Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rozgrywająca się w ciągu jednego roku opowieść o przemianie życia pewnego dziesięcioletniego chłopca z Indii okresu kolonialnego. Syn kulawego snycerza, Amra, musi przejąć odpowiedzialność za materialne utrzymanie rodziny. Pracowitość, śmiałość, roztropność i prawdziwy przyjaciel — słoń Birara — to jego najlepsi sprzymierzeńcy. Chłopiec podejmuje wyzwanie rzucone przez los.
Słoń Birara Ferdynanda Ossendowskiego otwiera perspektywę dyskusji o roli zwierząt w życiu człowieka, o uczuciach: przyjaźni, tęsknocie, gniewie, a także o drapieżności zwierząt i drapieżności ludzi.
- Autor: Ferdynand Ossendowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Słoń Birara - Ferdynand Ossendowski (biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Ferdynand Ossendowski
Chciał iść dalej, lecz już nie mógł.
Niedawno zabliźniona rana otworzyła się, sącząc ropę. Próżno szukał zbawczego pieprzu — nie było go tu.
Odnajdywał tam i ówdzie jakieś nikłe ździebełka ziół leczniczych, zrywał je i żuł, smutnie wbijając wzrok w ziemię.
Wlókł się strasznie wolno.
Tracił już nadzieję, że dojdzie kiedyś, lecz kierunku nie zmieniał, dążąc niezmiennie ku północy.
Wreszcie dotarł do celu swoich marzeń.
Biedny, chory, wyniszczony olbrzym, najprawdziwszy „kumiria”, duma całego wybrzeża od Cambay do Bombaju, ujrzał przed sobą dżunglę górską, otoczoną drutem kolczastym.
Małe oczki błysnęły mu radośnie. Podniósł trąbę, aby wydać łagodny, donośny ryk, lecz zżymnął się cały i drgnął. Nieznośny ból przeszył go, a suchy, ostry kaszel jął rozsadzać płuca.
Birara, czując zawrót głowy, parskał krwawą pianą i rzęził chrapliwie.
Uspokoiwszy się nieco, wyrwał słupek podtrzymujący druty i wszedł do zakazanego ostępu, należącego do Tasfina, maharadży Satpury.
Słoń wkroczył do jej wnętrza od południa, więc szedł znów ku północy.
Pamiętał dokładnie, że po tamtej stronie dżungli znajdzie wąwóz ze śladami ogniska i okopconą dymem skałę, dalej — łąkę, a za nią — sztachety i duży gmach, gdzie...
Ach! Nie chce już wspominać tego, co minęło na zawsze...
Pragnie tylko ujrzeć te drogie dla niego miejsca, wciągnąć całą piersią to samo powietrze, którym oddychali mali, kochani przyjaciele i...
Nie pożądał niczego poza tym. Aby tylko dojść, aby dojść!
Noc go zastała, gdy nie zdążył jeszcze ujść połowy drogi.
Zatrzymał się i oparty o drzewo drzemał.
Spać nie mógł i nie kładł się, bo dręczył go kaszel i dokuczał ostry, wzmagający się z każdą chwilą ból w piersi.
Do świtu pozostawało jeszcze sporo czasu, bo nawet gibbony nie odzywały się jeszcze, gdy coś zaniepokoiło Birarę.
Usłyszał krótki, urywany świst. Zupełnie taki sam, jaki pochodził od białych ludzi, gdy zapędzano do pułapki dzikie słonie, przed którymi szedł on — Birara, posłuszny woli małego Amry.
Jął nadsłuchiwać i jak mógł, węszył na wszystkie strony.
Nie wątpił już, że dżungla otoczona jest ludźmi.
Poza tym świstem nic więcej nie mąciło ciszy, lecz Birara nie ufał jej teraz.
Podniósł uszy i chwytał ostrym słuchem najsłabszy szmer; daleki trzask gałęzi pękającej pod stopą nieznanej istoty, echo przytłumionych nawoływań.
Raptem od północnej strony, dokąd z takim mozołem i cierpieniem dążył Birara, gdzieś daleko jeszcze zagrała trąbka.
Urwała po chwili, a wtedy od południowej strony dżungli rozległy się głosy ludzi.
Duża przestrzeń dzieliła ich od słonia, więc na razie tylko jego ostry słuch mógł pochwycić krzyki, uderzenia kijów po drzewach, a nawet zbliżający się tupot nóg.
Zrozumiał zresztą niebawem, że to nie stopy ludzkie sprawiały ten hałas i czyniły coraz wyraźniejszym i bliższym łomot i trzask krzaków.
W pobliżu zaczajonego słonia przebiegali teraz przerażeni mieszkańcy dżungli.
Przemknęła para saren, sadząc susami przez krzaki.
Jeleń o wspaniałych, rozłożystych rogach przegonił je, lecz stanął nagle i węszył, strzygąc uszami.
Przez zarośla tamaryndowe kłusem biegł dziki bawół, podnosząc co chwila głowę i poruszając rozdętymi chrapami. Za nim dążył, jeżąc szczecinę na karku, ponury odyniec.
Dalej, przyciskając się do ziemi, zmykały szakale, tchórzliwie oglądając się.
W wysokiej trawie mignęła plamista skóra pantery czy lamparta...
Z głośnym rechotem i skrzeczeniem skakały z drzewa na drzewo małpy — duże i małe.
Nawet ptaki, porwane wszczynającym się niepokojem, z przeraźliwym krzykiem ciągnęły ponad drzewami.
Tygrysiasty, okryty pręgami i plamami pyton, olbrzymi „poddapoda”, postrach małp, posłyszał coś niezwykłego.
Wąż leżał zwinięty wśród grubych konarów drzewa, podobny do potwornej narości lub dziwacznego sęka, i czatował na zdobycz.
Posłyszawszy niezwykłe odgłosy budzące trwogę, szybko przerzucał swe zwinne, prężne ciało z gałęzi na gałąź, aż ześlizgnął się na ziemię i ukrył się pod kupą gnijących pni, zasnutych dzikim winem i wiotkimi pędami asfodeli.
Wszystko, co żyło, szukało ratunku w ucieczce.
Głosy ludzi zbliżały się, potężniał stuk pałek i jazgot grzechotek.
Birara nie ruszał się z miejsca. Stał jak wryty i słuchał.
Widocznie miał nadzieję, że ludzie ominą jego kryjówkę.
Przypomniał sobie dżunglę, gdzie ludzie otoczyli moczary i wypłoszyli dzikie słonie, a te pokornie poszły za nim — niewolnikiem do zdradzieckiej zagrody.
Nie znał jednak Birara hinduskich naganiaczy, tym bardziej tych, którzy pędzili zdobycz na stanowiska zajmowane przez ich władców.
Naganiacze ci wiedzieli, że wśród krzaków stał w ukryciu sam Tasfin, a na linii strzelców — radżowie pobliskich księstw i biali sahibowie, których władca Satpury podejmował wspaniałymi ucztami i łowami.
Pokrzykiwali więc i postukiwali kijami tak blisko, że Birara widział wyraźnie obchodzących go z obydwu stron Hindusów. Ludzie przedzierali się przez krzaki, wikłali się w wysokiej trawie i w sieci zwisających z drzew lian.
Dwóch z nich, od dawna już dostrzegło trop słonia — wyłamany słupek ogrodzenia, wytłoczone jego nogami doły, stratowana trawa i wyrwane krzaki znaczyły wyraźnie jego szlak.
Krzycząc przeraźliwie i turkocąc grzechotkami, wchodzili do chaszczy, gdzie stał Birara.
Jeszcze się obawiał ludzi, bo myślał, że nie pozwolą mu dojść do wąwozu, nad którym zwisa skała, okopcona dymem ogniska Amry...
Musi tam dojść!...
Czuje, że w tym zawiera się ostatnie, najgorętsze pragnienie jego... jakiś cel nieznany...
Musi tam dojść! Nie da się ludziom osaczyć i usidlić!
Naganiacze tymczasem podchodzili coraz bliżej i bliżej.
Zebrawszy wszystkie siły, Birara podniósł trąbę i nagle ruszył ze swego legowiska.
Z trzaskiem tratował krzaki i szedł szerokim kłusem, coraz wyżej zadzierając głowę. Nie czuł już bólu i bulgocącej w gardle piany, parł naprzód ku wymarzonej łące, gdzie pozostawił swe wierne, kochające serce, oddane małemu kornakowi...
Birara, słysząc poza sobą wzmagające się, coraz przeraźliwsze i drażniące go krzyki, wycie, stuk, turkot i gwizd, pędził naprzód.
Biegł takim pędem, robił tak wielki hałas, że nie słyszał nawet strzałów padających tam, dokąd dążył, goniony strachem i ścigany przez tropiących go ludzi.
Dyszał ciężko i otwierał paszczę szeroko, aby wciągnąć jak najwięcej powietrza, stale mu brakującego. Chciał zboczyć na prawo, lecz naganiacze wszczęli natychmiast straszliwy hałas; spróbował biec na lewo — przeraziły go basowe dźwięki rogów i wściekły huragan okrzyków.
Zmuszony więc był biec wprost przed siebie.
Słoń nie mógł przeniknąć zamiarów goniących go ludzi.
Hindusi znali się na łowach w dżungli. Pędzili więc wspaniałą zdobycz, kierując ją na stanowisko swego władcy.
Birara ujrzał wkrótce, że poprzez drzewa przegląda już błękit nieba.
Zbliżał się do skraju dżungli.
Zwolnił kroku i podszedłszy do gęstych, wysokich zarośli palmowych, stanął.
Wyciągnął trąbę i węszył. Nie czuł już teraz bliskiego niebezpieczeństwa, jednak jakaś nagle budząca się w nim nieufność zmuszała go do czujności.
Ostrożnie rozsuwając chaszcze, postąpił kilka kroków naprzód i znowu stanął.
Przez twarde, ostre liście rafii wytknął sam koniec trąby i wciągał powietrze krótkimi, urywanymi chwytami. Bystrym wzrokiem ogarniał znajdującą się przed nim miejscowość.
Widział zaczynającą się tuż za palmami szeroką, otwartą płaszczyznę.
Musiał iść przez nią, więc rozglądał się bacznie, badał ją węchem i słuchem.
Nic budzącego obawy nie wyczuwał, a że goniący go ludzie z hałasem pędzili przez knieję, ruszył dalej.
Już przebył połowę drogi do czerniejącej w oddali ściany dżungli, gdy nagle gdzieś z boku rozległy się strzały, a w ślad z nimi — huk z przeciwnej strony.
Kule ze złośliwym poświstem przemknęły tuż nad nim, niektóre z nich z syczącym klaskaniem wbiły się w ziemię.
— Aj-oj-oj! Ho-ho! U-u-u! — miotał się za biegnącym olbrzymem zwichrzony orkan krzyków, jazgot, przeraźliwe trąbienie rogów.
Jak smagnięty tysiącem batów, Birara, skupiając wszystkie siły, pędził wprost przed siebie, aby jak najprędzej dopaść zbawczej dżungli, zniknąć z oczu ścigających go ludzi i ukryć się przed tym, co najwięcej przerażało go swym groźnym świstem.
W pędzie przelotnie tylko spostrzegł leżącego nieruchomo jelenia, trochę dalej gaura, który wierzgał nogami, usiłując podnieść rogaty łeb.
Wpatrując się w ciemne chaszcze dżungli, która stawała się coraz bliższa, ujrzał nagle coś, co zmusiło go gwałtownie zwolnić bieg.
Spoza krzaków i zwalonych pni podniósł się człowiek. W rękach jego błysnęła lufa karabina i jęła się zniżać.
Naganiacze zrobili swoje, zmusiwszy niezwykłą zwierzynę wyjść na stanowisko maharadży.
Ujrzawszy olbrzymiego słonia, zdumiał się Tasfin.
„Wielki łowczy nie donosił mi nigdy o słoniach w tym małym ostępie...” — pomyślał i wziąwszy na cel mknące zwierzę, czekał na stosowną chwilę.
Naczelnik nadwornych strzelców, stojący za władcą, zawołał nagle głosem, w którym brzmiało przerażenie:
— Wielki, najjaśniejszy panie! To Birara, słoń następcy tronu, królewicza Nassura!
Lufa strzelby błysnęła znowu, bo maharadża opuścił ją, przyglądając się słoniowi.
Birara tymczasem zdążył zwolnić swój rozpęd i miotał się teraz, szukając ratunku. Bezradnie rzucał się w różne strony, lecz teraz spostrzegał wszędzie zaczajonych ludzi z bronią w ręku. Nie śmieli jednak strzelać przed maharadżą. Słoń nigdy przedtem nie widział broni, lecz w tej chwili przerażała go ona, bo czuł płynący od niej powiew śmierci.
Już poczęła go ogarniać rozpacz, już chciał, niepomny na niebezpieczeństwo, runąć na zaczajonych ludzi lub zawrócić, zgnieść i stratować goniących go Hindusów.
Zdyszany i zziajany jął chrapać, dusząc się krwawą, lepką pianą.
Porwał go gniew bezmierny, a ból przeszywał mu porywczo wznoszące się boki.
W tej chwili padł głośny okrzyk:
— Birara!
Gdyby nawet strzał armatni w hałasie przeraźliwych dźwięków i zgiełku rozległ się teraz — nieprzytomny i wściekły słoń nie posłyszałby go.
To zaś słowo, słyszane tyle razy z ust Amry, rozbrzmiało jak uderzenie pioruna.
Birara stanął jak wryty i nadsłuchiwał.
Może to tylko wydało mu się? Przecież już raz mu się to przydarzyło? Wołał go Amra, którego nigdzie znaleźć nie mógł, wołał z bliska... lecz był to sen!
— Birara! — rozległo się wołanie po raz drugi.
Spoza krzaków podniósł się człowiek okazałej postawy i wyciągnąwszy ku niemu rękę, powtórzył:
— Birara! Birara!
Słoń z cienkim, żałosnym, pełnym skargi jękiem pobiegł na zew.
Już widział wyraźnie barczystego mężczyznę o ciemnej, poważnej twarzy i szerokiej, czarnej brodzie. Jakieś błyski wspomnień przeszywały mózg Birary.
Wyprężywszy trąbę, wciągnął powietrze tak głęboko, że aż ryknął z bólu w piersi, lecz po chwili już obejmował stojącego przed nim człowieka, dął na niego, wymachiwał ogonem i wydawał krótkie, jękliwe kwilenia.
Poznał tego człowieka.
Wsadzał go sobie na grzbiet w wąwozie, gdzie Amra z przyjacielem rozpalali ognisko, gdzie się raczył owocami mango i gdzie płynęły najszczęśliwsze dni jego życia.
Birara tulił Tasfina do piersi, coraz goręcej dmuchał mu w twarz, żalił się tęsknym, zbolałym łkaniem, a gdy maharadża, wzruszony i zdumiony, poklepał go po szyi, puścił go, podniósł trąbę i wydał drżący, radosny ryk.
Nie chciał już wcale odejść od Tasfina i dreptał wciąż koło niego, przestępując z nogi na nogę, wzdychając i chrząkając.
Maharadża spostrzegł na piersi słonia pianę zabarwioną krwią i rzekł do strzelca:
— Spójrz no, Fuzalu, czy nie dostał Birara postrzału?
Hindus uważnie obejrzał słonia.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł po chwili — Birara ma kulę w boku, lecz rana goić się już zaczęła... o, widzę też przeciętą skórę na pęcinach, złamany kieł i szeroką bliznę na łbie... Dostało się biedakowi... bo chudy jest... i chory.
Maharadża pieścił słonia, głaszcząc go po trąbie, i szeptał:
— Co się z tobą działo, stary Birara? Po cóż to od nas uciekłeś? Któż cię skrzywdził?
Słoń patrzał na mówiącego łzawiącymi się oczami, wzdychał i chrząkał.
Od czasu do czasu obejmował trąbą maharadżę i znowu dmuchał nań gorącym oddechem.
Tam i sam padały jeszcze strzały. Naganiacze wypędzali z chaszczy zaczajone zwierzęta i te szły na śmierć, przeszywane kulami.
Tasfin nie strzelał więcej.
Wzdrygnął się na myśl, że mógłby zabić ulubieńca Nassura.
— Dziękuję ci, Fuzalu! — zawołał, spojrzawszy na strzelca.
— Władco! — odpowiedział Hindus. — Szczęśliwy jestem, jeżeli sprawiłem ci, wielki panie, radość, lecz nie wiem...
— Poznałeś z daleka Birarę! — objaśnił Tasfin i poklepał sługę po ramieniu.
Strzelec pochylił się i ucałował rękę maharadży.
— Weźmiesz słonia i będziesz go leczył i pilnował, aby wydobrzał! — dodał Tasfin.
— Rozkazałeś, najjaśniejszy panie! — skłonił się strzelec. — Znam skuteczne leki: czerwony pieprz dziki i gorzkie zioła „rostaramu”...
— Dobrze! — skinął głową maharadża. — Musisz go doprowadzić do zdrowia!
Naganiacze podchodzili już do stanowisk myśliwych. Od skrzydeł linii strzelców zagrały trąbki. Łowy były skończone.
Znoszono i składano w długi szereg upolowaną zdobycz.
Tasfin zamierzał iść, aby obejrzeć leżące gaury, dziki, jelenie i dużego lamparta. Chciał też powinszować pięknej zdobyczy najszczęśliwszym strzelcom.
Ledwie ruszył z miejsca, jak Birara chrapnął, a w oczach jego błysnęła rozpacz.
Jak to? Jego przyjaciel odchodzi? A co będzie, jeśli i on zniknie nagle, podobnie jak kochane chłopaki o miłych głosach i drobnych dłoniach, pieszczotliwie dotykających jego trąby? Nie! Birara nie przeżyłby tego po raz drugi!
Takie myśli świtały w szerokim łbie słonia, takie obawy dręczyły jego serce, które poznało palącą tęsknotę i ciężkie cierpienia.
Birara, chrząknąwszy cicho, objął Tasfina i wsadził go sobie na grzbiet, po chwili uczynił to samo z Fuzalem i podniósł uszy.
Pytał:
— Co mam robić? Powiedźcie, a wszystko uczynię!
— Naprzód! — rzekł strzelec.
Słoń ruszył. Zatrzymano go przed zdobyczą, leżącą na rozkładzie, więc zdumionym wzrokiem przyglądał się nieżywym już mieszkańcom dżungli i pochrapywał trwożnie. Nie mógł pojąć, dlaczego ciała ich leżą tak spokojnie, zimne i skrwawione? Niepokój i jak gdyby gniew podnosiły się z głębi jego serca.
Gdy otrąbiono powrót do pałacu, maharadża chciał zejść ze słonia i wsiąść na oczekującego go rumaka, lecz Birara ostrożnie schwycił władcę za nogę i przytrzymał.
W pomruku słonia Tasfin wyczuł taką gorącą prośbę i tyle trwogi, że zrozumiał wszystko
Uwagi (0)