Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rozgrywająca się w ciągu jednego roku opowieść o przemianie życia pewnego dziesięcioletniego chłopca z Indii okresu kolonialnego. Syn kulawego snycerza, Amra, musi przejąć odpowiedzialność za materialne utrzymanie rodziny. Pracowitość, śmiałość, roztropność i prawdziwy przyjaciel — słoń Birara — to jego najlepsi sprzymierzeńcy. Chłopiec podejmuje wyzwanie rzucone przez los.
Słoń Birara Ferdynanda Ossendowskiego otwiera perspektywę dyskusji o roli zwierząt w życiu człowieka, o uczuciach: przyjaźni, tęsknocie, gniewie, a także o drapieżności zwierząt i drapieżności ludzi.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Wolałby już nawet nie słyszeć głuchych głosów małp, świergotu i skrzeku ptactwa.
Instynkt zwierzęcy kierował nim.
Przedzierał się przez dżunglę, dwa razy już przepływał rzeki i przekroczył nagi grzbiet górski.
Znowu ogarnęła, pochłonęła go dżungla. Głucha cisza panowała tu.
Znikły nawet małpy, bo i one przeważnie wolą trzymać się w pobliżu pól, na które robią zuchwałe wyprawy.
Zatrzymał się tu i wypoczywał przez cały dzień.
Miejscowość była wymarzona i obfitowała w niezbędny pokarm. Potok przecinał knieję. Nic nie zakłócało spokoju i ciszy.
Birara wypoczywał i wchłaniał w siebie powiewy wolności.
Jadł dużo, kąpał się i spał.
Pewnej nocy przyśnił mu się Amra.
Mały kornak szedł przez dżunglę i wołał:
— Chodź tu, staruszku! Biegnij do mnie, dobry, miły Birara!
Słoń obudził się nagle i cały wstrząśnięty zjawą nocną, pobiegł.
Uderzył się łbem o zwisającą gałąź, której nie dostrzegł w mroku. Zamroczyło go, więc zawrócił w inną stronę i znowu biegł, obijając się o pnie, zdzierając sobie skórę z boków i kalecząc nogi.
Wówczas dopiero oprzytomniał i znowu porwała go wściekłość niepohamowana.
Nawet tu, nawet w tym ustronnym, dzikim ostępie, nie pozostawiają go w spokoju ludzie; nawet w tej samotni niemej dręczą go wspomnienia minionych przeżyć!
Znowu ryczał przeciągle i cienko, łamał zwisające gałęzie, tratował krzaki i wbijał kły w pnie drzew. Nie czuł, że złamał sobie jeden kieł, nie widział, że krew mu spływa po głowie, a piana spada na trawę białymi płatami.
W tym samym czasie z pobliskich gór wychodziła na żer plamista pantera, kurcząc okrągły pysk i drapiąc ziemię pazurami.
Usłyszawszy jękliwe trąbienie słonia, całym ciałem przywarła do ziemi i słuchała.
Czymś tak ponurym i strasznym rozbrzmiewał ten ryk, że drapieżny kot stulił uszy, ogon zwiesił lękliwie i umknął do legowiska.
Słońce, zajrzawszy do dżungli, jak gdyby z podziwem spoczęło na olbrzymim, szarym cielsku słonia. Wsparty łbem o pion drzewa, siedział na zgiętych tylnych nogach, zbryzgany pianą, skrwawiony, dyszący ciężko.
Zwalił się wreszcie na bok i pozostał nieruchomy, śmiertelnie wyczerpany.
Zdawało się, że już nie żył, lecz chude, o wystających żebrach boki wznosiły się i opadały, a rozdęta gardziel z rzężeniem wciągała powietrze.
Do chaszczy zajrzała hiena. Kręciła krótkim, złym pyskiem i zerkała żółtymi, chciwymi ślepiami.
Cofnęła się jednak i odbiegłszy daleko, zachichotała ponuro i zuchwale.
Birara nie pamiętał, kiedy i jak stanął na nogi. Nie wiedział też, jak dawno już szedł bez celu i bez myśli.
Musiał iść, bo jedynie w ruchu nie dręczyła go tęsknota.
Nie spał, bo się bał widziadeł nocnych, drżał na myśl o rozpaczy, która, niby nieznany wąż potworny, wpatrywała się weń zielonymi oczyma niemającymi litości.
Więc szedł. Szedł w dzień i w nocy. Kroczył po dżungli tam i sam24. Odchodził i powracał na to samo miejsce, nie poznając go.
Błąkał się bezmyślnie, nic nie czując i niczego nie pragnąc. Przestał jeść i nawet pragnienie mu nie dokuczało.
Tysiące kleszczów wżerało mu się w brzuch, w delikatną skórę za uszami, muchy lęgły się w opuchniętych, ropiejących oczach, lecz słoń nie odczuwał bólu.
Nie słyszał, że jakiś gwizd urwany niby biczem smagnął ciszę kniei.
Chrapy słonia nie wyczuły lekkiego zapachu dymu i obecności ludzi.
Dwóch ich czaiło się w pobliżu, a już od rana szli tropem Birary.
Guarra, pokazując białemu człowiekowi ślady słonia, kręcił siwą głową i mruczał:
— Wściekły samotnik krąży po dżungli, sahibie!
Po nieudanym schwytaniu Birary przebiegły Hindus przyszedł do białego człowieka i spytał go:
— Czy sahib chciałby zapolować na dużego słonia?
— Zapłaciłbym ci sto rupii za wytropienie go! — ucieszył się Anglik, zawołany myśliwy.
Tegoż dnia wyszli na poszukiwanie rzadkiego zwierza. Z trudem odnaleźli jego ślady i teraz skradali się do niego.
Birara podchodził do głębokiego jaru i nie wiedział, że tam właśnie zaczaił się biały człowiek. Szedł obojętny na wszystko, ślepy i głuchy, pozbawiony myśli i woli.
Anglik podniósł karabin do ramienia i mierzył starannie.
Mierzył w jedyne, naprawdę śmiertelne, nie szersze od ludzkiej dłoni miejsce, co leży pomiędzy okiem słonia, a obsadą ucha.
Już naciskał cyngiel, zmrużywszy lewą powiekę, gdy Birara zawadził nogą o wystający z ziemi korzeń i potknął się.
W tej samej chwili buchnął strzał, a kula utkwiła w boku zwierza.
Słoń padł na kolana i zacharczał. Z trąby i pyska kapała mu krew i strugą spływała na pierś.
Birara uczynił nagle straszliwy wysiłek i wstał.
Spod nóg obsunął mu się brzeg urwiska. Słoń potoczył się na dół, łamiąc krzaki i porywając za sobą kamienie.
Posłyszał nowy strzał. Gdzieś zupełnie blisko gwizdnęła kula i uderzyła w drzewo, odłupując od niego drzazgę.
Zerwał się więc i pobiegł wzdłuż wąwozu, wypadł na szeroką płaszczyznę, przeciął ją wielkim pędem i znalazł się znowu w gąszczu drzew i krzaków.
Chrapał i bluzgał posoką, szkarłatny ślad biegł tuż za nim, a trawy i gałęzie krzaków kołysały się, strząsając na ziemię krople krwi.
Biegł długo, a coraz wolniej i ciężej.
Stanął, gdy noc zapadła.
Oprzytomniał zupełnie. Zrozumiał, że to śmierć go goniła.
Zwęszył bliskość wody.
Odnalazł jezioro, wszedł w głębinę i zanurzywszy się aż po szyję, pozostał tak do rana.
Po wschodzie słońca długo się mozolił, usiłując podnieść się na stromy brzeg.
Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, drżały i uginały się pod ciężarem ciała.
Nie mógł westchnąć głęboko, bo ostry ból przeszywał mu pierś.
Dyszał pośpiesznie, jak gdyby po długim biegu lub wdrapywaniu się na górę.
Krótki, urywany oddech zakończył się kaszlem, a wtedy w gardle coś bulgotać zaczęło i zatkało mu nozdrza.
Chciał parsknąć, aby wyrzucić z trąby lepką pianę i czarną, zgęszczoną posokę.
Nie mógł uczynić tego przebitymi płucami, więc rzęził i znowu dyszał porywczo i szybko.
Gorączka trawiła go i dreszcze wstrząsały zbolałym, nagle osłabłym straszliwie ciałem.
Prawie nieprzytomnym, zamglonym wzrokiem spojrzał przed siebie.
Na środku jeziora ostatnią iskrą świadomości Birara spostrzegł wyspę. Wysokie drzewa podnosiły nad nią swe rozłożyste konary, ciągnęły się ku niebu pierzaste liście palm.
W tej samej chwili udało mu się wyrzucić z gardzieli zwał zapieczonej krwi. Od razu poczuł ulgę, bo mógł teraz oddychać nieco głębiej i spokojniej.
Powróciła mu przytomność, a z nią razem myśl o niebezpieczeństwie.
Po raz pierwszy zaświtała ona w mózgu oswojonego słonia.
Pod opieką starego kornaka, a potem Amry, nie zaznał nigdy strachu. Ludzie usuwali przed nim każde niebezpieczeństwo, dbając i troszcząc się o zdrowie swego pomocnika.
Teraz nagle Birara przekonał się, że dżungla, ten wolny kraj, taił w sobie niebezpieczeństwa bez liku. Być może w tej właśnie chwili skrada się ono ku niemu, nieznane i okropne, jak to, co wczoraj przeszyło go rozpalonym ostrzem i pozbawiło sił.
Dziki, obłędny strach ogarnął serce i mózg słonia.
„Ratunku! Ratunku! — miotały się myśli. — Jestem słaby i chory... Chcę spokoju i wypoczynku... Muszę się ukryć... zniknąć bez śladu...”
Wyspa z nieznaną siłą pociągała ku sobie wzrok Birary.
Zdawało mu się, że słyszy jakiś surowy nakaz, natarczywą radę.
Ześlizgnął się do wody i raz jeszcze spojrzawszy na wyspę, popłynął.
Sunął powoli, bo gwałtowne ruchy sprawiały mu ból. Dostawał napadu ciężkiego kaszlu, a woda zalewała mu gardło.
Zanim dopłynął, siły kilka razy opuszczały go.
Birara coraz to zanurzał się z głową i znikał pod powierzchnią wody. Rozpaczliwym wysiłkiem mięśni wypływał po chwili i z jakimś tępym, beznadziejnym uporem posuwał się naprzód.
Ranny, osłabły słoń utonąłby niechybnie, lecz szczęśliwie trafił na podwodną łachę. Dotknął ją słabnącymi nogami i stanął na twardej ziemi.
Odetchnął trochę i wypoczął.
Biegł przez mieliznę, potykając się o leżące na dnie, skamieniałe pnie drzew i wpadając do dołów. Dotarł wkrótce do głębiny i znowu popłynął.
Krótki wypoczynek podtrzymał siły słonia.
Zamajaczyły przed nim zwisające nad wodą gałęzie i korzenie drzew.
Birara z wielkim trudem, nie zważając na straszliwy ból, na kolanach wczołgał się na brzeg i upadł wyczerpany.
Nie mógł uczynić najmniejszego ruchu i to go przerażało.
Wciąż jeszcze ścigał go strach — bezmyślny, górujący nad wszystkimi uczuciami i przytłaczający myśli. Czuł, że musiał odejść jak najdalej od brzegu ukryć się starannie, wcisnąć się do jakiejś skrytki, aby żadna żywa istota nie mogła go dojrzeć.
Nie był w stanie dźwignąć się z miejsca.
Przeleżał w nadbrzeżnych krzakach aż do nocy. Nie wiedział, czy spał czy tracił przytomność.
Obudził go głośny plusk, po którym dobiegł zgrzyt żwiru i przeciągłe syczenie.
Uniósł głowę i z przerażeniem w oczach spojrzał na wąskie pasmo nadbrzeżne.
Uspokoił się natychmiast. Poznał krokodyle, wynurzające się z jeziora i wypełzające na piasek.
Widział te gady na Tapti i Narbadze i nie bał się ich.
Ucieszył się nawet. Skoro krokodyle wyszły na brzeg — mógł być pewny, że w pobliżu nie ma żadnego wroga.
Księżyc wypłynął spoza wierzchołków drzew i oświecił dżunglę i jezioro, które natychmiast okryło się srebrną łuską. Powiał świeży wiatr. Pogwar rozkołysanych gałęzi i poszept liści biegł ponad wyspą.
Birara zebrał resztki sił i podźwignął osłabłe ciało.
Stanął, lecz kolana ugięły się pod nim; uderzył piersią o ziemię.
Uczynił nową próbę i tym razem utrzymał się na nogach.
Robiąc małe kroki, powlókł się w głąb lasu.
Widno w nim było, bo blade oblicze księżyca zaglądało wszędzie.
Odszedłszy kilkaset kroków, słoń położył się znowu, raczej usiadł z wpartymi w ziemię przednimi nogami.
Już wiedział, że nie może się kłaść na boku. Ile razy tak uczynił, natychmiast zaczynała mu płynąć krew z paszczy i tamować oddech.
Dotykając grzbietem grubego pnia, drzemał.
Czuł wyraźnie, że jakieś ciepłe wężyki łachoczą mu skórę.
Nie mogło widzieć bezwładne zwierzę, że na boku w poświacie księżyca lśniła się szeroka struga płynąca z jego rany.
Słabnął coraz bardziej, drżał na całym ciele i przymykał oczy.
Dopiero w południe powróciły mu siły, więc zwlókł się ze swego legowiska i jęcząc z cicha, począł szukać jakiejś skrytki.
Rozumiał, że człowiek nigdy jeszcze w tej dżungli nie bywał.
Od czasu napadu panikisa nienawidził ludzi i cieszył się, że nie spotka ich tu, w tym dzikim, niedostępnym uroczyszczu leśnym.
Szedł więc coraz dalej, rozglądając się uważnie. Po przejściu przez zwikłany gąszcz krzaków, lian i traw — na liściach i gładkich pędach pozostawiał czarne nacieki i czerwone krople krwi, którą broczyła mała ranka na boku.
Birara nie węszył, bo nie mógł wciągnąć powietrza, jednak coś raptownie podrażniło jego powonienie.
Nieznany głos kazał mu szukać.
Szedł z wyciągniętą trąbą i usiłował wciągać powietrze krótkimi, świszczącymi westchnieniami.
Na polance znalazł niskie krzaki. Miały drobne, podłużne listki i małe, czerwone strączki, o ostrym, gorzkim zapachu.
Był to dziki pieprz.
Birara jął gorączkowo zrywać czerwone owoce, żuć je, czując, jak straszliwie pali go w paszczy i gardle, a ożywcze ciepło rozchodzi się po ciele.
Najadł się pieprzu, przeżuł liście i gałązki krzaku, wyrwał korzenie i zjadł je.
Miał gorycz i płomień we wnętrzu. Jednocześnie zaczęły mu się kleić oczy, a rozkoszne ciepło ogarniało mózg i serce.
Zobaczywszy w pobliżu kilka zwalonych drzew, wcisnął się pomiędzy ich zbutwiałe kłody i legł na paprociach, piersią oparty o rozwidlone konary. Usnął natychmiast i spał bardzo długo. Może ze dwa lub ze trzy dni.
Gdy się obudził, miał zdrętwiałe nogi i obolałe stawy. Wstał jednak i poszedł do jeziora.
Pił chciwie i badał siebie.
Rana mniej mu już dokuczała, kaszel ustał, a oddech stał się wolniejszy i głębszy.
Powrócił na polankę i znowu jadł czerwony, gryzący pieprz, w trawie wyszukiwał jakieś zioła, których nigdy przedtem nie widział, ale bezwiednie czuł, że mu są potrzebne.
Odnalazł swoją skrytkę i wkrótce usnął na nowo.
Dopiero w tydzień po postrzale Birara postanowił wykąpać się. Wszedł do jeziora i pozostawał tak długo, aż krwiożercza horda kleszczów oderwała się od jego skóry i opadła na dno.
Woda zmyła skrzepłą krew na bokach i orzeźwiła go.
Gdy wyszedł na brzeg, uczuł głód.
Zerwał kilka agaw i posilił się — po raz pierwszy od szeregu dni.
Potem wyszukał ziółka lecznicze i głośno mlaskając językiem, przeżuwał palące strączki pieprzu i pluł czerwoną śliną.
Cały tydzień jeszcze Birara leczył się i wypoczywał.
Przekonał się, że siły mu powracają z dniem każdym, lecz że nie mógł jeszcze wzdychać głęboko, co dawniej sprawiało mu taką przyjemność. Ze smutkiem myślał, że nie potrafiłby już zatrąbić donośnie.
Teraz mruczał nawet i chrząkał znacznie ciszej i rzadziej, bo natychmiast zaczynał się kaszel, którego bał się najwięcej.
Razem ze zdrowiem powróciła tęsknota.
Birara pragnął ujrzeć ludzi, posłyszeć ich głos, co przypominałoby mu Amrę, małego, kochanego kornaka, i tego drugiego — w białym ubranku z pasem szkarłatnym.
Niewolnicza dusza oswojonego słonia ciągnęła do ciemiężców i władców.
Obszedł więc wyspę dokoła. Długo patrzył na bieg słońca i niebo, w nocy zaś śledził ruch księżyca.
Zabrało mu to dwa dni, ale za to wszystko już poznał, zrozumiał i zbadał.
Przepłynął jezioro i jął się przedzierać przez dżunglę, kierując się ku północy.
Szedł coraz szybciej, bo dążenie do celu dodawało mu sił.
Zaszedł jednak niespodziewany wypadek.
Birara natrafił na połać dżungli nawiedzonej przez straszliwy orkan południowy.
Potężne mahonie, magnolie i palmy leżały wyrwane z korzeniami, inne — nadłamane opierały się o konary stojących w pobliżu drzew.
Słoń z trudem przedzierał się przez ten smutny szmat lasu, gdy potrącone przez niego drzewo upadło nagle, uderzając go w głowę i grzbiet.
Birarę zamroczyło.
Długo stał, potrząsając łbem i przestępując z nogi na nogę, bo mu jakoś dziwnie drętwiały. Gdy ruszył, rzuciła mu się krew gardłem; o mało się nią nie zachłysnął,
Uwagi (0)