Darmowe ebooki » Powieść » Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 39
Idź do strony:
odbywało po stronie, gdzie stał Alan; zacząłem już przypuszczać, że mój udział w bitwie już się skończył, gdy nagle posłyszałem, że ktoś przemykał się z cicha po dachu nade mną.

Wtem odezwał się jednokrotny świst piszczałki marynarskiej — było to hasło. Wraz też wypadła ku drzwiom cała ich gromada, trzymając kordelasy w dłoniach, a w tejże chwili szyba okna w suficie rozprysła się na tysiąc kawałków — przesunął się przez nią jakiś człowiek i opuszczał się na ziemię. Zanim zdołał stanąć na nogach, przytknąłem mu pistolet do pleców nawet może bym go zastrzelił, ale gdym dotknął człowieka (i to żywego), wzdrygnąłem się na całym ciele i tak mi trudno było pociągnąć za cyngiel, jak gdyby to szło o latanie w powietrzu.

Ów zeskakując, upuścił był kordelas, a skoro poczuł pistolet, obrócił się jednym susem i chwycił mnie, rycząc jakieś przekleństwo; a wtedy — czy to wróciła mi odwaga, czy na odwrót tak się przeraziłem, iż stało się to samo przez się — dość, że krzyknąłem i wypaliłem mu w sam środek ciała. Wydał okropny, przeraźliwy jęk i upadł na ziemię. W tej samej chwili uderzył mnie w głowę obcas drugiego draba, którego nogi bujały się już w oknie sufitu; na to porwałem drugi pistolet i strzeliłem mu w udo, tak iż ów osunął się w dół i spadł, niby bezkształtna masa, na zwłoki swego towarzysza. Nie było tu mowy o chybianiu, jako też nie było czasu na celowanie, więc przytknąłem tylko lufę w ono kłębowisko i wypaliłem.

Pewnie bym tak stał i długo wpatrywał się w nich nieprzytomnie, ale posłyszałem głos Alana, jak gdyby wzywający pomocy i to przywróciło mię do zmysłów.

Towarzysz mój dotychczas bronił drzwi, ale gdy był się rozprawiał z innymi, jeden z okrętników zdołał zmylić jego czujność i dobrał mu się do ciała. Alan raził go sztyletem trzymanym w lewej ręce, ale drab przypiął się doń jak pijawka, tymczasem do izby wtargnął drugi i podniósł już kordelas. Drzwi natłoczyły się ich twarzami. Pomyślałem sobie, że jesteśmy zgubieni, więc porwawszy kordelas, natarłem na nich z boku.

Ale nie zdążyłem okazać się pomocnym. Zapaśnik już był się na koniec zwalił z nóg, zaś Alan, odskoczywszy w tył, by nabrać rozpędu, wpadł na innych jak rozjuszony byk, rycząc w biegu. Pryskali przed nim jak woda, odwracając się, biegąc i padając w pośpiechu jeden na drugiego. Pałasz w jego dłoni migotał niby żywe srebro, pomiędzy hałastrą uciekających wrogów, a za każdym błyskiem dolatywał skowyt ranionego człowieka. Jeszczem się nie otrząsnął był z myśli, żeśmy zgubieni, aż ci tu — doprawdy! — wszyscy poszli w rozsypkę, a Alan gonił ich po pokładzie, jak pies owczarski pogania owce.

Wszelako ledwo wypadł, zaraz ujrzałem go już z powrotem, bo był zarówno mężny, jak ostrożny; natomiast okrętnicy wciąż jeszcze biegli i krzyczeli, jak gdyby on jeszcze ich ścigał; słyszeliśmy, jak jeden za drugim tłoczyli się do forkasztelu i zatrzasnęli wieko luki114.

Czatownia była podobna do jatek; w izbie leżało trzech trupa115, a jeden w drgawkach przedśmiertnych tarzał się na progu; ja zaś z Alanem byliśmy obaj nietknięci i zwycięscy.

On podszedł ku mnie z otwartymi ramionami.

— Pójdź w me objęcia! — zawołał, po czym uściskał mnie i ucałował w oba policzki. — Dawidzie, kocham cię jak brata! I powiedz sam, człowieku — krzyknął jak gdyby w zachwycie — zali116 nie gracki ze mnie wojownik?

To rzekłszy, zwrócił się ku czterem wrogom, przebijał każdego z nich na wylot pałaszem i wywlekał za drzwi jednego po drugim. Wśród tego zajęcia, mruczał sobie, nucił i gwizdał coś pod nosem, jak gdyby chciał sobie przypomnieć jakąś śpiewkę... jednakowoż on tylko próbował ułożyć śpiewkę. Przez cały ten czas na jego obliczu pałał rumieniec, a oczy tak mu się świeciły jak pięcioletniemu chłopięciu do nowej zabawki. Naraz usiadł za stołem, dzierżąc w ręku pałasz, nuta, którą składał, stała się nieco wyraźniejsza, a potem jeszcze wyraźniejsza, aż na koniec donośnym głosem huknął jakowąś pieśń gallicką117.

Przetłumaczyłem tutaj pieśń ową, nie wierszami (do których nie mam wcale zdolności), ale przynajmniej poprawnie, królewską angielszczyzną. Śpiewał on ją później często, a słowa jej przeszły do gminu, więc też słyszałem ją nieraz i niejednokrotnie mi ją objaśniano:

Oto jest śpiew o szabli Alana: 
Kowal ją wykował, 
Ogień zahartował; 
Teraz ona połyska w rękach Alana Brecka. 
 
Tamci mieli wiele bystrych oczu: 
Łatwo im było wszystko dostrzec, 
Rąk wiele z sobą przywiedli — 
Pałasz był sam jeden. 
 
Płowe jelenie pędzą na wzgórze, 
Jest ich wiele, a wzgórze tylko jedno; 
Płowe jelenie się rozpierzchną, 
Wzgórek pozostanie. 
 
Przybądźcie do mnie znad wrzosowych wzgórków; 
Przybądźcie znad morskich wysepek, 
Dalekowzroczne orły, 
Oto dla was żer... 
 

Otóż ta pieśń, którą on ułożył (zarówno muzykę, jak i słowa) w godzinie naszego zwycięstwa, jest nieco niesprawiedliwa dla mnie nieboraka, który przecież w całej tej bijatyce stałem przy jego boku — pan Shuan i pięciu jeszcze innych zostali bądź wprost zabici, bądź też zupełnie unieszkodliwieni; ale z tej liczby dwaj padli z mojej ręki — owi dwaj, co wdzierali się przez okno w powale. Ponadto czterech było ranionych, a spośród nich jeden (i to nie najmniej ważna osoba) otrzymał ranę ode mnie. Tak więc w każdym razie wziąłem poważny udział w zabijaniu i zadawaniu ran, więc mógłbym rościć sobie prawo do jakiejś wzmianki w wierszach Alana. Atoli poeci zawsze muszą zważać na rymy... Za to gdyśmy sobie gwarzyli uczciwą prozą, Alan zawsze aż nadto oddawał mi sprawiedliwość.

Na razie jednak nieświadom byłem jakiejkolwiek wyrządzonej mi krzywdy. Albowiem nie dość, że nie rozumiałem ani słowa po gallicku, ale owo długie naprężone oczekiwanie, następnie owa gorączkowość i wysiłek naszego ducha w czasie walki i (co najgorsza) owa zgroza, że w tym wszystkim brałem niejaki udział, sprawiły to, iż ledwo całe zajście się skończyło, z ochotą powlokłem się chwiejnym krokiem na miejsce, gdzie można było usiąść. W piersi mię coś dławiło, że ledwo mogłem oddychać, myśl o dwu ludziach, których zastrzeliłem, przytłoczyła mię jak zmora, tak iż ni stąd, ni zowąd, zanim zdałem sobie sprawę co się dzieje, zacząłem łkać i beczeć jak dziecko.

Alan poklepał mnie po ramieniu, powiedział, że jestem dzielnym chłopcem i że nic mi nie potrzeba, jak tylko snu.

— Ja obejmę pierwszą straż — dodał. — Wyświadczyłeś mi przysługę, Dawidzie, na samym początku i ostatnio; nie chciałbym cię utracić za cały Appin... nie, nawet za Breadelbane.

Przeto usłałem sobie legowisko na podłodze, on zaś, trzymając pistolet w ręce i szablę na kolanach, odprawiał pierwszą straż przez trzy godziny według zegarka kapitana, wiszącego na ścianie. Potem mnie zbudził i ja z kolei objąłem trzygodzinną wartę; przed jej upływem był już biały dzień na niebie. Nastał bardzo cichy poranek; morze, kołysząc się łagodnie, bujało okrętem, tak iż krew rozpływała się tu to tam po podłodze czatowni; po dachu dudniły ciężkie krople deszczu. Przez całą wachtę nie słyszałem najmniejszego hałasu ni gwaru ludzkiego, a z chybotania się rudla wymiarkowałem, że nawet u steru nie było nikogo. Istotnie (jak się później dowiedziałem) tak wielu było pomiędzy nimi rannych i zabitych, a reszta tak rozjątrzona, że pan Riach i kapitan musieli się wciąż z sobą zmieniać, podobnie jak ja z Alanem, gdyż w razie przeciwnym bryg mógłby uderzyć o wybrzeże, a nikt nie umiałby temu zapobiec. Całe szczęście, że noc przeszła tak spokojnie, bo wiatr ustał natychmiast, gdy deszcz zaczął padać. Ale i tak z kwilenia całej chmary mew, które latały dokoła statku, czyniąc zgiełk i poławiając ryby, wywnioskowałem, że okręt musiał płynąć tuż koło wybrzeża lub koło jednej z wysepek Hebrydzkich; na koniec zaś, wyjrzawszy poza drzwi czatowni, obaczyłem po prawicy wielkie głaźne118 turnie Skye, a nieco dalej w stronę rufy dziwaczną wysepkę Rum.

Rozdział XI. Kapitan daje za wygraną

O godzinie szóstej usiedliśmy obaj — Alan i ja — do śniadania. Podłoga była zasuta119 potłuczonym szkłem i zbryzgana okropnie krwawą juchą, która odbierała mi chęć do jadła. Pod innymi względami byliśmy jednak w położeniu nie tylko znośnym, ale i wesołym, jako że wydziedziczyliśmy oficerów z ich własnej kabiny i mieliśmy do rozporządzenia wszystkie napitki znajdujące się na statku — zarówno wino, jak i gorzałkę — oraz co najwykwintniejsze frykasy, takie jak marynaty z owoców i chleb pytlowany. Samo to przez się już wystarczało, by wprawić nas w dobry humor, ale najparadniejszą okolicznością było to, że dwaj najwięksi pijanice, jakich po wsze czasy wydała ziemia szkocka (ile że pan Shuan już nie żył), byli teraz zamknięci na przodku120 okrętu i skazani na to, czym się najbardziej brzydzili — na zimną wodę.

— I zapamiętaj to sobie — mówił Alan — że za jakiś czas posłyszymy o nich znowu. Można kogoś odwieść od walki, ale nigdy od butelki, gdy do niej nawyknął.

Pokumaliśmy się doskonale z sobą. Alan miał naprawdę bardzo miły sposób prowadzenia rozmowy. Naraz wziąwszy nóż ze stołu, odciął jeden ze srebrnych guzików swego surduta i podał mi go.

— Mam je — powiedział — od ojca mego Duncana Stuarta, a teraz daję ci z nich jeden w upominku za pomoc okazaną mi nocy ubiegłej. A gdziekolwiek zajdziesz i pokażesz ten guzik, przyjaciele Alana Brecka staną w twej obronie.

Mówił to tak, jak gdyby był Karolem Wielkim i rozkazywał mnogim hufcom; istotnie też, jakkolwiek odwaga jego przejmowała mnie podziwem, zawsze groziło mi niebezpieczeństwo, że roześmieję się z jego chełpliwości — mówię: niebezpieczeństwo, ponieważ gdybym nie panował nad sobą, boję się myśleć, jaka mogłaby stąd wyniknąć zwada.

Skoro uporaliśmy się z jedzeniem, Alan jął myszkować w skrzyni kapitana, aż wynalazł szczotkę do ubrania, po czym zrzuciwszy z siebie surdut, rozpoczął oglądać swą odzież i czyścić plamy — a czynił to z taką starannością i pracowitością, jaka, wedle mego przekonania, mogła być właściwa tylko białogłowom. Prawdać i to, że nie miał drugiego ubrania, a ponadto (jak sam powiadał) odziewek ten należał do króla, więc przystało, by wyglądał po królewsku.

W każdym razie, kiedym obaczył, z jaką usilnością wziął się on do wyskubywania nitek z tego miejsca, gdzie odcięto guzik, dar jego nabrał dla mnie większej ceny.

Był jeszcze tym zatrudniony, gdy z pokładu posłyszeliśmy wołanie pana Riacha, który żądał z nami rozmowy; na to ja, wspiąwszy się do góry przez okno w suficie i usiadłszy na framudze, mając przy tym pistolet w garści, a śmiałość na czole (mimo że w duchu bałem się potłuczonego szkła), krzyknąłem mu w odzew, prosząc, by mówił, czego sobie życzy. Podszedł do węgła czatowni i stanął na zwoju liny, tak iż podbródek jego był na równi z dachem; patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu jeden na drugiego. Pan Riach, ponieważ, jak mi się zdaje, nie wysuwał się w bitwie zanadto naprzód, nie poniósł gorszego szwanku nad cięcie w policzek: atoli wydał mi się przygnębiony i wyczerpany znojem, jako że przez noc całą był na nogach, bądź odbywając wachtę, bądź opatrując ranionych.

— Kiepska to robota! — ozwał się na koniec, potrząsając głową.

— Nie mieliśmy wyboru — odpowiedziałem.

— Kapitan — rzekł on na to — chciałby pomówić z przyjacielem waćpana. Może by porozmawiali przez okno?

— A skąd to możemy wiedzieć, zali121 on nie knowa122 jakiej zdrady? — krzyknąłem.

— On nic nie knowa — odparł pan Riach — a gdyby nawet miał jakieś zamysły, to powiem aści123 szczerą prawdę, że nie udałoby się nam pociągnąć ludzi za sobą.

— Czy naprawdę? — zapytałem.

— Powiem coś więcej waszeci — odpowiedział. — Nie tylko ludzi, ale i mnie samego. Ja się boję, Dawidzie... — tu uśmiechnął się do mnie i mówił dalej. — Nie, my tylko myślimy, jakby odgrodzić się od niego.

Wówczas naradziłem się z Alanem; przystaliśmy na rozmowę i obie strony dały sobie parol. Jednakże na tym jeszcze nie kończyło się posłannictwo pana Riacha, gdyż teraz z kolei zaczął mnie prosić o łyk gorzałki i to z taką natarczywością oraz takimi wspominkami o dawnej swej uprzejmości, że na koniec wręczyłem mu czarkę, mieszczącą niemal kwaterkę124 gorzałki125. Wypił część, a resztę poniósł kędyś126 po pokładzie, by podzielić się (jak przypuszczam) ze swoim zwierzchnikiem.

Wkrótce potem, stosownie do umowy, kapitan podszedł do jednego z okien i stał tam na deszczu, trzymając rękę na temblaku; twarz miał posępną i bladą i tak się postarzał, aż czyniłem sobie wyrzut, żem go postrzelił.

Alan natychmiast wymierzył mu w twarz pistolet.

— Rzuć aspan127 tę pukawkę! — rzekł kapitan. — Czyż nie dałem słowa albo czy aść128 chcesz mnie znieważyć?

— Kapitanie — rzekł Alan — nie wiem, czy można polegać na twym słowie. Zeszłej nocy targowałeś się ze mną jak straganiarka, potem dałeś mi słowo i swą prawicę na poręczenie... a wiesz doskonale, co potem wynikło. Do licha z twoim słowem!

— Dobrze, dobrze, panie łaskawy — rzekł kapitan — przekleństwa nie przyniosą ci nic dobrego. — Istotnie, od tej wady był kapitan całkiem wolny). — Ale mamy inne rzeczy do obgadania — ciągnął dalej cierpko. — Waćpan narobiłeś bigosu na moim brygu; nie pozostało mi tylu marynarzy, ilu potrzeba do obsługi okrętu, a pierwszy z mych oficerów dostał

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz