Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rozgrywająca się w ciągu jednego roku opowieść o przemianie życia pewnego dziesięcioletniego chłopca z Indii okresu kolonialnego. Syn kulawego snycerza, Amra, musi przejąć odpowiedzialność za materialne utrzymanie rodziny. Pracowitość, śmiałość, roztropność i prawdziwy przyjaciel — słoń Birara — to jego najlepsi sprzymierzeńcy. Chłopiec podejmuje wyzwanie rzucone przez los.
Słoń Birara Ferdynanda Ossendowskiego otwiera perspektywę dyskusji o roli zwierząt w życiu człowieka, o uczuciach: przyjaźni, tęsknocie, gniewie, a także o drapieżności zwierząt i drapieżności ludzi.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Ukojenie i cicha radość wstępowały do serca rozżalonego zwierzęcia, wzburzonego nawałnicą wspomnień.
Powrócili do pałacu. Birara pozostał pod oknami chłopców.
Na rozkaz Nassura żołnierze przynieśli mu paszę, owoce i wodę.
Słoń spał, lecz budząc się, podnosił trąbę i węszył.
Uspokojony, zasypiał znowu — szczęśliwy, pełen cichej, rzewnej radości.
Maharadża Tasfin urządzał wielkie łowy doroczne.
Do siedziby władcy Satpury zaczynali przybywać goście.
Zajeżdżały samochody, wiozące najważniejszych urzędników angielskich; przybywali maharadżowie, pomniejsi władcy drobniejszych państewek i generałowie armii brytyjskiej rozlokowanej w Indiach.
Wspaniałe, huczne uczty wydawał Tasfin na cześć gości.
Rozległy ogród otaczający pałac aż do późnej nocy świecił tysiącami barwnych latarek, na jeziorze krążyły rzęsiście oświecone łodzie, w których ucztowano i bawiono się wesoło. Na wysepce w malowniczym, z białego marmuru wzniesionym pawilonie, dostojni goście podziwiali tajemnicze tańce hinduskich dziewcząt i wojownicze pantominy mężczyzn w starodawnych zbrojach.
W tym samym czasie dwa tysiące naganiaczy pod komendą wielkiego łowczego osaczało dżunglę dimurską.
Wprawni łowcy wynajdywali najmniejsze przesmyki, którymi mogła przejść zwierzyna, i zastawiali je mocnymi sieciami. Ani jedna żywa istota nie powinna była wyjść z matni.
Najlepsi tropiciele od kilku miesięcy czuwali nad knieją, zbadali każdy jej zakątek i wiedzieli, co się czai w gęstych szuwarach na bagnistych łąkach, w zaroślach tamaryndów i w palmowych chaszczach, ukrytych w parnym zaduchu zawsze mrocznej dżungli.
Dimur od dawna słynął jako siedziba jeleni i dzikich bawołów.
Wiedzieli o tym łowcy, wiedziały też potężne pręgowane i cętkowane koty — tygrys, lampart i pantera.
W ostępach leśnych i na moczarach odbywały się nieraz krwawe zapasy i ponure zbrodnie.
Jelenie i byki walczyły ze sobą podczas rykowiska; na zwycięzców i zwyciężonych czyhały straszliwe drapieżniki.
Śmigały w powietrzu ich wyprężone ciała i spadały na grzbiety bawołów i jeleni.
Zwinne, mocarne gaury walczyły odważnie i groźnie, strząsając z siebie pantery, wbijając w napastnika rogi i tratując go potężnymi racicami.
Jelenie unikały bitwy i mknęły w obłędnym popłochu, szukając ratunku w szybkim biegu lekkich, prężnych nóg.
Dżungla dimurska stawała się nieraz świadkiem zaciętych pojedynków, gdy na grząskich polanach spotykało się dwu nieprzejednanych wrogów — królewski tygrys bengalski i potworny, ponury odyniec o czarnej, zjeżonej na karku szczecinie, błyskający bielą ostrych, krzywych szabel i ogniem wściekłych ślepi.
Nikt nie może przewidzieć wyniku tej walki. Przeciwnicy bowiem posiadają równe siły i jednakowe zacięcie bojowe.
Tę to dżunglę osaczył podwójnym kołem ludzi, sieciami i sznurami wielki łowczy Tasfina.
Wsławił się on sztuką urządzania polowań, które słynęły w całym Hindostanie.
Ukryte w kniei zwierzęta od dawna zwęszyły wielką ilość ludzi, lecz za późno wyczuły groźne niebezpieczeństwo.
Gdy zamierzały wyrwać się z ostępu, napotkały już wszędzie zastawy, zagrody lub wzbudzające w nich strach chorągiewki, powiewające na przeciągniętych sznurach.
Zwierzęta powracały więc w głąb dżungli i miotały się bezradnie.
Wkrótce powrócił im spokój, ponieważ przekonały się, że ludzie nie zbliżają się i pozostają na swoich miejscach.
Trwało to jednak niedługo.
Tasfin na czele swoich gości przybył na miejsce łowów.
Strzelcy rozmieszczali myśliwych na wyznaczonych stanowiskach.
Ukryci za ogrodzeniem z grubych belek czekali na sygnał łowczego.
Tasfin przybył do Dimuru z synem.
Władca ze swym następcą siedzieli w namiocie, ustawionym na grzbiecie wytresowanego do łowów słonia.
Nieodstępny towarzysz królewicza — Amra wraz z nim pociągnął na łowy.
Jechał na Birarze, siedząc, jak zwykle, na karku słonia.
Płonął cały, z niecierpliwością oczekując rozpoczęcia łowów.
Obaj chłopcy słyszeli tyle niezwykłych opowieści o polowaniu w dżungli, że uprosili maharadżę, aby ich wziął ze sobą.
Słonie z jeźdźcami stały w ukryciu poza linią myśliwych.
Miały wystąpić później, gdy rozpocznie się ostateczna rozgrywka.
Wielki łowczy podszedł do władcy.
— Wszyscy myśliwi i naganiacze są na swoich miejscach, najjaśniejszy panie! — rzekł z ukłonem.
Tasfin skinął głową i z lubością słuchał czystych, potężnych dźwięków srebrnego rogu, którym z taką umiejętnością posługiwał się wielki łowczy.
Dżungla odpowiedziała tysiącznym echem, niosąc sygnał od drzewa do drzewa, od uroczyszcza do ostępu, od skał do bagien, ukrytych za ścianą bambusowych zarośli.
Zaczajeni, zastygli w namiętnym oczekiwaniu myśliwi długo nie słyszeli innych głosów, chociaż nagonka ruszyła już, pędząc przed sobą zwierzynę na stanowiska strzelców.
Po godzinie dopiero zaczęły dobiegać okrzyki Hindusów, jazgot grzechotek i stuk pałek o drzewa.
Wkrótce potem z gęstwiny zaczęły się wyrywać i migać wśród pni i krzaków wysmukłe jelenie, potężne, brunatne bawoły i czarne kadłuby dzików.
Padały strzały i gasły życia mieszkańców dżungli.
Tam i sam leżały już zabite pantery i lamparty, lecz nikt z myśliwych nie dojrzał jeszcze tygrysa.
Wielki łowczy zatrąbił raz jeszcze.
Był to krótki sygnał.
Natychmiast nastała dziwna cisza.
Nie padały już strzały ze skrytek myśliwych.
Umilkły trwożne nawoływania małp, które skacząc po wierzchołkach drzew, szczęśliwie minęły linię strzelców.
Nie rozlegał się już tupot nóg uciekających zwierząt, trzask i szelest rozsuwanych i tratowanych krzaków i trzcin.
Naganiacze przestali pokrzykiwać i hałasować, pędząc zwierzynę.
Zaczajone, pełne drażniącego oczekiwania milczenie zaległo dżunglę.
Z rzadka tylko dobiegało z daleka basowe rechotanie gibbonów.
Skrzeczały lękliwie barwne cissy, przelatując nad lasem.
Gdzieś w oddali, czując zdobycz, drapieżnie kwilił sęp, zawieszony wysoko pod obłokami.
Drobne ptaszki, zwabione ciszą, fruwały w zaroślach i szczebiocząc, uganiały się za owadami.
Dzięcioł zawzięcie bębnił dziobem w dziuplasty sęk.
Wyraźnie dawał się słyszeć lekki szmer skrzydeł dużych motyli i cichy zgrzyt biegu chyżych jaszczurek śmigających w trawie.
Najostrzejszy słuch nawet nie mógłby pochwycić obecności myśliwych, tłumnie zebranych naganiaczy i osaczonych przez nich zwierząt.
Strzelec Fuzal, zajmujący stanowisko na wysokim drzewie, oglądał okolicę. Jego żbicze, wprawne oczy dostrzegły wkrótce coś, czego oczekiwał od dawna.
Trzciny, wyprostowane w nieruchomym powietrzu, drgnęły jednocześnie w trzech miejscach, a po chwili chylić się zaczęły bez szmeru i szelestu.
Jakieś zwierzę sunęło, czołgając się w ich gąszczu nieprzeniknionym.
Fuzal syknął cicho i wbijając porozumiewawczy wzrok w wielkiego łowczego, wskazał na zwartą ścianę bambusów.
Ten podszedł do maharadży i w milczeniu podniósł rękę.
Kornak uzbrojony w dzidę ścisnął kolanami szyję słonia.
Zwierzę, nawykłe do polowań tego rodzaju, podniosło trąbę i ruszyło naprzód.
Słoń chrapał cicho, niespokojnie węszył i poruszał uszami.
Zbliżała się najważniejsza, najbardziej podniecająca chwila.
Słoń miał wejść do zarośli i wypłoszyć z nich zaczajone tam tygrysy.
Musiały wypaść z chaszczy na polanę i narazić się na kule myśliwych. Mogły jednak również skoczyć na słonia.
To królewskie polowanie, grożące niebezpieczeństwem, wymaga celnego oka, zimnej krwi strzelca, a jednocześnie odwagi kornaka, sprytu i siły słonia.
Dwa słonie jednocześnie podchodziły do zarośli.
Na jednym z nich jechał maharadża z synem, małym Nassurem; na drugim wicekról Indii, najwyższy przedstawiciel Wielkiej Brytanii.
Nikt nie wiedział, co się działo za ścianą wysokich bambusów.
Zapadły w nich i zaczaiły się tygrysy.
Dwa duże samce dopełzły aż do samego skraju, trzy tygrysice pozostały w tyle.
Na samym niemal początku polowania naganiacze zruszyli je z legowiska, lecz tygrysy przemykały się tak ostrożnie, że Hindusi nie spostrzegli pręgowanych drapieżników.
Dotarłszy do zarośli, zwierzęta wiedziały już o wszystkim. Rozumiały, że są w matni, z trzech stron otoczone ludźmi, robiącymi straszliwy hałas. Tygrysy miały przed sobą jedyne wyjście — przeciąć polanę i na drugim końcu ukryć się w dżungli.
Drapieżne zwierzęta słyszały jednak grzmiące pod lasem wystrzały, a rozdęte ich chrapy pochwytywały zapach ludzi, prochu i słoni.
Węszyły niebezpieczeństwo najbardziej groźne, czające się na obszernej, odkrytej płaszczyźnie.
Tygrysy wyczołgały się z zarośli i płaszcząc się w wysokiej trawie, powracały ku nagance. Skoczyć nagle, ryknąć, przerazić i przerwać się przez łańcuch osaczających je ludzi — takie były zamiary zuchwałych drapieżników.
Lecz Hindusi znali się na wybiegach i odwadze tygrysów.
Wiedzieli, że ani krzyki, ani trajkocące grzechotki nie odstraszą i nie wstrzymają doprowadzonych do wściekłości pręgowanych, potężnych kotów.
Po krótkim sygnale rogu podpalono suchą trawę i nagromadzone stosy gałęzi.
Płomienie i dym spłoszyły tygrysy.
Już nie kryjąc się wcale, zawróciły nagle, ogromnymi susami dopadłszy zarośli bambusów i zaczaiły się w nich.
Wyrywające się z ust naganiaczy okrzyki przerażenia wskazywały, że zbliża się chwila decydująca.
Tygrysy tymczasem rozmieściły się na skraju bambusowych chaszczy.
Czekały na sposobność, aby wypaść z nich i rozpierzchnąć się w różne strony.
Wyciągnięte na ziemi, drżały gotowe do skoku, wbijały żółte ślepia w zbliżające się ku nim słonie, śledziły ruchy siedzących na nich ludzi i pazurami drapały ziemię.
Słoń maharadży od dawna już zwęszył tygrysy. Zdawało mu się nawet, że widzi na wprost siebie dwa zaczajone drapieżniki.
Zwinął więc trąbę do ciosu, nadstawił kły i szedł, niezwykle wysoko podnosząc potworne nogi.
Kornak trzymał nad głową dzidę, za pomocą jej drzewca kierując słoniem, wpatrywał się w chaszcze.
Maharadża z palcem na cynglu broni klęczał w palankinie, przygotowany do strzału.
Słoń chrapnął nagle.
Na lewo od niego rozległ się głuchy, ochrypły ryk. Huk wystrzału rozdarł ciszę, a po nim wszczęły się bezładna strzelanina, zmieszany gwar, krzyki i nawoływania.
To słoń wicekróla wypłoszył tygrysy, do których oddano kilka strzałów.
Przed maharadżą o kilkanaście kroków od jego słonia, podnosiły się nieruchome bambusy, w których panowała cisza.
Stojący na skraju dżungli Amra z wysokości Birary widział całe polowanie.
Spostrzegł wyrywające się z gąszczu tygrysy. Klasnął w dłonie, gdy wicekról celnym strzałem położył jednego z nich. Drugi padł na polanie, przeszyty kulami innych myśliwych; trzeci, rycząc i kulejąc, dopadł krzaków i znikł w nich, ścigany przez strzelców.
Przyglądał się teraz słoniowi maharadży.
Rozumne zwierzę coraz wolniej i ostrożniej szło ku tajemniczej gęstwinie. Wiedziało, że tygrysy nie dopuszczą go, że lada chwila wypadną, a wtedy... jedno z dwojga — będzie zmuszony stoczyć z nimi walkę lub leż posłyszy huk wystrzałów, którymi się zakończy to niebezpieczne spotkanie.
Słoń, podnosząc nogi wysoko, postąpił krok, jeszcze jeden... jeszcze...
W tej samej chwili z trzaskiem pochyliły się bambusy i w powietrzu mignęło długie, wspaniałe ciało tygrysa. Rycząc chrapliwie i prychając, wyciągał w skoku potężne łapy, aby wbić ostre, zakrzywione pazury w słonia, wdrapać się na jego grzbiet i zmierzyć się z najbardziej nienawistnym wrogiem — człowiekiem.
Słoń nadstawił kły i wyprężył mięśnie trąby.
Do walki nie doszło tym razem.
Maharadża błyskawicznym ruchem podniósł karabin do ramienia, i strzelił. Kula przeszyła serce zwierza. Tygrys padł i zesztywniał od razu.
Nassur z radosnym okrzykiem, porwany zapałem myśliwskim, ześlizgnął się ze słonia i podbiegł do wspaniałej zdobyczy.
W tej chwili z zarośli wypadła znienacka tygrysica.
Ujrzawszy chłopaka, przywarła do ziemi i wbiła w niego wściekłe źrenice.
Koniec wyciągniętego ogona zwijał się kurczowo, ciało drżało, prężąc się do skoku.
— Naprzód! Naprzód! — wołał kornak.
Słoń, przerażony niespodziewanym napadem drapieżnika, ryczał i cofał się. Gdy kornak uderzył go dzidą, jął trząść głową i nagle zawrócił gwałtownie.
Maharadża strzelił, lecz nieoczekiwany ruch słonia udaremnił jego zamiar.
Kula chybiła i z szelestem siekła twarde pręty bambusów.
Słoń, trzęsąc łbem i rycząc, uciekał kłusem.
Amra widział skok Nassura i wypadającego z chaszczy tygrysa.
Krzyknął i ścisnąwszy nogami szyję Birary, zawołał:
— Prędzej! Prędzej! Naprzód!
Olbrzym ruszył całym pędem.
Widział wszystko, co zaszło na polowaniu, i czuł, jak należy czynić.
Zaczął od tego, że pobiegł tak szybko, jak nigdy tego dotąd nie czynił.
Nawet podczas owej pamiętnej ucieczki przed kulami czyhającego nań nieznanego człowieka i ścigającymi go w dżungli naganiaczami — nie dochodził do takiego rozpędu olbrzymiego, ciężkiego ciała.
Rozpęd, jakiego nabrał sędziwy Birara, jego groźne trąbienie i straszliwy tupot nóg przeraziły tygrysa.
Widząc przed sobą potężnego wroga, który z całą stanowczością mknął do ataku, drapieżnik w ostatniej chwili niemal już wykonywanego skoku nagle zmienił plan.
Już nie zwracał uwagi na chłopaka, przycisnął się jeszcze bardziej do ziemi, wpierając w nią tylne łapy i przygotowując się do skoku wzwyż.
Zamierzał jak kamień spaść słoniowi na łeb, wyszarpać mu oczy, rozedrzeć zwiniętą w kabłąk trąbę i przegryźć tętnicę.
Birara w mig pochwycił te myśli zwierza i wyprostowawszy trąbę, trzymał ją pionowo, naprężywszy wszystkie mięśnie. Tygrys, rzucając się na niego, musiał spotkać tę zagrodę, a w skoku nie mógłby ani pochwycić jej, ani też ominąć.
Nie zwalniając biegu, śledził każdy ruch strasznego przeciwnika, a najmniejszy skurcz jego pręgowanej skóry lub drganie ogona nie uszło jego uwagi.
Nie wątpił, że tygrys skoczy ku niemu, że oczekuje go krwawa rozprawa, i że od jego zwycięstwa zależeć będzie życie Amry i Nassura, stojącego tak nieruchomo, jak gdyby skamieniał w bezmiernym przerażeniu.
Wreszcie Birara zaczął zwalniać bieg. Jeszcze wyżej podniósłszy uszy i rycząc groźnie, szedł naprzód przygotowany do bitwy.
Zaledwie kilka kroków oddzielało go od tygrysa, gdy Amra, ślizgnąwszy się po boku słonia, zeskoczył i stanął tuż przed królewiczem. W ręku małego Hindusa błysnęła „kora” — ostry, krzywy jak sierp nóż.
Nie oglądając się na chłopców, Birara zasłonił ich swym ciałem i wydał krótkie trąbienie, wyzywając wroga na śmiertelny bój.
Słoń i tygrys mierzyli się wzrokiem.
Trwało to jedno mgnienie oka, które wydało się wszystkim wiecznością. Goście, strzelcy i słudzy maharadży nie śmieli ruszyć się z miejsca w obawie, że przyśpieszy to napad drapieżnika.
Rozumiał to też i Birara. Należało zatem uprzedzić skok tygrysa i samemu przejść do ataku.
Podnosząc nogi wysoko, aby móc w każdej chwili przycisnąć wroga do ziemi, słoń ruszył naprzód z przeraźliwym trąbieniem.
Tygrys nie czekał dłużej i skoczył.
Uderzył się piersią o wyprężoną trąbę i o mało nie spadł słoniowi pod nogi, lecz zdążył mu jeszcze wbić pazury w wargę, tuż nad kłem, drugą zaś łapą wczepić mu się w ucho.
Birara otrząsnął się potężnie i szarpnął łbem.
Tygrys runął na ziemię, odrywając wrogowi płat skóry i połowę ucha.
Słoń nadepnął na leżącego, lecz ten wywinął się i z chrapliwym rykiem skoczył znowu.
Tym razem jedną łapą dosięgnął karku olbrzyma, drugą jął szarpać mu skórę nad łopatką.
Birara uczynił nagły zwrot. Napastnik stracił równowagę i obsunął się nieco.
Potężna trąba
Uwagi (0)