Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖
Poganka to powieść autorstwa Narcyzy Żmichowskiej wydana w 1846 roku. Opowiada historię miłości Beniamina do pięknej Aspazji, tytułowej poganki.
Główny bohater zaślepiony miłością do kobiety dystansuje się od dotychczasowego życia — jest w stanie zrobić dla niej wszystko, nie mówiąc już, że zaczyna zatracać się w tym uczuciu… Sama Aspazja za to bawi się jego uczuciami, zadowolona z powodzenia u mężczyzn.
Poganka to powieść romantyczna, która zwraca uwagę swoim wyszukanym językiem. Inspiracją do napisania tego utworu była ponoć nieszczęśliwa miłość autorki do Pauliny Zbyszewskiej. Sama Narcyza Żmichowska to reprezentantka doby polskiego romantyzmu. Jest ponadto uważana za jedną z prekursorek polskiego feminizmu. Jej światopogląd wpłynął znacząco na ukształtowanie sytuacji kobiet w Polsce.
- Autor: Narcyza Żmichowska
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska
Pozwieszane nad gościńcem dłuższe drzew konary biły mię w twarz, biły mię w oczy — łatwo mogłem o pień który głowę sobie rozbić. — Cóż tu czynić, moi państwo? — Oto żebyście wiedzieli, z całej siły na większy pośpiech gwizdnąłem Sokołowi — a potem przytuliłem się do jego miękkiej grzywy, jak dziecię do najwygodniejszej poduszki — i myślałem — „ha! niech sobie leci, gdzie chce i póki chce mój Sokół”. — Więc też Sokół leciał — a mnie leciały przez głowę różne obrazki, roidła28, wspomnienia — aż nadleciały i słowa Cypriana w owej pamiętnej nocy słyszane. — Doprawdy zdało mi się, że nie przez porównanie, ale rzeczywiście, widomie, osobiście, z przestrzenią się ścigam. — Było to jakieś dziwnie miłe uczucie — przestrzeń uciekała poza mnie czarnym potokiem usuwającej się spod końskich kopyt ziemi — przestrzeń tuż obok mnie biegła dwoma rzędami ciemnych, dziwaczących, olbrzymich postaci — przestrzeń wyścignęła mię w górze wielką z rozpiętymi skrzydłami chmurą, której dobiec nigdy nie mogłem, którą zawsze jakby ducha ptaka widziałem przed sobą. — Ach! powiadam wam, że to było prześlicznie. — Gwizdnąłem raz jeszcze — Sokół nie biegł, nie leciał — Sokół chyba swoim mocnym przyśpieszonym oddechem wciągnął w siebie całą bajeczną miejsca odległość — gdyż nagle uciekły postacie olbrzymy, uciekł ptak chmura, został tylko przestwór bez granic — bez przedmiotu — bez tła — ale przestwór głośny świszczącym koło uszu powietrzem i bijącymi o kamienisty grunt podkowami, przestwór rozjaśniony od spodu rzęsistym gradem iskier, które w przelocie łącząc się promieniami, tworzyły czasem niby łamania się jakiejś ognistej fali — a z jednej i z drugiej strony tak ciemny — tak ciemny, że chyba świata nie było. — Wtem nagle wyskakuje masa czarna, ogromna — to góra, ale daleko — na tej górze łuną bije godna tego krajobrazu pochodnia — może wybuch Wulkanu?... ot, już blisko... nie, to nie Wulkan — to gmach tylko cały w płomieniach — a mury grube jak czarna siarka odbijają nieprzejrzystymi kratami od tej ze wszystkich okien rażącej światłości. — Czy gmach się pali?... Nie — to jakaś uczta zapewne, bo mię niby dźwięk muzyki zaleciał — niby gwar ludzkich głosów — ale Sokół tym okropnym rżeniem boleści i trwogi, co to je kwikiem końskim nazywają, zgłuszył wszystko — poczułem drgnięcie całej skóry jego — mokre płaty ciepłej piany padły mi na ręce i na czoło — znać było, że sił nowych dobywa. — Chciałem wstrzymać — żal mi się zrobiło karego — lecz gdzież tam wstrzymać podobna? — Szarpaliśmy się przez chwilę, a ledwie tego dokazałem, że gdym chciał w tył zawrócić, on na bok skręcił i znowu biegł strzałą. A więcej moja niż jego była w tym wina. — Przyznam się, że lubiłem ową tabunową niesforność — i nigdy go od tysiącznych nie odzwyczaiłem narowów, bo mi jakoś było przyjemniej pohulać na takim samowolnym i dzikim stworzeniu, milej popróbować się lub jak dnia owego poszaleć z taką swobodną i nieugiętą naturą, niż mieć tylko ciągle posłuszne mej woli narzędzie. — Zresztą trzech rzeczy pewny byłem — nóg Sokoła, że się nie potkną — popręgu siodła, że nie pęknie — siebie samego, że nie spadnę i że gdy zechcę, bez szwanku choćby w największym pędzie na ziemię zeskoczę.
Tymczasem przez cały dzień nabrzmiewające chmury coraz gęściej zbijały się po niebie — przeciągły huk grzmotu rozlegał się i konał długim, ponurem echem — od chwili do chwili błyskawica zapalała pół widnokręgu i znów gasła — gorącość jakaś ciężka, dusząca wypełniła powietrze, ale żaden wichru poświst, żadna deszczu kropla nie ulżyły obłokom, nie odświeżyły ziemi. — Spojrzałem dokoła, góra, zamek, światła, wszystko jakby się w ziemię zapadło i zniknęło bez śladu. — Gdzie szła droga, ni dopatrzyć, ni domyślić się nawet. — Wtem chrapliwy i natężony oddech drugiego konia ucho moje uderzył. — Zwróciłem się na prawo i rozeznałem wśród ogólnej czarności jakąś czarność mocniejszą, prawie do cieniu29 mojego podobną, gdyż miała także kształt ludzkiej na koniu siedzącej postaci.
— Z drogi, z drogi! — ozwał się głos pewny, rozkazujący, lecz miękki, jak gdyby się z piersi niedorosłego młodzieńca wydobył.
— A z której i na którą, mój niewidzialny towarzyszu? — odrzekłem bardzo wesoło — wdzięcznym ci będę, jeśli mi to powiesz, gdyż właśnie zdaje mi się, że zbłądziłem trochę.
Zamiast odpowiedzi usłyszałem mocne świśnienie30 pręta i smagnienie31, które na łeb Sokołowi padło — a potem śmiech przycięty, wyzywający i szelest niby długiej szaty, która mię w przelocie lekko nawet z boku musnęła.
Zerwałem się na strzemionach, jak gdybym mógł był i sam dowidzieć, i stać się widzialnym.
— Ha! kiedy tak! — krzyknąłem — więc teraz mnie z drogi, mnie z drogi precz!
I w tejże chwili owładnąłem Sokoła, co się zżymał i wyginał, potoczyłem nim jak dzieckiem, jak własną ręką, jak myślą moją — nie zastanowiłem się, co chcę uczynić, co zrobię? tylko instynktowie32 czułem potrzebę ciśnięcia się na poprzek temu szaleńcowi, choćbyśmy we wzajemnym starciu wszystkie kości mogli strzaskać sobie. — Mój kary odgadł zamiar — rozjątrzony własną obelgą, lepiej, zupełniej zjednoczył się z chęciami moimi; wszystkich muskułów siłę natężył i wspiął się niby do przeskoczenia najwyższej bariery — lecz nagle — długim wężem rozdarło się niebo — piorun — trzask — blask — jedno oka mgnienie — czy wy rozumiecie, jak to wszystko było prędkie — jak niespodziane. — A jak to trwa długo!... Jam ją wtedy ujrzał po raz pierwszy.
Tak jest, po raz pierwszy ujrzałem przy jednym błysku pioruna. — I najpierw zalśniła mi tylko jej twarz blada a cudnie piękna — reszty postaci dowidzieć nie mogłem. — Pamiętam, że targnąłem koniem — że później on mną targnął — że niepojętym dziwem utrzymaliśmy się oba, ale jak się to stało? jakim sposobem wkrótce zrównałem się z nią i przy jej boku koń w konia sadziłem? — tego dziś jeszcze sobie wytłumaczyć nie mogę.
Długo jechaliśmy tak obok siebie w najgłębszym milczeniu, tylko już wicher zrywać się zaczynał; kiedy niekiedy szerokie krople deszczu na twarz lub ręce spadały i kiedy niekiedy znowu świstał w powietrzu ów pręt do biegu naglący — ale przynajmniej nie mojego na ten raz wierzchowca. I owszem, znać było, że ciemna postać kobiety chce mnie prawem prostego wyścigu uprzedzić. Lecz nie z Sokołem taka sprawa — mój Sokół wyciągnął się struną tuż przy ziemi i na krok przegonić się nie dał — i pędziliśmy oboje, a tylko z ruchu i ze słuchu miarkowałem, że po kamieniach lub po piasku, że po zagonach lub po łąkach pluskających wilgocią. — Nareszcie droga w górę się podniosła i galop naszych koni ociężał trochę. Towarzyszka moja z największą niecierpliwością kilka razy syknęła — a mnie się zdało, że poza nami tętent jakiś słychać było.
— Nie — nie! aby też oni mię nie dościgną! — powtórzył kilkakrotnie ten sam głos śmiały a dźwięczny, który mi się z początku głosem młodzieńca wydawał i nie wiem, czy za jego pomocą czy za pomocą ostrogi na długość szyi końskiej ciemna postać wysunęła się przede mnie. — Deszcz już wtedy lał strumieniami — błyskanie ustało — nie widziałem nic a nic dokoła — tylko mi wśród czarnych owej nocy obrazów świeciła jakby czarodziejską sztuką dokładniej w pamięci odbita twarz tej kobiety — a twarz sama bez innych członków ciała, bez zaokrąglenia nawet w pełność wydatnej głowy — twarz jakby z srebrnej tarczy księżyca wykrojona na tle zupełnie bezbarwnego nieba.
Czyż ja chciałem ją gonić — to Sokół mój gonił przecież — gonił — i gdyśmy u szczytu góry stanęli, kopyta jego o bruk zadzwoniły. — Rozeznałem jakieś załamy murów — po odbiciu tętentu odgadłem, że się jedno i drugie sklepienie przebywa, aż na koniec brzęknął gdzieś łańcuch — rozpadła się, mógłbym najsprawiedliwiej powiedzieć: rozpękła, wzniesiona przed nami masa i niespodzianie płomienna jasność wylała się z tego otworu — domyśliłem się tylko, że to był ów gorejący zamek, do którego z innej przybyłem strony, ale przekonać w pierwszej chwili nie mogłem się zupełnie, tak mię to nagłe światło oślepiło. — Gdy mi źrenica nieco przywykła do niego — ujrzałem przez dwóch ludzi trzymaną i pąsowym okrytą czaprakiem śliczną arabską klaczkę, trochę do naszej Zitty podobną, ale daleko piękniejszej rasy jeszcze. — Ta, która na niej jechała przed chwilą — już zsiadła i zniknęła — przy mnie zaś stał Murzyn w bogatym żółtym ubiorze i niby na odebranie cugli czekał jedynie.
Gdybym się był wtedy kogo bądź tylko o drogę zapytał — gdyby konia skręcił, gdyby wrócił do domu!... ha, prawda! nic by to nie pomogło już. — Mnie też myśli podobne nie przyszły do głowy. — Zeskoczyłem na ziemię, Murzyn konia odebrał, a przy progu sieni stojący z wielką srebrną laską, żółto i czarno ubrany szwajcar, w milczeniu skłonił mi się i drzwi wskazał na lewo — poszedłem na lewo i tak ciągle niemymi znakami służących wiedziony przebyłem pełno salonów azjatyckim zbytkiem ozdobnych, aż na koniec wszedłem do małej przybocznej komnaty, gdzie dwóch chłopców naraz jako gotowych do usług stanęło.
— Co pan rozkaże?
— Jakiego pan sobie życzy przebrania?
W istocie czas było, żeby już przecie głos ludzki wywiódł mię z tego odurzenia, w którym od chwili mego przybycia zostawałem. Zapytania chłopców przekonały mię, że mój sen rzeczywistością — że ja z żywymi ludźmi mam do czynienia.
— Nic nie rozkazuję i żadnego nie chcę przebrania — odpowiedziałem im po chwili — szczególniejszy przypadek sprowadził mię w te miejsca — nie znam w nich nikogo, ale znać bym pragnął, żeby się z obecności mojej usprawiedliwić i wytłumaczyć.
Chłopcy z zadziwieniem po sobie spojrzeli.
— Przed kim pan chcesz się tłumaczyć? — zagadnął jeden z nich wreszcie.
— Przed panem lub panią waszą.
— Pana nie mamy — odparł z niejaką dumą starszy, prześliczny brunecik w szkockim ubiorze, w czarnej, aksamitnej, z orlim piórem czapeczce. — I pani jest panią tego zamku, lecz nie naszą panią — przydał drugi młodszy jego towarzysz, jaśniejszych włosów, jaśniejszych oczu, ale tak podobny pierwszemu, jak drobniejsze i nieco bledsze tylko tego samego obrazka odbicie.
— Więc chciejcież mi powiedzieć, czy z panią tego zamku będę mógł się widzieć?
Rzucili okiem na zegar i prawie jednocześnie odrzekli:
— Za dwie godziny dopiero ma się bal zacząć.
— Lecz ponieważ ja na balu nie będę — niech który z was pójdzie i wcześniejsze wyrobi mi posłuchanie.
Ledwo tych słów domówiłem, drzwi się otworzyły i wszedł wysoki, chudy mężczyzna cały czarno ubrany ze złotym łańcuchem, który mu po zwierzchniej sukni od ramion aż za piersi spadał.
— Moja pani — rzekł tak jednotonnym głosem, jak gdyby echo w nim tylko jego własne powtarzało słowa — moja pani pozdrawia pana gościem w domu swoim — prosi, żebyś z nią dzielił ucztę nocy dzisiejszej i przyjął, jaki sam zechcesz, ubiór dla odmienienia sukien deszczem zmoczonych.
— Proszę w imieniu moim (znowuż uczułem, że mię sen ogarnia, odpowiedziałem jednak z największą w świecie powagą), złożyć za gościnność dzięki — a na rozkazy oświadczyć posłuszeństwo.
— A zatem pan będziesz na balu i przebierzesz się? — zapytał młodszy chłopiec po odejściu wysokiego jegomości.
— Będę na balu i przebiorę się — powtórzyłem jakby z pamięci jedynie.
— Och! to dobrze! och! to dobrze! — zawołały chłopczyki i potem jeden przez drugiego zaczęli mi różne wyliczać stroje.
— Przebierz się pan za Turka, to strój taki pyszny, diamentów na nim tyle — mówił starszy.
— Przebierz się pan za minstrela! to nierównie piękniej — głosował młodszy.
— Za rycerza, mamy zbroję lekką, stalową, całą złotem nabijaną.
— Za Albańczyka, och! już lepiej za Albańczyka!
— A ja powiadam, że za króla z uczty Baltazara! to najbogatsze.
— Co też ty wygadujesz — ten pan taki młody miałby się za
Uwagi (0)