Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖
Wyspa Itongo — powieść Stefana Grabińskiego, po raz pierwszy wydana w 1936 roku. Opowiada historię Jana Gniewosza — poczętego w nawiedzonym domu podrzutka przejawiającego zdolności mediumiczne. Robi on karierę w warszawskim środowisku parapsychologicznym, dochodząc przy tym do wniosku, że wolałby się pozbyć swoich nadprzyrodzonych zdolności. Wywołujące je siły nie chcą się jednak z tym pogodzić i likwidują każdą szansę uniezależnienia się od nich. W ten sposób bohater traci kochankę w wypadku samochodowym, a żonę w katastrofie morskiej.
W jej wyniku Gniewosz ląduje na tajemniczej wyspie Itongo. Nadprzyrodzone zdolności zapewniają mu stanowisko króla, pozwalające mu kształtować los mieszkańców wyspy. Po 10 latach Gniewosz wikła się w konflikt z nimi, chcąc zreformować ich religię.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wyspa Itongo - Stefan Grabiński (biblioteka online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
— Za tydzień odjeżdżam do Australii — oświadczyła cicho, lecz stanowczo. — I zdaje się, więcej do kraju nie wrócę.
Głęboka bruzda rozorała czoło inżyniera.
— A co będzie ze mną? — poskarżył się jak dziecko. — Ja dziś już bez pani żyć nie potrafię.
Jasne blaski zagrały w jej oczach. Ujęła mocno w swe dłonie jego ręce.
— A ona? A Krystyna?
— Czczę ją jak świętą, a panią kocham, Ludwiko.
— Więc pojedzie pan ze mną. Znajdzie pan zajęcie jako inżynier w kopalniach mego ojca. Cóż? Zgoda?
Patrzył na nią olśniony od szczęścia.
— Nie mogę uwierzyć temu, co słyszę.
— A jednak trzeba koniecznie — mówiła z uśmiechem na pół smutnym, na pół zalotnym.
— I chce to pani uczynić dla mnie jako dla przyjaciela?
— Może nie tylko dla przyjaciela.
Zarumieniła się cudownie.
Gniewosz, nie władnąc sobą, objął ją wpół i przycisnął do piersi.
— Ludwiko! Ludwiko najdroższa, chcesz zostać moją żoną?
Na ustach jej pocałunku spragnionych znalazł milczącą odpowiedź...
W parę dni potem w kościółku parafialnym Św. Szymona odbył się ich ślub. A nazajutrz odjechali ekspresem na Wiedeń.
Nie zatrzymali się nigdzie dłużej, bo zależało na pośpiechu. Jedną noc spędzili we Wiedniu, drugą w Trieście i tu wsiedli na parowiec zmierzający do Aleksandrii. Żegluga po Morzu Śródziemnym miała przebieg pomyślny. Pogoda dopisywała. Statek kołysany łagodną falą mknął ku brzegom Afryki w rytmach spokojnych. I gdyby nie myśl o ciężko chorym ojcu, byłaby się Ludwika czuła doskonale szczęśliwą. Wypiękniała jeszcze w tym czasie, rozkwitła pełnią niewieściej krasy. Smukłe, dziewicze jej ciało dojrzało w słońcu małżeńskich pieszczot i nabrało kształtów miękkich i rozkosznych. Nieraz z dumą widział Gniewosz, jak gonią za nią pożądliwe lub pełne adoracji spojrzenia młodych mężczyzn.
— You have a very pretty wife21 — wyznał mu raz na pokładzie jakiś siwowłosy, poczciwie wyglądający gentleman. — You happy man22.
Przyjęli te słowa jak od ojca, z życzliwym uśmiechem.
W Aleksandrii zabawili dłużej; okręt pasażerski „The Conqueror”23, którym mieli odbyć dalszą podróż, odchodził do Australii dopiero za trzy dni. Lecz na wycieczkę w głąb lądu nie było czasu. Zresztą Ludwika czuła się trochę zmęczona i wolała odpocząć. Zwiedzili tylko Kair.
Tu spotkała Gniewosza niezwykła przygoda. Po obejrzeniu wszystkich osobliwości miasta wstąpił z Ludwiką do jednej z kawiarń nad Nilem, by posłuchać wieczornego koncertu. Usiedli pod grupą palm, które rozwachlarzały się nad kawiarnianym dziedzińcem. Grała orkiestra artystów zbieranej drużyny. Obok krajowców o wydłużonych, trochę ptasich profilach widziało się twarze Arabów, Turków, Żydów, Syryjczyków i Murzynów.
Muzyka, na ogół hałaśliwa, utrzymywała jednak linię stylu: przewodni motyw orientalnej melancholii przepalającej się w żarze namiętnych wybuchów.
Podczas jednego z antraktów wszedł hinduski fakir z małym, może 10-letnim chłopcem. Rozesłał w pośrodku dziedzińca kilimek i usiadłszy w kuczki, rozpoczął swoje sztuki.
Były typowe, Gniewoszowie znali je z opowiadań i lektury. Najpierw doprowadził w ciągu dziesięciu minut nasienie jakiejś egzotycznej rośliny zasadzonej w wazoniku kolejno do stanu kiełkowania, pączkowania i rozkwitu. Potem popisywał się słynną na Wschodzie sztuką z liną zawieszoną w powietrzu, po której wspinał się jego nieletni pomocnik. Wreszcie przygrywał do tańca na fujarce wężom.
Posypały się oklaski i pieniężne datki. Gniewosz ze sceptycznym uśmiechem przypatrywał się tym łamańcom. Jeżeli była w tym wszystkim krzta prawdy, lekceważył fakira tym bardziej. Nie lubiał ludzi handlujących rzeczami nadprzyrodzonymi, pogardzał nimi jak szarlatanami. Starzec zdaje się zauważył to. Oko jego czarne, spokojne, beznamiętne parę razy spoczęło na inżynierze i jego żonie. Za to inni okazywali mu pełny podziw i uznanie. Odszedł z chłopcem zadowolony z efektu.
Muzyka zagrała taniec derwiszów. Koło jedenastej wieczorem Gniewoszowie powrócili do siebie do hotelu, odległego od kawiarni o kilkanaście kroków. Ludwika, wyczerpana wrażeniami dnia, usnęła natychmiast, Gniewosz usiadł w podcieniu otwartej werandy i wsłuchiwał się w głosy nocy.
Opodal szemrały fale Nilu, z dala dochodziły krzyki kłócących się w nadbrzeżnej knajpie marynarzy, na piętrze ktoś brząkał nieśmiało na strunach egipskiego sistrum24...
W pobliżu odezwał się szelest. Inżynier odwrócił się i ujrzał na stopniach werandy ciemny kontur mężczyzny. Nieznajomy położył palec na ustach i oparł się o poręcz balustrady. Gniewosz poznał fakira.
— Czy twoja lady śpi, sahibie? — zapytał szeptem po angielsku.
Inżynier potwierdził pochyleniem głowy.
— Przyszedłem zamienić z tobą słów parę, sahibie. Dojrzałem w tobie jednego z tych nielicznych ludzi w Europie, którym dane jest obcowanie ze zmarłymi. Wśród nas, synów Wschodu, jest ich więcej. Chciałbym cię ostrzec, sahibie, jak brata, jak pokrewnego mi ciałem i duszą człowieka.
Gniewosz powstał i zbliżył się ku nocnemu gościowi.
— Skąd możesz wiedzieć o mnie cośkolwiek?
— Widziałem twarze zmarłych i duchy przestrzeni otaczające cię. Są ci wrogie. Obraziłeś je, sahibie. Nie jesteś im posłuszny.
— Jestem wolnym człowiekiem.
— Człowiek zależy od mocy nieznanych, często silniejszych od niego. W tym mądrość, by umieć swoją wolę pogodzić z ich wolą, a może przez to i z wolą Przedwiecznego. Prawdziwy mędrzec dorasta do swego losu. Wy, ludzie Zachodu, rzadko to rozumiecie.
— W tym właśnie zasadnicza różnica między nami, Europejczykami, a synami Wschodu, że nie poddajemy się temu, co wy nazywacie przeznaczeniem. Walczymy i stwarzamy swój własny świat. I dlatego poszliśmy naprzód, a wy pozostaliście daleko poza nami.
Po twarzy fakira przemknął cień uśmiechu.
— Pozory, sahibie, pozory. Wielcy mahatmowie25 Wschodu posiadają wiedzę stokroć głębszą od waszych uczonych. Tylko jej nie obnoszą, jak wy, po rynkach i ulicach, nie mieniają na liczmany waszej kultury i cywilizacji. Godzina nasza jeszcze nie wybiła. — Lecz nie po to tu jestem, by cię nawracać. Przyszedłem, bo chcę cię ostrzec. Żal mi ciebie i twojej jasnowłosej lady. Młoda jest i piękna.
Gniewosz niespokojnie spojrzał w głąb domu, gdzie poza zasłoną z maty spała Ludwika. Po chwili uspokojony bezwzględną ciszą zwrócił się znów do niezwykłego gościa.
— Więc co mi radzisz?
— Opuść ją i pozostaw jej losowi. Niech sama jedzie tam, dokąd teraz zdążacie oboje.
— Nie mogę — to moja żona.
— Więc wróć z nią do ojczyzny i nie sprzeciwiaj się więcej woli duchów.
Inżynier położył mu rękę na ramieniu i rzekł cicho, lecz dobitnie:
— Nigdy więcej nie będę ich sługą.
— Pożałujesz tego, sahibie. Zrobiłem, co mi kazał głos wewnętrzny.
— Z rady twojej niestety skorzystać nie mogę. Nie zejdę z obranej drogi.
Wyciągnął rękę na pożegnanie. Fakir dotknął jej lekko końcami palców i odszedł w ciemność.
Gniewosz oparty o balustradę werandy przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę nocy. — Słowa starca wplatały się w nią powoli niby senny haft — kapryśne, irracjonalne, nierzeczywiste. Niby ostatnie, bezsilne echo spraw, które były już poza nim. Czuł się wobec nich silny i opancerzony. Przeciągnął się znużony, ziewnął i zaśmiał się cicho. Odpowiedział mu plusk wiosła i zabłąkany wśród nocy fragment melodii. Ktoś przepływał obok i nucił pogodną, beztroską piosenkę.
Gniewosz odsunął kotarę u wejścia i zajrzał w głąb. Po twarzy jego rozlał się wyraz rozrzewnienia. Na otomanie w dyskretnym blasku matowej lampy spała Ludwika.
Zwinięta w kłębek, z ramieniem prawym podłożonym pod głowę, w złotych lokach, z twarzyczką drobną, dziewczęcą, była jak dziecko uśpione przez piastunkę jakąś cudowną bajką...
Bez szelestu rozebrał się, zgasił światło i położył się obok niej na macie. Oddech jego wkrótce skojarzył się i zrównał z jej oddechem...
Nazajutrz rano „Conqueror” podniósł kotwicę. Czas był pogodny, słoneczny. Poranna bryza trzepotała wstążką bandery patronującej okrętowi na maszcie przednim. Parę egipskich flag zahisowanych26 w porcie pożegnało suwerenny statek hołdowniczym pokłonem. Wzięto kurs na Suez.
Podróż kanałem i Morzem Czerwonym odbyła się spokojnie. Koło przylądka Guardafui wskutek gęstej mgły omal nie przyszło do katastrofy. Tylko dzięki przytomności umysłu kapitana Petersona uniknięto zderzenia z paquebotem27 francuskim, powracającym do ojczyzny z Madagaskaru.
Wpłynęli szczęśliwie na roztocza Oceanu Indyjskiego. Zaczął wiać łagodny passat. Wsparci o burtę ramię przy ramieniu, Jan i Ludwika spędzali dnie całe na pokładzie. Od morza szedł na nich czar i zaduma bezkresów. Godzinami stali wpatrzeni w ciemnoszafirowe rozłogi. Spokój wielkich wód kołysał dusze w hamaku ukojenia. Śnili na jawie. Rzeczywistość przesłaniała im przędza marzenia.
Statek minął Cejlon i zmierzał w kierunku południowo-wschodnim, ku Australii. Weszli w strefę tropikalnych upałów. Ludwika znosiła je z trudnością, posyłając pochylonemu nad jej leżakiem mężowi znużone od skwaru uśmiechy. W cieniu rozpiętej opiekuńczo pomarańczowej umbrelli twarz jej wydała mu się drobniejsza jeszcze i jakby oddalona. Brał jej rękę w swe dłonie i gładził pieszczotliwie.
— Courage, madame28! — pocieszał, przechodząc mimo, kapitan Peterson. — Spodziewamy się odmiany.
Jakoż przyszła. Nazajutrz od rana dął silny, chłodny wiatr. Opływali wtedy południowo-zachodni cypel Australii. Koło południa dma spotęgowała się, horyzont zasnuł chmurami i lunął ulewny deszcz. Marynarze nadzy po pas wystawiali z rozkoszą zbrązowiałe ciała na działanie deszczu. Wieczorem wypogodziło się. Nad statkiem wysklepiło się gwiaździste podzwrotnikowe niebo, przeżegnane szerokim rozmachem Południowego Krzyża. Noc tę przespała Ludwika na pokładzie.
W ciągu najbliższych dwóch dni żegluga miała przebieg normalny. Na wysokości Wysp Kangurowych barometr zaczął gwałtownie spadać. Wśród załogi dało się odczuć lekkie podniecenie. Przestwór zaległa duszna, przyczajona cisza. Zbliżał się cyklon.
Peterson zeszedł do kotłowni i długo konferował z palaczami. Po powrocie na pokład twarz miał zimną, skupioną. Gniewosz zauważył, że tłoki pracują ze zdwojoną siłą, a okręt zbacza wprost na południe.
— Nie zawiniemy po drodze do Melbourne? — zagadnął kapitana.
— Nie. W czas sztormu na pełnym morzu „miękko”. Wolę nawet opłynąć Tasmanię, niż dostać się w szpony huraganu niedaleko wybrzeża. Byle tylko nie wpaść w jego „oko”.
Wieczorem zerwały się pierwsze podmuchy i zalały pokład wielką falą. Pasażerowie pochowali się po kajutach. Skończyła się morska sielanka, przemówił żywioł. Peterson noc całą nie schodził z wyżki29. W przerwach pomiędzy jednym a drugim atakiem grzywaczy głos jego spokojny, opanowany grzmiał donośnie przez megafon.
„Conqueror” heroicznie zmagał się z nawałnicą. Chyżość jego spotęgowana przez napór wiatru z rufy doszła nad ranem do wymiarów fantastycznych. Statek leciał po falach, nie płynął. Koło południa podoficer obsługujący aparat radiotelegraficzny przy wyznaczaniu położenia okrętu ze zdumieniem stwierdził, że znajdują się o parę mil morskich na południowy wschód od Tasmanii. Kapitan polecił zrobić zwrot przez sztag30 i skierować statek dziobem na północ. Był to ostatni manewr, na który zdobył się jeszcze „Conqueror”. Odtąd stał się igraszką tajfunu. Miotany jak piłka przez rozhukane wały pędził z zawrotną szybkością w nieznanym kierunku. Rozpętany żywioł wytrącił z rąk ludzkich wszelką inicjatywę. Unosił w nieskończone dale. Rwał ku tajemniczym przeznaczeniom. Orientacja była niemożliwa.
Po pięciu dniach szaleńczej galopady raczej intuicją niż drogą obliczeń i pomiarów doszedł kapitan do wniosku, że pędzą jak opętani po podzwrotnikowych wodach Pacyfiku, na południe od Archipelagu Polinezyjskiego. Następnego dnia statek, przemykając jak potępieniec mimo jakiejś zabłąkanej w pustyni wodnej rafy atolu, zaczepił kilem o wystającą z jej calizny ostrogę. Zachrobotało coś straszliwie pod kadłubem i „Conqueror” śmiertelnie raniony przechylił się na bok. Awaria musiała być znaczna, bo parowiec nagle stracił dotychczasową chyżość i zaczął słaniać się. Woda gwałtownie wdzierała się do rozprutych jego wnętrzności.
— Do pomp! — zagrzmiał rozkaz kapitana.
Rzucono się do wyczerpującej, bezpłodnej pracy. Po sześciu godzinach woda wtargnęła do kotłowni i pozalewała paleniska. Zbliżał się koniec.
Radiotelegrafista Sleet wysyłał ostatnie rozpaczliwe depesze błagające o pomoc. Spuszczono jedyne dwie pozostałe jeszcze szalupy ratunkowe. Wypełnili je podróżni tak szczelnie, że od razu groziły wywróceniem. Załoga z kapitanem pozostała na pokładzie.
— Starajcie się jak najdalej odsadzić się od okrętu! — krzyknął Peterson przez tubę do kierowników szalup.
— A pan tu jeszcze, inżynierze? — zdumiał się w następnej chwili, spostrzegając Gniewosza, który wynosił z kajuty na ramionach omdlałą żonę.
— Chciałem ją ocucić — tłumaczył się inżynier — i dlatego tymczasem wyprzedzili nas inni. Czy nie ma już dla nas miejsca?
Peterson zwrócił się do ludzi w bliższej statku szalupie, która właśnie odbijała od burty:
— Halo! Brown! Miejsce dla jednej kobiety!
Odpowiedziały mu głosy protestu.
— Rzuć im ją pan do łodzi, dopóki to jeszcze możliwe! — krzyknął Peterson — Sternik Brown ją przyjmie. Liczę na niego. Rzuć ją pan, póki czas!
Gniewosz objął Ludwikę ostatnim, rozpaczliwym spojrzeniem, dotknął ustami jej ust i mierząc oczyma odległość, rzucił ją. Na chwilę serce przestało mu bić w piersi. Para rąk brązowych muskularnych wyciągnęła się z szalupy ku spadającemu ciału i w porę pochwyciła w powietrzu.
— All right! — rzekł spokojnie Peterson. — Wiedziałem, że Brown nie zawiedzie.
Gniewosz trupio bindy stał obok na kapitańskim mostku i wpatrywał się w oddalającą się szybko szalupę. Łódź zmierzała z wysiłkiem w stronę pierwszej, która zdążyła już odpłynąć od okrętu na bezpieczną odległość. Wtem poprzez huk bujowiska przedarł się okrzyk grozy.
— Zatopiła ich wielka fala — stwierdził Peterson obserwujący przez lunetę szalupę pierwszą. — Może to i lepsze niż śmierć z głodu i wyczerpania po kilkudniowej tułaczce po pustyniach oceanu.
Gniewosz z zaciśniętymi ustami śledził ruchy „swojej” szalupy. Była wciąż jeszcze w zasięgu wpływów „Conquerora” i ciężko borykała się ze wzburzoną przelewą. Lada chwila mogła podzielić los swej towarzyszki. Inżynier powiódł oczyma po horyzoncie. Beznadziejność! Wszędzie rozdąsane morze, góry wodne, strzępiaste, zielonomodre ściany. Znikąd pomocy.
— Żegnajcie, chłopcy! — usłyszał jeszcze słowa kapitana stojącego tuż obok na wyżce. — Odchodzimy w sumieniach naszych spokojni.
— Good-bye, kapitanie! — odpowiedział mu chór marynarzy.
Gniewosz uczuł, jak woda podmywa mu nogi i sięga kolan, jak czyjaś ręka przytwierdza go liną do bariery mostku. W ostatniej chwili, gdy statek już zanurzał się pod powierzchnię oceanu, ujrzał, jak głęboki lej wodny, wytworzony przez tonący „Conqueror”, wessał w swoją orbitę pozostałą szalupę; wciągnięta w wiry wodne ginącego okrętu poszła za nim na dno. Gniewosz zachwiał się i stracił przytomność...
Gdy po wielu, wielu godzinach otworzył oczy, uczuł straszliwe pragnienie i rozsadzający czaszkę ból głowy. Upalne, podzwrotnikowe słońce przepalało mu ciemię. Słona, niemal gorąca woda oceanu przeżerała mu skórę.
— Ludka nie żyje! — przerwała drętwotę półuśpienia pierwsza zła nowina. — Nie żyje!
Zwinął się w sobie od bólu jak robak i znów zamknął oczy. Lecz raz puszczony w ruch aparat myśli nie próżnował: wysnuwał nowe przędziwa:
— Dlaczego nie zginąłem wraz z nią? Może lepiej było nie rzucać jej do szalupy?
Dopiero teraz uświadomił sobie ból w prawym ramieniu, przywiązanym do czegoś twardego. Spojrzał dookoła. Morze. Bezmiar rozkołysanych wód. Pogoda. Słońce w zenicie. Pustka.
Wykręcił z trudem głowę
Uwagi (0)