Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖
Poganka to powieść autorstwa Narcyzy Żmichowskiej wydana w 1846 roku. Opowiada historię miłości Beniamina do pięknej Aspazji, tytułowej poganki.
Główny bohater zaślepiony miłością do kobiety dystansuje się od dotychczasowego życia — jest w stanie zrobić dla niej wszystko, nie mówiąc już, że zaczyna zatracać się w tym uczuciu… Sama Aspazja za to bawi się jego uczuciami, zadowolona z powodzenia u mężczyzn.
Poganka to powieść romantyczna, która zwraca uwagę swoim wyszukanym językiem. Inspiracją do napisania tego utworu była ponoć nieszczęśliwa miłość autorki do Pauliny Zbyszewskiej. Sama Narcyza Żmichowska to reprezentantka doby polskiego romantyzmu. Jest ponadto uważana za jedną z prekursorek polskiego feminizmu. Jej światopogląd wpłynął znacząco na ukształtowanie sytuacji kobiet w Polsce.
- Autor: Narcyza Żmichowska
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Poganka - Narcyza Żmichowska (internetowa biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Narcyza Żmichowska
I z ostatnim słowem Cyprian, który w ciągu swej mowy rzeźwiał i silniał widocznie, nagle wstał z łóżka, jak gdyby najzdrowszy w świecie i prędko ubierać się zaczął.
— Aha! mój Beniaminku — ze śmiechem wołał na mnie — jeszcze mnie ledwo przez połowę rozumiesz — jeszcze mnie wcale nie rozumiesz nawet.
— Wcale nie rozumiem, prawdę powiedziałeś — odrzekłem wolno, z namysłem.
— Bo też ty niczego nie rozumiesz, ani szczęścia, ani nieszczęścia, ty dziecko jeszcze!
— Mylisz się, ja tylko nie rozumiem siebie w twoim obrazie.
— Ale chciałbyś zrozumieć — ot, ciekawość, pierwszy gradus20 do piekła — i zdaje ci się niby, iż mógłbyś walczyć z nieszczęściem, które jest wieczną, niespokojną i nigdy niezaspokojoną życia ciekawością — daj pokój tym urojeniom — idź swoją drogą, bądź szczęśliwym — poznawaj i bierz.
Jako widzicie, moi państwo, Cyprian zaczynał dziwaczyć, miał gorączkę, ale po co ja go słuchałem, tak słuchałem uchem i duchem. On tymczasem chodząc, rozmawiając, zbliżył się do wielkiego zwoju płótna, który stał w głowach jego łóżka, niedaleko ode mnie właśnie, dotknął się go i, dziwna rzecz, drgnąłem, jak gdybym niespodzianie uczuł owo dotknięcie.
— Pokaż! — zawołałem tylko.
— Cyprian wstrzymał się, — ona tu jest, rzekł z cicha — moją Aspazję już mam — pierś wzniosła się westchnieniem, czoło potęgą myśli rozświetliło, usta otwarły słowem miłości, może pocałunku obietnicą, — już ją mam, ona tu jest blisko nas obu — moja Aspazja płomień — moja Aspazja dźwięk — moja Aspazja rozkosz w mądrości i mądrość w rozkoszy! — moja Aspazja, ta kochanka moja, co mi zobojętniła na koniec wszystkich kobiet wdzięki, co wiecznym złudzeniem, nieodstępną wizją, stanęła w dziecinnych moich dumaniach i w snach nocy niespokojnych — moja Aspazja!... moja!... lecz ty będziesz jej — o tak, Beniaminie — wyczerpnąłem21 wszystkie skarby duszy mojej na utworzenie tego obrazu kobiety — dziś nie wiem, czy ona tak bogatą, czy ja tak ubogim, ale zabrakło mi nawet ideału do stworzenia godnego jej miłości kochanka, kiedy już wystąpiła z martwego płótna, żywa i jasna, kiedy usiadła przede mną w całym majestacie podzielanego szczęścia, cofnąłem się przed własną potęgą i przed własną nieudolnością. Zrobiwszy tyle, zadrżałem... bo mi się zdało, że już więcej zrobić nie potrafię, od roku żyję w tej walce okropnej, w tych zapasach z niedokończonym dziełem, może być, że mnie to utrzymuje właśnie, bo juścić pewnym zdaje mi się, że gdy skończę mój obraz, skończę cały mój zawód i umrę, ale jak ci mówiłem przed chwilą, śmierć mnie nie przeraża, gdy przeciwnie, tak długie wysilenie trudzić zaczynało, — od wczoraj dwukrotnie szczęśliwy jestem — znalazłem! — znalazłem! — Bóg mi sam ciebie dał, Beniaminie! jaki ty szczęśliwy! jaki piękny przy jej boku będziesz! — Cały wieczór wczoraj uważałem cudny owal twojej twarzy i tę ruchów rześkość, i tę miękkość spojrzenia, i ten hardy rzut młodego karku, i ten pieszczotliwy ust całych obwód... sprzeciwiałeś mi się czasem jakimś wyrazem niespokojnego smutku, ja ciebie nie mogę pojąć smutnym... nie... mów, co chcesz sobie — smutek ci nie przystoi. — Ty powinieneś być szczęśliwym — dlatego to położywszy się, daremnie chciałem zasnąć, mieniłeś mi się we wszystkie zmiany twojego oblicza, a dobrej chwili podchwycić nie mogłem — ha! — wtedy wziąłem świecę — poszedłem do ciebie, i znowu — znowu ty byłeś tym, którego po świecie szukałem tak długo — piękny! o jaki piękny! — pod głowę lekko w tył zarzuconą jedną rękę podłożyłeś, druga sama niedbale wyciągnięta wzdłuż ciała twego opadła, szyja biała niby utoczona, cudnym spadkiem łączyła się z nieco odkrytymi ramionami, pierś młoda, marmurowa a gorąca drżała przyspieszonym oddechem i rajskie jakieś widziadła na uśpione rysy wstępowały, niby duchy z głębi spokojnej wody na jej powierzchnię szklisto22 falującą — obudziłeś się, myślałem zrazu, że wszystko utracę, lecz nie, ja wszystko odzyskałem, och i więcej nawet! — Jakżebym chciał już wziąć paletę i pędzel do ręki, żeby mnie nie odbiegła ta postać snem własnym i wrażeniem słów moich ożywiona, żeby mi się mgłą nie rozwiał ten młodzieniec z jasnym czołem, z przesilającym się w męskość dzieciństwem, z gwałtownością pierwszej żądzy, ze słabością ostatniej trwożliwości swojej; ten młodzieniec taki już silny, taki już dumny, taki już chciwy, że by chciał na jednych ustach — „pocałować wszystkie kobiety od północy do południa” albo jednym zamachem ściąć wszystkie głowy straszliwej hydry tego świata, albo jednym ramion objęciem wszystkich ludzi jak braci do serca przytulić, albo jedną złotą czarą wszystkich uciech spełnić toast i być sławnym, pięknym, szczęśliwym, kochanym, — ach! i kochać! bez miary, bez końca... wszakże to jest mój Alcybiades, mój Beniamin, mój prześlicznej Aspazji kochanek...
Cyprianowi koniecznie trzeba było tak się rozmarzyć, Cyprian był artystą, — lecz ja dzieckiem wtedy byłem i naprawdę rozlubowałem się... szczęściem, nie w sobie jeszcze — ale w słowach jego, w takim, jak on go wyrazami malował, Alcybiadesie.
Czułem, że od serca po całej piersi, a od tyłu głowy po całym czole rozchodziły mi się niby jakieś gorące promienie i koła, pochwyciłem trzymane przez Cypriana płótno i zacząłem wszystkie obwijające je sznurki rozrywać z pośpiechem. A wtem drzwi się uchyliły, na palcach, cichuteczko weszła matka o syna swego niespokojna. Cyprian wytrącił mi z rąk na wpół odwiniętą pakę i pospieszył do wchodzącej. — Jeśli z was kto ma jaką skłonność do mistycyzmu, niech sobie wystawi, że w tej chwili dwa duchy walczyły o całą przyszłość moją, duch ciemny, niekształtnie jeszcze uwinięty23 w owe grube pakunkowe płótno, potrącony ręką brata, z wolna toczył się po ziemi jak gad plugawy, co by niechętnie miejsca ustępował; a duch jasny, kobieta, matka, spokojnym uśmiechem, tkliwym słowem ścierała jego potęgę, zabierała mu chwilę po chwili życia mojego i odepchnęła go wreszcie daleko, przynajmniej na czas jakiś odepchnęła jeszcze.
Z początku łajała matka Cypriana, że wstał zbyt prędko, widząc go jednak prawdziwie zdrowszym i weselszym, sprowadziła nas obu do pokoju, w którym wszyscy razem, tak jak tu dzisiaj na przykład, ciepły obsiedliśmy kominek. Julcia trochę śpiewała, dzieci dużo krzyczały, a gdyśmy na noc do siebie wrócili, Cyprian już nie chciał płótna swego rozwinąć. — Tak przeszły wszystkie dni świąteczne i wyjechałem z domu, obrazu nie widziałem, a Cyprian był zdrowszy.
O, bodaj to mieć młode, czyste jeszcze serce! to jak muszla z dalekiego morza! — w niej każda rana — perłą; w nim każdy niepokój ideałem — rzuć garść błota do takiego serca, po jednej marzeń godzinie będziesz miał błoto w diament skrysztalone. — Święć się, święć się, wieku młody.
Ach! żebyście wiedzieli, jak ja skrysztaliłem słowa Cypriana! a mieszkałem z nimi całe sześć miesięcy prawie sam na sam, wśród gór i lasów. — Pokochałem się w Aspazji — nie była to owa marzycielska, bezcelna24 miłość, nie były to owe sny i tęschnoty za niepoznanym uczuciem — owe błąkanie się po raz pierwszy zbudzonego napływem gorętszej krwi serca. Nie, ja kochałem wyraźnie słowa mego brata i tę postać z obrazu, która przecież istniała, chociażem jej nigdy nie widział. Miałem pojęcie na uczucia moje, miałem i przedmiot pojęcia, tylko jednego rzutu oka brakowało. Czasem byłbym dosiadł konia i ku domowi pędził niecierpliwy — ale częściej — co mi po tym spojrzeniu! ja kochałem Aspazję, kapłankę szczęścia, piękności, rozumu. Szczęście, piękność i rozum, to była miłość moja. — Pierwej żyłem tym, co mi samo przez się z życiem nadpłynęło, — teraz roztworzyłem chciwe ręce i sięgałem na wszystkie strony po marzenia, po objawy, po wiedzę. — Pierwej, gdy co nie było ukochaniem moim, to mijałem bez uwagi, bez myśli; — pierwej świat mój był najcudniejszym zaiste światem, ale światem maleńkim, światem, od którego odpadła dla mnie w niebyłość25 cała jego resztująca masa — teraz nic obojętnym, nic czczym — teraz z wszystkiego ja muszę coś wziąć, muszę wycisnąć chwilkę przyjemności, zajęcia, nauki, a jeśli nie, to dopiero ciskam z oburzeniem i odznaczam sobie uczuciem wstrętu, gniewu, pogardy; a martwego nic nie ma dla mnie. Dostał mi się świat nowy, świat drugi, zupełny; więc wszak prawda, że kochałem Aspazję? — Mnie się zdaje, że wtedy kochałem ją najwięcej, najprawdziwiej, bo wtedy i tylko wtedy niby ptak, co wszystkie pióra do lotu rozwinie, niby okręt, co wszystkie żagle na wiatr pomyślny rozpuści, ja rozwinąłem wszystkie władze mego ducha, rozpuściłem wszystkie istoty mojej żywioły i leciałem i pędziłem w nieskończoność — w nieskończoność!... O, ja wtedy najwięcej Aspazję kochałem!
Jednego dnia, był to dzień lipca, ale już
Uwagi (0)