Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Ostatnia była to rzecz, jaką widziałem. Już bowiem porwały mnie krzepkie ręce, odrywając mnie od boku okrętu, a wraz potem zdało mi się, jakoby grom we mnie trzasnął; zalśnił mi w oczach płomień ogromny i padłem bez zmysłów.
Gdym przyszedł do siebie, leżałem w ciemności, wielce obolały, skrępowany na rękach i nogach, a przy tym ogłuszony mnóstwem niezwykłych hałasów. W uszach mi brzmiał huk wody — jakoby jakiejś olbrzymiej młynówki — bębnienie rozbryzgujących się ciężkich kropel, łomotanie żagli i przeraźliwe nawoływania okrętników. Cały świat to piętrzył się zawrotnie w górę, to zawrotnie opadał kędyś w dół; byłem tak schorzały i potłuczony na całym ciele, a w głowie mi się tak mąciło, że upłynęło sporo czasu, zanim, wodząc myśli tędy i owędy lub nawet znów tracąc przytomność pod świeżym ukłuciem bólu, doszedłem do przekonania, iż na pewno leżę w więzach gdzieś na spodzie tego nieszczęsnego okrętu, a wiatr niechybnie wzmógł się w istną wichurę. Wraz z jasnym uświadomieniem sobie mej niedoli zwaliły się na mnie: czarna rozpacz, okropne wyrzuty na mą własną głupotę i wściekły gniew na mego stryja — co wszystko razem ponownie pozbawiło mnie zmysłów.
Kiedym wrócił na nowo do życia, wstrząsały mną i ogłuszały mnie te same zgiełki, te same bezładne i gwałtowne poruszenia; ponadto do wszystkich innych moich udręczeń i katuszy dołączała się słabość, jaka zawżdy napastuje lądowca nienawykłego do morza. W onych dniach mej burzliwej młodości doświadczyłem mnogich utrapień, wszelako żadne z nich nie rozprzęgało tak mego ciała i ducha, żadne nie lśniło tak nikłym promykiem nadziei, jak owe pierwsze godziny pod pokładem brygu.
Usłyszałem huk działa i przypuszczałem, że burza okazała się dla nas nazbyt sroga i że załoga strzelaniem daje znać o swym trudnym położeniu. Myśl o wybawieniu, choćby przez śmierć w głębinie morskiej, napawała mnie radością. Niestety nie ziściło się nic z tego, czegom się domyślał71, jedno (jak mi później opowiedziano) był to pospolity zwyczaj kapitanów, który niniejszym zapisuję na dowód, że nawet najgorszy człowiek może mieć w sobie łagodniejsze uczucia. Okazało się, iżeśmy przejeżdżali72 o parę mil od Dysart, gdzie niegdyś zbudowano bryg i gdzie przed laty kilkoma osiedliła się sędziwa pani Hoseasonowa, matka kapitana, a czy to wyjeżdżano na pełne morze, czy zawijano ku lądowi, nigdy nie dopuszczono, by Zgoda miała ominąć tę miejscowość bez palby armatniej i wywieszenia bandery.
Zatraciłem zupełnie rachubę czasu; dzień i noc były sobie podobne w owej zatęchłej jamie okrętowego kadłuba, w której spoczywałem, a okropność mego położenia dłużyła mi w dwójnasób każdą godzinę. Toteż nie potrafię zdać sobie z tego sprawy, jak długo tak leżałem, oczekując, rychło li posłyszę trzask okrętu rozbijającego się o rafę lub poczuję, jak statek, chybocąc się, spadać będzie na łeb na szyję w głębiny morskie. W końcu wszakże sen odebrał mi wszelką świadomość męczarni.
Obudzony zostałem blaskiem latarki świecącej mi wprost w oblicze. Jakowyś człowieczyna, lat może trzydziestu, o zielonych oczach i bujnych, kędzierzawych włosach, stał nade mną, bacznie mi się przyglądając.
— No — ozwał się — jakże się asan73 miewasz?
Odpowiedziałem szlochaniem; wówczas przybysz obmacał mi puls i skronie, po czym zabrał się do przemywania i opatrywania rany, którą miałem na czaszce.
— No, no! — rzekł. — Poważny cios! Co, mój bracie? Rozwesel się! Świat jeszcze nie ginie; źle rozpocząłeś swoją po nim wędrówkę, ale jeszcze zdołasz wszystko naprawić. Czy ci dano jaką strawę?
Odpowiedziałem, że patrzeć nie mogę na jadło; on na to dał mi nieco gorzałki z wodą w kubku cynowym i pozostawił mię znów samego.
Gdy w czas jakiś przybył powtórnie, by mnie obejrzeć, leżałem pół śniąc, pół czuwając, rozwarłszy oczy szeroko w ciemności; choroba całkiem przeszła, ustępując jednak miejsca okrutnym zawrotom głowy i nudnościom, które bodajże ciężej przyszło mi znosić. Ponadto odczuwałem ból we wszystkich członkach, a sznury, które mnie krępowały, piekły mnie jak żywy ogień. Zaduch jamy, w której spoczywałem, zdawał się przenikać we mnie, a w ciągu długiej samotności po jego poprzednich odwiedzinach wycierpiałem istne katusze trwogi, już to z powodu ciągłego przebiegania szczurów okrętowych, które niekiedy tarabaniły mi po samej twarzy, już to z powodu potwornych widziadeł, jakie zawżdy snują się koło łoża człowieka gorączkującego.
Skoro otworzono zapadnię w pułapie i zabłysła latarka, powitałem ów blask niby światłość słoneczną, lejącą się z niebios; i chociaż w tym oświetleniu obaczyłem jedynie mocne a ciemne belki okrętu, co był mi więzieniem, jednak omal nie krzyknąłem głośno z radości. Człowiek ów zielonooki pierwszy jął zstępować po drabinie, a spostrzegłem, że szedł trochę niepewnie. Za nim postępował kapitan. Żaden z nich nie wyrzekł ani słowa, tylko pierwszy, usiadłszy, zbadał mnie i opatrzył mi ranę jak poprzednio, natomiast Hoseason poglądał mi w oblicze jakimś dziwnym, posępnym wzrokiem.
— Otóż, mosanie74, sam widzisz — rzecze pierwszy — wielka gorączka, brak apetytu, brak światła, brak pożywienia: sam pan widzisz, co to znaczy.
— Nie jestem znachorem, panie Riach — odrzekł kapitan.
— Za pozwoleniem, mości panie — rzecze Riach — pan masz tęgą głowę na karku i dobry, iście szkocki język w gębie, by się wszystkiego dowiedzieć, ale teraz nie pozwolę waszmości na żadne wymówki: żądam, by tego chłopca zabrano z tej jamy i umieszczono na forkasztelu75.
— Czego waćpan żądasz, to nie obchodzi nikogo, co najwyżej samego ciebie — odgryzł się kapitan — ale ja powiem waćpanu, jak będzie. On pozostanie tu, gdzie jest.
— Przypuśćmy nawet, że waszmość zostałeś odpowiednio wynagrodzony — rzecze drugi — to pozwolę sobie skromnie zauważyć, że mnie to nie spotkało. Płacą mi, i to zgoła nie za wiele, tylko za to, że jestem młodszym oficerem na tej starej kufie, a waszmość wiesz doskonale, czym starał się ciągnąć z tego zyski; poza tym jednak nie płacono mi za nic innego.
— Gdybyś waszeć umiał oderwać się od cynowej czarki, panie Riach, nie mógłbym się w niczym skarżyć na ciebie — odparł szyper — a ośmielę się nadmienić, że zamiast bawić się ze mną w zagadki, winieneś zachować dech w gębie, byś miał czym kaszę ostudzić. Nas tam wzywają na pokład — dodał tonem ostrzejszym i postawił nogę na szczeblu drabiny.
Ale pan Riach ucapił go za rękaw.
— Dajmy na to, że zapłacono ci, byś dokonał morderstwa... — zagadnął.
Hoseason zwrócił się ku niemu z błyskiem w oczach.
— Cóż to znowu? — wrzasnął. — Co ma znaczyć taka mowa?
— Zdaje mi się, iż jest to mowa, którą waćpan możesz zrozumieć — rzekł pan Riach, poglądając mu nieustraszenie w oblicze.
— Panie Riach, byłem z waćpanem na trzech morskich wyprawach — odparł kapitan. — Przez ten czas, mości panie, winieneś był już mnie poznać: jestem człowiekiem surowym i zawziętym, ale wszystko, co aść teraz powiadasz... fe, fe!... To pochodzi ze złego serca i brudnego sumienia. Jeżeli utrzymujesz, że chłopak zemrze...
— Pewnie, że tak będzie! — rzekł pan Riach.
— Dobrze, mości panie, czyż to nie wystarczy? — rzecze Hoseason. — Zabieraj go, gdzie ci się podoba!
Wraz76 też kapitan wszedł na drabinę; ja zaś, który leżałem był77 w milczeniu podczas całej tej osobliwej rozmowy, zobaczyłem, że pan Riach obrócił się za odchodzącym i pokłonił mu się prawie do kolan, w czym oczywiście uwydatniało się szyderstwo. Nawet w ówczesnym stanie mej choroby zdołałem wymiarkować dwie rzeczy, a mianowicie że sztorman78, zgodnie z domysłami kapitana, był nieco podchmielony, oraz że (czy trzeźwy, czy pijany) mógł mi się on pono79 okazać ważnym sprzymierzeńcem.
W pięć minut później zerwano mi więzy, jakiś człek wziął mnie na plecy i zaniósł na forkasztel, gdzie mnie złożono na posłaniu z kilku derek marynarskich; tam też w jednej chwili postradałem przytomność.
Zaiste za szczęście sobie poczytałem, gdy otwarłszy oczy ponownie, znalazłem się na świetle dziennym, wśród ludzkiego towarzystwa. Forkasztel był miejscem dość przestronnym, zastawionym wokoło tapczanami, na których siedzieli ludzie, ćmiąc fajki, lub spali po odbytej wachcie80. Ponieważ dzień był pogodny, a wiatr pomyślny, przeto otwór w powale był odsłonięty, tak iż do wnętrza wbiegała nie tylko jasność dniowa, ale od czasu do czasu i przeświecająca pyłem smuga blasku słonecznego, olśniewając mnie i radując. Wszakoż nie pierwej poruszyłem się, aż któryś z żeglarzy przyniósł mi łyk jakiegoś lekarstwa, przyrządzonego przez pana Riacha, po czym polecił mi, bym leżał spokojnie, póki on nie wróci. Wyjaśnił mi, że żadna kość nie uległa zgruchotaniu.
— Cios w głowę to fraszka. Człowieku — rzecze — toć ja ci go zadałem!
Tak przeleżałem wiele dni pod ścisłym nadzorem i nie dość, żem powrócił do zdrowia, ale zaznajomiłem się z mymi towarzyszami. Była to istotnie nieochajna81 hałastra, jak większość marynarzy, boć sam zawód odrywał ich od wszystkiego, co w życiu jest powabem, i skazywał na wspólne kołatanie się po srogich odmętach, pod rozkazami niemniej okrutnych zwierzchników. Było pomiędzy nimi kilku takich, którzy żeglowali przódy w służbie u piratów i widzieli rzeczy, o których wstyd byłoby nawet wspominać; byli i tacy, którzy zbiegli z okrętów królewskich i miewali już stryczek na szyi, z czego zresztą nie czynili tajemnicy; a wszyscy, jak to powiadają, byli „poprztykani” z najlepszymi przyjaciółmi. Wszakże jeszcze nie upłynęło wiele dni wspólnego z nimi zamknięcia, gdy już zacząłem się wstydzić tego, com o nich sądził zrazu, jeszcze koło grobli Przewozu — jakoby oni byli bestiami nieczystymi. Żaden stan ludzki ni rodzaj nie jest zły do gruntu, ale każdy ma swe zalety i wady, a moi współokrętnicy nie byli wcale wyjątkiem od tego prawidła. Byli gburowaci, to pewna, i źli, jak mniemam, ale zalet mieli też niemało. Gdy się opamiętali, bywali uprzejmi, prostodusznością przewyższali nawet takie jak ja parafiańskie chłopię, a miewali i przebłyski uczciwości.
Był tam jeden człowiek, może czterdziestoletni, który godzinami siadywał przy mym tapczanie, opowiadając mi o swej żonie i dziecku; był on rybakiem, który rozbił się z łodzią i w ten sposób został zniewolony do włóczęgi po pełnym morzu. Lata już upłynęły od owego czasu, jam go jednak nigdy nie zapomniał. Jego żona, która (jak mi często powtarzał) była o wiele młodsza od niego, na próżno wyglądała powrotu swego męża... nigdy on już rankiem nie roznieci jej ogniska, ani też nie zaopiekuje się dziecięciem podczas jej choroby... Istotnie (jak pokazały wypadki) wielu z tych nieszczęśników bawiło wtedy na ostatniej w życiu wyprawie; otchłanie morskie i ryby-ludojady żer sobie z nich uczyniły... a niewdzięczneć82 to rzemiosło źle mówić o umarłych.
Pomiędzy innymi dobrymi ich uczynkami wspomnę i to, że zwrócili mi moje pieniądze, które pośród nich rozdzielono; a choć suma okazała się o jaką trzecią część szczuplejsza, to jednak ucieszyłem się wielce, żem choć tyle odzyskał, i wiele sobie za te pieniądze obiecywałem w kraju, do którego miałem zawinąć. Okręt zdążał na Karoliny, a nie należy przypuszczać, jakobym to miejsce poczytywał za nic więcej, jak tylko za kres mego wygnania. Wprawdzie już wówczas tłumione było ono niecne rzemiosło, a następnie, po buncie kolonii i utworzeniu Stanów, istotnie ustało — ale za dni mej młodości jeszcze sprzedawano ludzi białych w niewolę, do robocizny po plantacjach, i to właśnie był los, na który skazał mnie wyrok mego niecnego stryja...
Chłopak okrętowy Ransome (od którego po raz pierwszy usłyszałem był o tych okropnościach) zachodził do nas niekiedy z czatowni83, gdzie nocował i usługiwał, i to w cichym bólu opatrywał sobie potłuczoną część ciała, to znowu głośno oburzał się na okrucieństwo pana Shuana. Serce mi się tedy krwawiło; atoli załoga żywiła wielki szacunek dla najstarszego sztormana, który, jak mawiali, był „jedynym żeglarzem w tym bałaganie i człowiekiem niezłym, o ile był trzeźwy”. W istocie, stwierdziłem co do obu sztormanów rzecz wielce osobliwą: a mianowicie, że pan Riach był ponury, opryskliwy i szorstki, ilekroć był trzeźwy, a pan Shuan muchy by nie ukrzywdził, gdy był pijany. Zapytałem o kapitana, ale mi odpowiedziano, że trunek nie sprawia żadnej różnicy w usposobieniu tego żelaznego człowieka.
Ile mi tylko pozwalała szczupłość czasu, dokładałem wszelkich starań, by z tego nieboskiego stworzenia, jakim był biedny Ransome, uczynić coś na podobieństwo człowieka — raczej powinien bym powiedzieć: na podobieństwo chłopca. Atoli w jego umyśle ledwie że kołatała się odrobina prawdziwego człowieczeństwa. Z czasów przed pierwszą wyprawą morską nie zdołał nic zapamiętać, jak tylko to, że ojciec jego wyrabiał zegary i że w bawialni miał szpaka, który umiał gwizdać Krainę północną; wszystko inne zatarło się w jego pamięci przez tyle lat udręki i znoju. O suchym lądzie miał dziwaczne pojęcia, zaczerpnięte z opowieści żeglarskich: było to rzekomo miejsce, gdzie chłopców oddawano w pewnego rodzaju niewolę, zwaną rzemiosłem, i gdzie terminatorów ustawicznie chłostano lub zamykano w cuchnących kazamatach. W miastach co drugą osobę uważał za wydrwigrosza, a co trzeci dom za miejsce, gdzie truto lub zabijano marynarzy. Oczywiście opowiadałem mu, jak uprzejmie obchodzono się ze mną samym na owym suchym lądzie, którego on tak się obawiał, oraz jak dobrze mnie wychowywali i troskliwie nauczali zarówno moi rodzice, jak i przyjaciele: toteż ilekroć otrzymał świeże cięgi, zawsze płakał gorzko i przysięgał, że ucieknie; ale jeżeli był w zwykłym bzikowatym usposobieniu lub (co gorsza) dobrał się w czatowni do szklanki spirytusu, wtedy wyśmiewał się z mych napomnień.
Nie kto inny, ale pan
Uwagi (0)