem. Najlżejszy szmer nie znieważał poważnego spokoju śmierci.
Może być, że za życia Janowski nie tylko pił, ale i jadł jak każdy śmiertelnik; może był bezbożnikiem, demagogiem. Śmierć jednak starła wszelkie krzywdzące piętna, wiedząc, że i bez tego przetrwają w pamięci ludzkiej, nie potrafiła jednak zetrzeć wyrazu spokojnego zadowolenia.
Z podniesioną nieco głową, z wysokim czołem, z siwym wąsem, spadającym na uśmiechnięte usta, staruszek zdawał się spać spokojnie po długim, męczącym czuwaniu. Chwili tej wyglądał zapewne od dawna. Nędzne otoczenie harmonizowało z wyrazem twarzy: umrzeć z uśmiechem zadowolenia można wówczas tylko, gdy się nic zostawiać nie ma, nawet dziecka, jedyny zbytek dozwolony nędzarzom. Widząc go tak osamotnionym, uwierzyłem, że stracił córkę.
Odchodząc, ujrzałem przed domem dziada kościelnego, drzemał nad modlitewnikiem. We wrotach spotkałem dwie kobiety; rozmawiały o Tereni, i one podziwiały, że jej tu nie ma, tylko trochę w inny sposób:
– Może nie miała za co przyjechać – rzekła jedna.
– A może jeszcze przyjedzie, pociąg za godzinę przychodzi.
– Przyjedzie! – potwierdziłem mimo woli i lżej mi się zrobiło na myśl, że stary ostatnią noc przepędzi niesamotny.
Nazajutrz spóźniliśmy się najakuratniej. Kiedy powozy nasze zajeżdżały przed cmentarz, gromadka mieszczan wracała z pogrzebu, Terenia przyjechała wczoraj wieczorem. Dostrzegłem, jak na wieść tę panie przejrzały się między sobą; szeptały u wrót cmentarza; naradzano się widocznie, czy odłożyć na stronę uprzedzenie i do sieroty zwrócić się choć chwilowo z serdecznym współczuciem, czy trzymać się hardo na stanowisku nieskazitelnej obojętności? Widziałem, że mamy przytrzymywały córki za sukienki i coraz częściej spoglądały w stronę powozów. Nie doczekawszy się końca narady, wszedłem na cmentarz. Zdążyłem już przeżyć niejednego, i na tym kawałku ziemi miałem swoich bliźnich.
Zeschłe liście pokryły ziemię gdzieniegdzie, gromadki krzyżów chyliły się ku sobie, tu i owdzie widniały okazałe pomniki. Oglądałem groby znajomych, a przechodząc od jednego do drugiego, spostrzegłem świeżą mogiłę przy murze, w samym rogu cmentarza. Zbliżyłem się, Terenia stała sama jedna, twarzy jej dostrzec nie mogłem, natomiast zrozumiałem dokładnie jej dolę na świecie – zrozumiałem, że wspaniałomyślne przebaczenie moje nie miało racji.
Przed cmentarzem nie zastałem już nikogo. Udałem się do doktora, czekającego nas ze śniadaniem, po którym całe towarzystwo miało odprowadzić odjeżdżające damy na dworzec. Na rynku spotkaliśmy się z proboszczem, znanym gadułą, mającym chwalebny zwyczaj rozmowę zaczętą z jednym, kończyć z drugim, bez względu, czy koniec może się obejść bez początku.
– Otóż... panie tego – mówił zadyszany, zwracając się do mnie z niedokończonym frazesem – gadałem, perswadowałem, panie tego, ale upartej kobiety i Duch Święty oświecić nie potrafi. Ona swoje i swoje... „nic więcej dla niego zrobić nie mogę” – i zrobiła! Zapłaciła, ile mogła, na resztę wydała rewers, panie tego, a ja gardło dam, że stary długów nie miał albo bardzo maluczkie... złotówkowe panie tego. Hm, te baby to i w złem i w dobrem uparte! Mam penitentkę, wystaw sobie, mój jegomuściunio, co już od lat trzech wyobraziła sobie, że nie zasługuje na rozgrzeszenie! I żebyż to grzesznica jaka, panie, tego, ale to broń Boże, najuczciwsza kobieta w świecie, tylko uparta; no, bądźże tu mądry, przekonaj ją, że ma łaskę u Boga? Prędzej żywego wskrzesisz! Tfu, ot język poplątał się! Ależ bo dotąd na czczo jestem! a i na śniadanie spóźniliśmy się! Ja to choć miałem rację: ze starym znajomym dłużej się człek żegna, tym więcej, kiedy to pożegnanie nie do jutra. A może i do jutra? Bogu wiedzieć.
Zaśmiał się całym korpusem, czerwona twarz zaczerwieniła się.
– Może i do jutra! Panie Jakubie – zawołał do zbliżającego się jegomościa, zaczynając z nim rozmowę. Prosto od ostatniego wyrazu.
Po śniadaniu, prawdziwie alopatycznym, udaliśmy się całym towarzystwem na dworzec. Dnia tego wszystko się musiało opóźniać, z wyjątkiem chyba boleści, co zawsze pośpieszać lubi – pociąg spóźnił się o pół godziny. Zaledwie rozsiedliśmy się w pokoiku pierwszej klasy, kiedy we drzwiach ukazała się Terenia w szarej sukience, w podróżnym płaszczyku, z torebką podróżną przez plecy; powiodła wzrokiem po zebraniu i usiadła przy drzwiach, akurat naprzeciw na sofy i krzeseł, na których siedzieliśmy.
Poznałem ją od razu. Nie zmieniła się prawie, urosła, trochę zmizerniała, oczy zapadłe głęboko wydawały się większe i ciemniejsze. Twarz jej miała wyraz wielkiego przygnębienia; nie ręczyłbym, że nas spostrzegła; wyglądała jakby sama dla siebie była obcą, jakby myśl, uczucie, ruch nawet, słowem wszystko, co oznacza życie, pozostało gdzieś za nią daleko, dokąd zdawały się dążyć i oczy utkwione nieruchomo w szyby okna. Nawet wobec tej bezbronnej boleści towarzystwo okazało pewną trwogę: panowie obrócili się plecami i bardzo starannie oglądali cygara, żeby nic wkoło siebie nie widzieć; panie powstały, utworzyły ciasne kółko, niby stado przed wilkiem, i bardzo żywo, bardzo tajemniczo zaczęły szeptać między sobą – po francusku. Terenia odwróciła wzrok od okna, spojrzała na dawne swe koleżanki, kuzynki, znajomych oczy nasze spotkały się, powitała mnie smutnym uśmiechem.
Poznała tedy – i ja w niej poznałem dawniejszą Terenię – nieszczęśliwszą tylko i jeszcze więcej samotną!
Podaliśmy sobie ręce i długo jakoś nie przychodziło do słowa.
– Pani już wyjeżdża – zapytałem w końcu.
Dostrzegłem, jak dolna warga zadrżała, nozdrza rozszerzyły się, usiłowała stłumić łzy. Podałem ramię, wyszliśmy na platformę. Przykro by mi było, żeby zapłakała przed nimi – nie na każde łzy wszyscy są godni patrzeć.
Milczeliśmy. Nie miałem zamiaru rozpoczynać rozmowy; pochodziłbym tak z nią do odejścia pociągu i pożegnałbym przyjaznym: „Bądź zdrowa!”
– Dawno, bardzo dawno, widziałam pana – zagadnęła pierwsza, i ku wielkiemu memu zdziwieniu wydała mi się jak dawniej spokojna, boleść skryła się gdzieś na samo dno tej głębokiej natury może i we mnie lękała się profana?
– A teraz spotykamy się po to, ażeby się pożegnać – dodała ciszej.
– Pani nieprędko będzie w N.? – zapytałem, żeby coś powiedzieć.
– Teraz nieprędko. Jak będę miała pieniądze, przyjadę położyć kamień na... grobie; ale i to może za lat parę, nie prędzej!
– Dawno pani opuściła te strony?
– Od pięciu lat; ale każdego roku na tydzień, na dwa, przyjeżdżałam do ojca; na dłużej nie mogłam. On żył w takiej nędzy, a zdradzić się z tym przede mną nie chciał, i pomóc nie było sposobu! Ile razy posyłałam mu zaoszczędzonych kilka rubli, zwracał mi je następną pocztą z krótkim dopiskiem: „Uczyć się i mrzeć głodem
Uwagi (0)