Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖
Powieść dla dzieci autorstwa Janusza Korczaka, wydana po raz pierwszy w roku 1934, za pieniądze autora. Opowiada historię kilkuletniego chłopca, który zdołał wyćwiczyć w sobie umiejętność czarowania.
Poza tym pozostaje jednak zwykłym dzieckiem, a swoje zdolności wykorzystuje głównie do psocenia i siania zamętu najpierw w szkole, a potem w całej Warszawie. Wkrótce musi stawić czoła konsekwencjom swoich działań: gdy dla odmiany postanowił zrobić coś pożytecznego i stworzył pałac na wiślanej wyspie, został zaatakowany przez wojsko jako osoba niebezpieczna dla porządku w kraju. W ten sposób zaczął się dla Kajtusia okres podróży zagranicznych, stanowiących zarazem jego drogę do dojrzałości. Kim nasz bohater zostanie u jej końca?
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kajtuś Czarodziej - Janusz Korczak (czytanie książek online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Potem znów.
— Wezmę taksówkę i ostrożnie powiozę. Bardzo państwa proszę.
Mówi doktór:
— Pan dba o niego, a on uciekł z domu. Pewnie zbroił i miał dostać baty.
— Nie, ja dziecka nie biję. Chyba go chłopcy namówili. Tyś uciekał, synku?
Kajtuś drżącą ręką gładzi ojca po twarzy.
— Wody!
Napił się.
— Chcesz zostać?
Nie wie, co odpowiedzieć. Myśli tylko, dlaczego ojciec nieogolony.
— Trzy dni — dziwi się Kajtuś i powtarza szeptem — trzy dni, trzy dni.
Co to wszystko znaczy?
Kogo w rowie znaleźli? Kto znalazł?
Kajtuś zdrów — Nieudany czar — Cud — Wielkie czary — Awantury — Goście zagraniczni — Nadzwyczajny dodatek
Kajtuś już w domu. Zdrów. Już chodzi po pokoju. Już nawet raz wyszedł na ulicę.
Ojciec pracuje, mama zajmuje się gospodarstwem, a babcia wyjechała do wuja.
— Dlaczego wyjechała? Kiedy wróci?
— Nie wróci, Antosiu — mówi mama.
Nie powiedziała mu prawdy, bo nie chcieli martwić, bo słaby był po chorobie.
Babcia umarła.
— Jak, dlaczego umarła? Co teraz będzie? Dlaczego doktór pozwolił?
Od słowa do słowa, domyślił się Kajtuś, że kiedy go całą noc szukali, a deszcz padał — wtedy babcia więcej się jeszcze zaziębiła.
— Więc przeze mnie...
— Nie. Już dawno się źle czuła. Przecież leżała cały tydzień. Nie pamiętasz, Antosiu?
Mama próbuje go pocieszyć. Pamięta, wszystko pamięta już. Wie.
— Przeze mnie.
Wie. Przypomniał sobie, że jest czarodziejem. Miesiąc już dawno minął.
Stanął przy oknie: po co mama ma widzieć łzy?
— Żądam... Liliput... Żądam: niech mi się babcia pokaże.
Zaraz na szybie zobaczył twarz babci.
Uśmiechnęła się do Kajtusia. Tak zawsze się uśmiechała, gdy ojciec na niego się gniewał, gdy coś zbroił dużego. Uśmiechnęła się na tej szybie, spojrzała łagodnie siwymi oczami i zniknęła.
— Wrócę babci życie. Tak. Musi się ten czar udać.
Pójdzie na grób, obudzi i wróci z babcią do domu. Zdziwią się. Ot, niespodzianka.
Bywa przecież, że ktoś zaśnie, i myślą, że nie żyje. Zapomniał tylko, jak się taki sen nocny nazywa.
Bywa, że górnicy, zasypani w kopalni węgla, żyją, gdy ich w porę odkopać. Czytał o tym w gazecie.
— Mamooo...
— Co?
— Pójdę na cmentarz.
— Dobrze. Nie płacz, Antosiu.
— Ale ja już, zaraz idę.
— Nie można. Za daleko. Ja teraz nie mam czasu.
— No właśnie: sam pójdę!
— Nie wiesz gdzie. Za chłodno.
— Wiem gdzie. Ciepło!
— Nie można. Nie pozwalam. Jutro.
— Pójdę bez pozwolenia! Dziś!
I mama się zgodziła. Bo dobrze zna Kajtusia. Nie jest uparty, można go przekonać, uprosić. Ale czasem, rzadko, trzeba ustąpić. Bo taki już jest: w dziadka się wrodził. Nie można inaczej.
Ano: dała mu na dwa tramwaje, szalik na szyję, zapięła palto na wszystkie guziki.
Powiedziała, gdzie grób babci. Spróbowała:
— Nie znajdziesz. Zaczekaj do jutra.
— No, idę już.
— Tylko wracaj prędko.
Na cmentarzu. Groby, krzyże.
Kajtuś idzie pewnym krokiem. Nieomylnie wie, że tędy droga. Minął stare aleje i od razu między świeżymi grobami zatrzymał się, gdzie trzeba.
Odczytał napis.
Stoi. Patrzy długo, przenikliwie, sięga wzrokiem głęboko pod ziemię, do samej trumny.
Westchnął głęboko: poczuł ból w piersi. Drugi raz i trzeci — zaszumiało w głowie. Czwarty, piąty raz chwycił powietrze: ból w sercu.
„Chcę i żądam! Żądam i rozkazuję: niech się babcia obudzi i wyjdzie z grobu”.
Cisza.
Motyl usiadł na kwiatku, skrzydełkami się wachluje. Zakołysała się trawa.
„Żądam władzą czarnoksięską. Ja, Antoś, Antoni. Ja, Kajtuś-czarodziej”. Cisza.
Chmura zasłoniła słońce, cień na grób rzuciła.
Krzyknął myślą zawziętą:
„Niech się babcia obudzi!”
Nagle...
Nagle niewidzialna ręka uderzyła go dwa razy w twarz, w prawy i w lewy policzek.
Zachwiał się.
Motyl frunął.
Przed oczami — czerwone plamy i koła.
Nigdy jeszcze nikt Kajtusia w twarz nie uderzył. Pierwszy raz.
Stoi zbuntowany. Zacisnął pięści. Tak właśnie bywało, gdy się bić z jakim chłopcem zaczynał.
„Poczekaj, już ja ci zapłacę”.
Podszedł do Kajtusia dziad stary.
— Widzę, chłopcze, że masz zmartwienie. Masz zmartwienie. Masz, napij się: to cię wzmocni.
Kajtuś sięga ręką, wziął podany kubek srebrny i wypił.
Miły zapach. Płyn chłodny i słodki.
Znów nalał dziad.
— Pij jeszcze.
Wypił.
— Dziękuję. Macie, dziadku.
Dał dziadowi złotą monetę; nie dziwi się nawet, że się w ręku znalazła.
Nie spojrzał nawet w twarz nieznajomą.
Pochylił głowę do ziemi, idzie prędko, jakby mu się spieszyło.
Idzie prędko, a gniew i bunt ustępują.
Czuje w sobie ciepło wesołe i lekkość dziwną.
Jakby się w powietrzu unosił. A serce bije.
Mija bramę cmentarną.
Idzie pieszo, nie siadł do tramwaju.
Pierwsza, druga i trzecia ulica.
Wąska ulica.
Idą przed nim dwie panie. Jedna z teką pod pachą, druga uperfumowana. Ząb ją boli czy co? Trzyma chustkę od nosa przy twarzy.
Kajtuś chce je wyminąć, a coraz ktoś potrąca i przeszkadza.
Zniecierpliwił się. Pomyślał:
„Niech idą tyłem”.
Ledwo zdążył się usunąć, bo one zamiast naprzód, cofają się w tył. Jak raki. Nie odwróciły się, tylko nogami w tył przebierają.
Ludzie patrzą się zdziwieni, a one rozmawiają, jakby nigdy nic.
Zwariowały baby czy co?
— Teraz taka moda. W Paryżu wszystkie bogate damy tak chodzą — zażartował cyklista48.
Ale kiedy potrąciły piekarza, który niósł na głowie tacę z ciastkami, ten dawaj wymyślać:
— A pokraki, a flądry, a marmuzele49!
Przestraszone — dawaj tyłem uciekać na drugą stronę ulicy.
A środkiem ulicy samochód pędzi.
Szofer chce zahamować, ale za późno.
— Przejedzie!
Kajtuś pomyślał spokojnie:
„Niech w aeroplan50...”
Do samochodu powiedział.
A ten zaraz frunął w powietrze, bo wyrosły mu skrzydła.
Dwie panie, ta z teką i ta z chustką przy twarzy — stuknęły się o mur kamienicy i stanęły. Nikt teraz na nie nie patrzy: niech stoją.
Pozadzierali wszyscy głowy do góry. Tamci w samochodzie krzyczą ze strachu jak opętani.
A fruwający samochód znikł za dachami domów.
Zaraz policjant. I zaraz pan z gazety.
— Co się tu stało? Kogo przejechali?
— Nikogo nie przejechali, tylko jakaś nowa sztuczka amerykańska.
Każdy opowiada inaczej. Pan z gazety wyjął pióro i pisze.
— Jak się to zaczęło?
— A ooo, te dwie. Tam stoją. Tyłem chodzą. Tam pod ścianą.
Pchają się. Gapiów coraz więcej. Policjant rozgania, nie może dać rady.
„Ot, głupi naród” — pomyślał Kajtuś.
I poszedł dalej.
Stanął przed słupem z ogłoszeniami, chciał zobaczyć, co w kinach grają. A na słupie wisi duży, żółty afisz: że profesor powie odczyt51.
„Odczyt polityczny... ekonomiczny”.
— Co to jest?
Kajtuś nie wie, że do Warszawy przyjechała zagraniczna wycieczka... Przyjechali bogacze, mają bank założyć, mają Polsce pożyczyć pieniądze.
Właśnie dla zagranicznych gości ma profesor mówić po francusku, żeby się nie bali pożyczyć; bo jest kryzys, ale Polska bogata i odda, zapłaci.
— Odczyt. Zawracanie głowy. Polityczny... ekonomiczny.
Czasem podobają się Kajtusiowi wyrazy, których nie rozumie, a czasem gniewają go.
— Odczyt. Zawracanie głowy. Niech będzie tak napisane:
I jest tak właśnie, jak kazał Kajtuś — i na wszystkich słupach ogłoszeniowych w całym mieście, w całej Warszawie.
Jeść się Kajtusiowi zachciało.
Pojechał taksówką na bogatą ulicę. Wysiadł przed restauracją.
Restauracja bogata, pierwszorzędna. Przez wielkie szyby lustrzane widać stoły przykryte białymi obrusami: na stołach kwiaty.
„Wejść czy nie? Ile też tu obiad kosztuje?”
Sięgnął do kieszeni: ma sto złotych.
Dobrze. Wchodzi.
Przy drzwiach szwajcar53 w czerwonym płaszczu ze złotymi guzikami. I nie wpuszcza do środka.
— Ty czego? Ty po co?
— Jestem głodny.
— Tu żebrać nie wolno.
— Ja zapłacę.
— Wychodź, powiadam.
— Dlaczego?
— Bo ci mówię. Bo wezmę za kark i wyrzucę.
— Spróbuj pan ruszyć.
Szwajcar chce rękę wyciągnąć — nie może. Chce zawołać — nie może. Oczami tylko przewraca, jakby się dusił. A Kajtuś po dywanie wchodzi na salę i siada przy stole.
Przy jednym stole siedzą dwaj panowie i pani. Przy drugim siedzi oficer. Przy trzecim — pani i chłopiec w marynarskim ubraniu. Wreszcie grupa wesoła: aktorzy i aktorki, co grają w teatrach.
Kajtuś usiadł sam i patrzy na aktorów, a oni na niego.
— Czego ten mały obdartus tu chce?
— Poczekaj, zaraz zobaczymy.
— Patrzcie, buty ma zabłocone.
— I brudny kołnierzyk.
— Pazury nie obcięte.
No tak. Ubrany Kajtuś ubogo, jak syn stolarza. Zabłocił się na cmentarzu. Nie lubi obcinania paznokci.
Nogi głębiej podwinął pod krzesło, z rękami nie wie co robić.
— Panie ober54 — woła aktor — czeka nowy gość.
— A to co za jeden? Kto go wpuścił? Ruszaj stąd zaraz.
Wszyscy przestali jeść i patrzą zaciekawieni.
Wpada szwajcar.
— Mówiłem, że nie wolno.
— A on wszedł. Dzieciakowi nie mógł dać rady, niedołęga?
Idzie gospodarz, sam właściciel restauracji. Gruby jak beczka.
Kłania się oficerowi:
— Cześć.
Kłania się panom:
— Szacunek dla pana hrabiego.
Nagle... groźnie do Kajtusia:
— Ty co?
— Ja pstro. Proszę dać obiad. Mam sto złotych i zapłacę.
— Brawo! Zuch mały! Sto złotych ma. Nie daj się — buntują go aktorzy.
— No, pewnie, że się nie dam.
Będzie awantura.
— Mamo, chodźmy. Ja się boję — zaczął płakać chłopiec w marynarskim ubraniu.
Kajtuś swoje:
— Chcę jeść. Zapłacę. Ile się należy?
— Ukradłeś pieniądze. Wynoś się.
— Ukradłem? Poczekajcie.
— Zawołać policjanta.
Kajtuś wstał. Mruknął. Spojrzał.
Naraz otwierają się okna, a talerze, noże, butelki, pieczone kurczaki, półmiski i obrusy — wszystko fruwać zaczyna.
Kelnerzy wyciągają ręce do Kajtusia.
Aleee...
Lecą w górę pod sufit. Przylepili się do sufitu włosami i fajtają nogami, jakby tańczyli. I tak samo gruby gospodarz.
Aktorzy zaczęli klaskać z uciechy.
Kajtuś rozkazał:
— Niech siedzą, dopóki nie wyjdę.
Myśli Kajtuś z goryczą:
„Kłamie przysłowie, gdy mówi, że nie suknia zdobi człowieka”.
Dotknął palcem swego ubrania i już elegancki panicz idzie przez ulicę.
Wstąpił do kawiarni. Wypił czekolady filiżankę i zjadł cztery ciastka.
Zapłacił. Dał napiwek.
Znów wsiadł do taksówki:
— Do Łazienek55.
I w mig — już w Łazienkach.
Siadł na ławce nad stawem.
Ludzie przechadzają się. Dzieci się bawią.
Byłoby wszystko dobrze. Byłby odpoczął i poszedł do domu.
Ale zagraniczna wycieczka bogaczy akurat zwiedzała pałac królewski w Łazienkach.
Akurat wyszli bankierzy z pałacu i zatrzymali się przed figurą. Figura przedstawiała boginię grecką z wieńcem na głowie i z mandoliną.
Jakiś pan oprowadza gości i kłania się, i nieprawdziwie uśmiecha. Zupełnie jak restaurator.
Trzeba mu zrobić grandę.
„Niech róże wieńca zamienią się w serdelki, a mandolina w kiełbasę”.
I tak się właśnie stało: stoi posąg z wieńcem serdelków na głowie i gra na kiełbasie.
Siwy pan, jeden z wycieczki, rozgniewał się: mówi coś głośno i laską wymachuje. A drugi tłumaczy, że gniewać się nie należy, bo każdy kraj ma inne zwyczaje.
A Kajtuś dalej:
„Niech środkiem głównej alei przejdzie siedem słoni, pięć wielbłądów i trzy żyrafy”.
Są. Idą. Maszerują garbate wielbłądy, wywijają trąbami poważne słonie, a żyrafy kłaniają się małymi głowami na długich szyjach.
Jedne dzieci się cieszą, drugie boją: a dorośli myślą, że to tak na przyjęcie cudzoziemców.
Ale i tego było Kajtusiowi za mało.
„Niech wszyscy panowie będą w sukniach, a panie w spodniach”.
Teraz dopiero zaczęła się heca.
Bo stoi student z panną i patrzą na słonie.
Nagle:
— Co pan zrobił?
— Ja nic, ale pani co wyrabia?
On gapi się na nią, a ona na niego. On w sukni i damskiej bluzce, a ona w spodniach.
— Co to?
Jakaś babina, gdy zobaczyła, że ma spodnie i męski kapelusz, krzyknęła i zemdlała.
A tu znów pensja56 żeńska. Dwadzieścia par uczennic, a za nimi wychowawczyni. Pilnuje, żeby był porządek i dobre wychowanie. No i masz — jak piorun z nieba. Co ludzie sobie pomyślą, co powie przełożona? W spodniach one i ona.
— Do domu. W tej chwili do domu.
Oczy zasłoniła rękawiczką. Co tchu uciekają.
Opowiadali potem ludzie, że uciekali z Łazienek w jedwabnych sukniach damskich: prokurator sądu, wiceminister poczty, senator, krytyk literacki i profesor higieny.
Ale Kajtusia ubawiło najwięcej, jak, przewracając się, biegli policjanci w pantoflach na wysokich obcasach, w jedwabnych pończochach i w sukienkach tiulowych.
A musieli się nie lada uwijać, żeby bronić przed nieszczęśliwym wypadkiem milionerów.
Bo Kajtuś na zakończenie — jeszcze jeden czar wykonał.
„Niech drzewa staną do góry nogami”.
Drgnęły drzewa odwieczne — duma i ozdoba parku — podskoczyły, wywinęły młynka i stanęły, ale gałęźmi w dół, korzeniami w górę.
Już tak się uwziął, żeby był ostateczny bałagan.
I był.
Tak już jest na świecie.
Wystarczy, by czarodziej wydał parę rozkazów, zaraz ludzie nie wiedzą, na którym są świecie.
Wystarczy, by czarodziej żartem coś przekręcił, zaraz ludzie się martwią i myślą, że koniec świata.
Ot, głupi naród.
Kajtuś wstał z ławki. Już dość ma tego dobrego.
„Niech będzie porządek”.
A sam idzie do domu.
Dosyć tej zabawy.
Gazeciarze sprzedają nadzwyczajny dodatek gazet57.
Drą się jak opętani.
— Zamach na bankierów! Nadzwyczajny dodatek!
— Dodatek nadzwyczajny! Bomba w restauracji!
— Aresztowanie bandy szpiegów! Tajemniczy samochód!
Ludzie kupują. Zbierają się w grupy.
Stoją na ulicy. Czytają.
Kupują wszyscy, więc i Kajtuś kupił.
Czyta.
Niby
Uwagi (0)