Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖
Ciemności kryją ziemię — powieść Jerzego Andrzejewskiego, wydana w roku 1957. Osadzona w czasach hiszpańskiej inkwizycji, opisuje mechanizmy władzy, sprzeciwu wobec jej brutalnego i niemoralnego charakteru, a wreszcie — osadzania się i coraz sprawniejszego funkcjonowania jednostki w strukturach przemocy. Główny bohater, zakonnik Diego Manente, początkowo żarliwy przeciwnik stosowanych przez inkwizycję metod, zostaje przyjęty na sekretarza przez Tomasa Torquemadę, zwierzchnika tej złowrogiej instytucji. Podejmując tę decyzję, Torquemada okazuje się wnikliwym psychologiem, bowiem Diego, mimo początkowych wątpliwości, szybko przechodzi na stronę opresyjnego systemu.
Niezależnie od historycznego sztafażu, a nawet stylizacji na średniowieczną kronikę, Ciemności kryją ziemię to w istocie przypowieść o władzy i przemocy, nawet nie tyle uniwersalnej, ile tej najbliższej momentowi powstania książki — stalinowskiej.
- Autor: Jerzy Andrzejewski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ciemności kryją ziemię - Jerzy Andrzejewski (gdzie można czytać za darmo książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jerzy Andrzejewski
— Zbłądziłem, ojcze, lecz wszystko teraz dzięki tobie widzę jasno. Istotnie zło wydało mi się tak wszechpotężne, iż przestałem przez chwilę słyszeć prawdę, przestałem jej ufać. Powiedz mi jednak: dlaczego przenikliwiej niż ja sam potrafisz czytać w moich myślach?
— Mój synu — odpowiedział łagodnie Torquemada — służę prawdzie, tylko prawdzie i z niej czerpię siły. To wszystko.
Przez chwilę było milczenie. Fray Diego pochylił się i gorącymi wargami przywarł do nieruchomo na poręczy krzesła spoczywającej dłoni czcigodnego ojca. Wówczas ten podniósł z powolnym namysłem prawą rękę i kreśląc nad pochyloną głową znak błogosławieństwa, powiedział:
— Ego te absolvo. In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti, amen45.
Bezpośrednio po rozmowie z Wielkim Inkwizytorem don Rodrigo de Castro wrócił do celi, którą dzielił z młodziutkim don Lorenzem. Ten na widok wchodzącego zerwał się z łóżka.
— I co? — spytał niecierpliwie.
Don Rodrigo bez słowa podszedł do stołu, sięgnął po dzban z winem i jak człowiek spragniony począł łapczywie pić.
Don Lorenzo z niepokojem wpatrywał się w przyjaciela.
— Co się stało, Rodrigo?
— Nic.
— Miałeś przykrości?
Don Rodrigo hałaśliwie odstawił dzbanek.
— Słuchaj, Lorenzo, jesteś mi zawsze miły i takim, mam nadzieję, pozostaniesz, musisz jednak wiedzieć, że od dzisiaj przestałem być dla ciebie Rodrigiem.
Lorenzo zmieszał się.
— Nie rozumiem cię. Co to znaczy?
— Jestem twoim dowódcą, rozumiesz teraz?
— Ty? O, Rodrigo...
W pierwszym odruchu radości chciał się rzucić przyjacielowi w ramiona, lecz ten szorstko go odsunął.
— Przed chwilą czcigodny ojciec raczył mnie mianować kapitanem swoich domowników. Poczekaj, nie przerywaj. To jedno. I drugie: jesteś bardzo młody, Lorenzo, musisz się jednak szybko nauczyć, że żołnierz nie zadaje pytań, pamiętaj.
— Wybacz — szepnął Lorenzo — nie wiedziałem...
— A teraz wiesz — przerwał oschle don Rodrigo. — Chodź więc i milcz.
Fray Diego, wpuściwszy obu rycerzy do celi ojca Torquemady, w milczeniu wskazał im ciało spoczywające na podłodze. Przykryte było ciemnym płaszczem. Lorenzo omal nie krzyknął, gdy chcąc równocześnie z Rodrigiem podnieść zwłoki, nieostrożnym ruchem zsunął nakrycie z głowy zmarłego. Opanował się jednak, spotkawszy się z twardym spojrzeniem don Rodriga. Z powrotem przykrył sczerniałą twarz i mocno ramionami przytrzymując sztywniejące ciało, skierował się z pochyloną głową za Rodrigiem w stronę drzwi. W celi panował półmrok, mimo to w klęczącym przy łóżku człowieku Lorenzo od razu rozpoznał czcigodnego ojca.
Korytarz klasztorny był pusty, straże u jego końców czuwały w ciszy, same niewidoczne, tak więc przez nikogo nie zauważeni przenieśli ciało pana de Sigura do celi, którą ten do niedawna zajmował, złożyli okryte płaszczem zwłoki na łożu nie tkniętym tej nocy snem, po czym powrócili do siebie.
Don Rodrigo ciężko usiadł na ławie przy stole i rozpiąwszy przy szyi skórzany kaftan, sięgnął po wino. Pił je tym razem długo i wolno, aż wreszcie odjąwszy od ust ciężki dzban spojrzał na stojącego nie opodal Lorenza.
— Czego się gapisz? — spytał z nieprzyjaznym akcentem.
Lorenzo milczał.
— Siadaj — rozkazał don Rodrigo.
Po czym posunął ku niemu wino.
— Pij.
Tamten, sztywno wyprostowany na końcu ławy, potrząsnął głową.
— Pij — powtórzył kapitan.
Lorenzo zawahał się, usłuchał jednak. Don Rodrigo przyglądał się mu z pochmurną niechęcią.
— Dość — powiedział nagle — upijesz się.
Lorenzo, gwałtownym ruchem odstawiwszy dzban, poderwał się z ławy.
— Dlaczego mnie dręczysz, Rodrigo?
W jego wysokim, łamiącym się głosie zabrzmiały gniew i żal. Don Rodrigo pogardliwie się uśmiechnął.
— Siadaj.
— Co ja ci zrobiłem, Rodrigo? Kochałem cię jak brata.
— Zostaw te dzieciństwa. Usiądź, chcę z tobą poważnie porozmawiać. Podnieś głowę.
— Pozwól mi odejść — szepnął Lorenzo.
— Nie teraz.
Sięgnął po wino i wypił je do dna.
— Posłuchaj, Lorenzo, pomimo młodego wieku spotyka cię szczególnie zaszczytne wyróżnienie, mam nadzieję, że potrafisz je ocenić. Od dzisiaj będziesz każdego dnia osobiście sprawdzał wszystkie posiłki czcigodnego ojca. To jest polecenie jego i moje.
Przez chwilę była cisza.
— Rozumiesz, Lorenzo, o co chodzi? Pierwszym, który dzisiaj rano podjął tę próbę, był tamten człowiek.
— Rodrigo, powiedz...
— Żadnych pytań, Lorenzo!
Odepchnął ramieniem stół i ciężko się podniósł. Jego smagła46, pochmurna twarz była nabrzmiała, oczy miał zmącone i nabiegłe krwią.
— Lorenzo, świat jest gnojowiskiem, pojmujesz to? Nie, ty nic jeszcze nie przeżyłeś, nic nie wiesz. Gdziekolwiek się obrócisz, zobaczysz zbrodnię, zdradę, co krok nikczemne jady karłów. Dręczyłem się niedawno, że popełniłem podłość. Boże wielki, jakiż głupiec był ze mnie! Człowiek, który uważał się za mego przyjaciela i w którym ja również przyjaciela widziałem, siedzi teraz w lochach Świętej Inkwizycji. Dzięki mnie, rozumiesz? I nie żałuję, Bóg mi świadkiem, że postąpiłem słusznie. Czym są więzy przyjaźni i wszystkie uczucia wobec mojej służby? Słuchaj, Lorenzo, powiedziałem, że jesteś mi miły. Powiedziałem tak?
— Powiedziałeś — szepnął Lorenzo.
— Jesteś młody, jesteś piękny, w twoich oczach, jak w zwierciadle, odbija się czystość twojej duszy, ale wiedz, że chociaż cię bardzo kocham, więcej może nawet, niż przypuszczasz, to przecież, gdybym dostrzegł w tobie choć cień występnej myśli, jedną bodaj plamę na twojej wierze i wierności, ja pierwszy uczynię wszystko, żeby cię zniszczyć, jak się niszczy wroga. Strzeż się mnie!
Lorenzo także się podniósł. Pobladł, oczy mu pociemniały. Don Rodrigo spojrzał na niego i głośno, nieoczekiwanie dźwięcznie się roześmiał.
— Szczeniaku, nawet swoich myśli nie potrafisz ukryć. Widzę po twoim spojrzeniu, co sobie pomyślałeś. Pomyślałeś: ty się też mnie strzeż.
Jeszcze chwilę się śmiał, naraz umilkł i krótkim ruchem dłoni rozkazał:
— Idź, chcę być sam.
Don Lorenzo, wciąż blady i z ciemnymi oczami, służbiście się wyprostował.
— Tak jest, dostojny kapitanie — powiedział chłopięcym, niezwykle jasno wibrującym głosem.
Po czym nienagannie wykonawszy przepisowy zwrot wyszedł z celi, cokolwiek za głośno zatrzaskując drzwi.
Wkrótce potem, bo nie więcej niż po upływie godziny, przybył do Santa Maria la Antigua inkwizytor Świętego Trybunału w Valladolid, padre Cristobal Galvez, dominikanin. Na dziedzińcu powitał gościa przeor Santa Maria, siwowłosy padre Agustin d’Acugna, po czym obaj ojcowie udali się do najstarszej części klasztoru, gdzie w refektarzu, pamiętającym odległe i sławne czasy króla Alfonsa VI47, oczekiwali przybywającego: kapitan domowników oraz fray Diego.
Padre Galvez mimo swego kalectwa, utykał bowiem na lewą nogę, wszedł szybkim krokiem i nieuważnie się rozejrzawszy po rozległym i surowym wnętrzu, tym samym, trochę niecierpliwym spojrzeniem objął obecnych.
— Dawno nie odwiedzałem tych pobożnych murów — zwrócił się do przeora. — Jestem więc. Gdzież się znajduje czcigodny ojciec? Wezwał mnie. Czemu tak późno?
Pan Rodrigo de Castro wysunął się spod kolumny, w której cieniu dotychczas stał.
— Pozwól, wielebny ojcze, złożyć sobie wyjaśnienie.
— Tak — powiedział krótko padre Galvez.
— Czcigodny ojciec istotnie wezwał was, lecz osobiście nie będzie mógł, niestety, z wami rozmawiać, ponieważ cały swój czas poświęca modlitwie i rozmyślaniom.
— Teraz? — zdziwił się gniewnie padre Galvez. — Skąd ta decyzja? Co się tu dzieje? Dlaczego przybyliście do stolicy nocą i nie zapowiedziani? Miasto trzęsie się od plotek. Czemu czcigodny ojciec nie chce z nikim rozmawiać?
— Wybacz, wielebny ojcze — odpowiedział spokojnie pan de Castro — nie jestem upoważniony do roztrząsania decyzji czcigodnego ojca.
Padre Galvez szybkim spojrzeniem obrzucił postać młodego rycerza.
— Jesteście, panie?
— Kapitanem domowników Wielkiego Inkwizytora — rzekł pan de Castro.
Po czym wskazując na stojącego nie opodal, dodał:
— Zaś tu obecny brat Diego jest osobistym sekretarzem czcigodnego ojca.
Padre Galvez, powłócząc przykrótką nogą, podszedł do Diega.
— Winszuję, mój synu. Musisz posiadać szczególne cnoty i zdolności, skoro tak młodego postawił cię czcigodny ojciec blisko swojej osoby.
Fray Diego skłonił głowę.
— Czcigodny ojciec kazał was pozdrowić oraz przekazać wam swoje błogosławieństwo. Równocześnie czcigodny ojciec wyraził ubolewanie, iż z racji swoich obowiązków musicie, i to nie zwlekając, zająć się pewną sprawą nad wyraz ciężką i bolesną.
Padre Galvez słuchał nieuważnie, spoglądając w bok i gniewnie marszcząc ciemne, krzaczaste brwi. Nagle się wyprostował.
— Siądźmy zatem — powiedział tonem nie przywykłym do sprzeciwu.
Pierwszy swym porywczym, kulejącym krokiem skierował się w stronę stołu stojącego w głębi refektarza48 i usiadłszy czekał, aż wszyscy zajmą miejsca.
— Słucham — powiedział.
Fray Diego, który skromnie zajął odległe miejsce, wstał i zwięźle, głosem prawie monotonnym, opowiedział, co zaszło. Skończywszy usiadł i dłonie wsunął w rękawy habitu.
— To wszystko? — spytał padre Galvez.
— Reszta jest w waszych rękach, wielebny ojcze — odpowiedział fray Diego.
— Tak — zgodził się tamten obojętnie. — I cóż wy na to, ojcze Agustinie?
Sędziwy przeor nie ukrywał przygnębienia.
— Straszliwie ciężko doświadczył nas Bóg — powiedział drżącym głosem człowieka złamanego nieszczęściem.
— Bóg? — zdziwił się padre Galvez. — Chyba nie sądzisz, ojcze Agustinie, że Bóg przyprawił trucizną wino czcigodnego ojca? To wszystko, co masz do powiedzenia?
Padre d’Acugna bezradnie rozłożył dłonie.
— Wszystko? — krzyknął padre Galvez uderzając pięścią w stół. — Jak to, pod dachem twego klasztoru wylęga się najpotworniejsza zbrodnia, przygotowuje się podstępny cios, który skrytobójczo ma nas uderzyć w sam mózg i serce, a ty nic nie wiesz, niczego nie widzisz, ślepy jesteś i głuchy? Na jakim żyjesz świecie? Modlić się tylko potrafisz? Z aniołami i ze świętymi prowadzisz jedynie rozmowy? Rozum na starość straciłeś? Doprawdy, gdyby nie twoja znana pobożność, inaczej by z tobą, ojcze Agustinie, porozmawiał Święty Trybunał.
Stary przeor nie próbował się bronić. Skulony w ogromnym krześle, coraz niżej pod spadającymi nań oskarżeniami pochylał siwą głowę. Mimo to nie mógł zapanować nad jej drżeniem. „Taka więc jest siła strachu” — pomyślał Diego. I chociaż od dzieciństwa przyuczony do szacunku dla pobożności oraz podeszłego wieku, uśmiechnął się szyderczo. Z tego jednak, że to uczynił, zdał sobie sprawę wówczas dopiero, gdy na twarzy pana de Castro, który w blasku swojej złocistej zbroi siedział u przeciwnego krańca stołu nieruchomy jak posąg, dojrzał uśmiech podobny. Spojrzenia obu młodych ludzi spotkały się i natychmiast rozeszły. Fray Diego spuścił powieki. „Boże!” — pomyślał krótko, nie bardzo zdając sobie sprawę, co pragnie tym bezgłośnym okrzykiem wyrazić. Tak przecież wśród swych myśli w jednym błysku chwili zagubiony, poczuł się pełen ogromnego smutku, a także gwałtownej i słodkiej równocześnie tęsknoty — za czym? ku czemu? tego nie zdążył nazwać, ponieważ w tym akurat momencie padre Galvez, z nieukrywaną pogardą odwróciwszy się plecami do ojca Agustina, pochylił się w stronę Diega, ten zaś, nagle głosem ojca inkwizytora wytrącony z zamyślenia, doznał niemałego zadowolenia, iż potrafił zachować niezmącony spokój.
— Wspomniałeś, mój synu — powiedział padre Galvez — że pan de Sigura pod pozorem odbytej spowiedzi usiłował się zrazu wymówić od skosztowania posiłku czcigodnego ojca.
— Tak było, wielebny ojcze — potwierdził fray Diego.
— Mało, niestety, znałem pana don Carlosa. Cieszył się, o ile wiem, wielką sławą chrześcijańskiego rycerza. Czy tak?
— Nie inaczej, ojcze. Wzrostowi sławy sprzyjają niekiedy w oczach ludzkich duma i nieprzystępność.
— Był więc dumny?
— Sądzę, że nie z nadmiaru skromności niechętnie wyjawiał przed ludźmi swoje myśli.
— A zatem?
Diego doznał takiego uczucia, jakby się znalazł nad skrajem przepaści.
— Ojcze wielebny — powiedział po cokolwiek przydługim namyśle — wydaje mi się, że jestem zbyt młody i niedoświadczony, abym nieomylnie potrafił osądzić, gdzie się kończy pozór winy, a zaczyna wina rzeczywista.
Padre Galvez poruszył się niecierpliwie.
— Pozór? Cóż ty opowiadasz, mój synu? Czymże jest twój pozór winy? Tylko naszą chwilową i wyłącznie subiektywną nieumiejętnością ujrzenia winy. Istnieje więc pozór jako fakt? Nie istnieje, to jasne. Liczy się tylko wina, a ona jest albo jej nie ma. To wszystko.
Fray Diego zaczerwienił się ze wstydu i upokorzenia. Jakże się mógł w podobnie naiwny sposób pomylić! Teraz dopiero zrozumiał, iż posłuszeństwo wobec przełożonych nie na tym polega, żeby się od wypowiadania swego zdania uchylać, lecz na tym, by sądy wyżej postawionych odgadywać i potwierdzać.
— Ojcze wielebny — powiedział, po raz pierwszy w życiu świadomie wykorzystując młodzieńczą szczerość swego głosu — jeśli użyłem pojęcia „pozór winy”, to właśnie w znaczeniu, jakie ty owym słowom nadajesz.
— Ród pana de Sigura zalicza się do najstarszych rodów królestwa Aragonii — odezwał się z drugiego końca stołu pan de Castro.
Na to rzekł padre Galvez:
— Niestety, doświadczenie wciąż nas poucza, że im kto świetniejszą posiada przeszłość, tym mniej należy mu ufać. Zdawałoby się, że sława, bogactwo, uznanie zasług, blask imienia i rodu powinny z racji samych swych natur służyć prawdzie. Tymczasem właśnie pośród nich lęgną się tak często i panoszą najohydniejsze występki. Doprawdy, słowa pana naszego Jezusa Chrystusa: „Błogosławieni ubodzy duchem”, większą zawierają mądrość, aniżeli potrafi to ocenić ograniczony ludzki umysł. I nie prędzej Królestwo Boże zapanuje na ziemi, aż ludzkość stanie się społecznością prostaczków.
Fray Diego słuchał z poważną twarzą, lecz bez skupienia. Sądził do tej pory, iż obca mu jest jakakolwiek zawiść. Tymczasem właśnie to zjadliwe uczucie jątrzyło się w nim teraz. Czyż nie wiedział równie dobrze jak don Rodrigo, że pan de Sigura wywodzi się z wielkiego aragońskiego rodu? Czemuż więc nie potrafił w porę wykorzystać tej ważnej, jak się okazało, wiadomości, pozwalając się ubiec tamtemu?
Spojrzał na pana de Castro i na
Uwagi (0)