Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Pobiegłem do kredensu i — ma się rozumieć — znalazłem tam niebieską flaszeczkę, a przy niej receptę wypisaną na skrawku papieru; dostarczyłem mu to ze skwapliwością, na jaką mnie tylko stać było.
— To moja dolegliwość — rzekł, odżywszy nieco — mam taką dolegliwość, Dawidku. To serce...
Usadowiłem go na krześle i przyjrzałem mu się. Prawdać to, że czułem pewną litość względem człowieka, który wydawał mi się tak ciężko chory, lecz zresztą byłem przejęty słusznym gniewem. Wyliczyłem mu przeto wszystkie punkty, co do których żądałem wyjaśnienia, a mianowicie: czemu łgał mi w oczy za każdym słowem; czemu bał się, że go porzucę; czemu nie podobało mu się napomknienie, że on i mój ojciec byli bliźniakami: „Czy dlatego, że to prawda?” — (takem go zapytał); następnie, czemu dał mi pieniądze, które, wedle mego przekonania, wcale mi się nie należały; a na koniec, czemu usiłował mnie zgładzić. Wysłuchał mego przemówienia, milcząc nieprzerwanie, potem zaś, złamanym głosem, jął się dopraszać, bym mu pozwolił udać się do łóżka.
— Opowiem jutro asanu50 — rzekł — opowiem na pewno... jak mi życie miłe!
Był tak osłabiony, że nie zostało mi nic innego, jak tylko się zgodzić. Na wszelki wypadek jednak zamknąłem na głucho drzwi jego pokoju, a klucz schowałem do kieszeni; po czym wróciwszy do kuchni, roznieciłem taki trzaskający ogień, jakiego tu nie widziano od wielu lat, i otuliwszy się w derkę, ułożyłem się na skrzyniach — niebawem też zasnąłem.
W nocy padał deszcz obfity; z rana nazajutrz nadciągnął z północo-zachodu mroźny wiatr, przeganiając rozproszone chmury. Pomimo to wszystko, jeszcze zanim słońce zaczęło się ukazywać i zanim ostatnia z gwiazd znikła z niebios, wyprawiłem się nad brzeg strumyka i dałem nurka w głęboką, wirującą zatoczkę. Ponieważ skostniałem cały w tej kąpieli, usiadłem znów koło ogniska, do którego przyłożyłem sporo paliwa, i zacząłem poważnie zastanawiać się nad swoim położeniem.
Obecnie nie było już żadnych wątpliwości co do nieprzyjaznych uczuć mego stryja; nie było wątpliwości, że miałem w ręku losy własnego życia oraz że stryj mój niczego nie omieszka, by przyprawić mnie o zgubę. Byłem jednak młody i dziarski, a przy tym jak większość młokosów wychowanych na wsi miałem wielkie mniemanie o swej przebiegłości. Przybywając do jego wrót, byłem niewiele co lepszy od żebraka i niewiele co starszy od pacholęcia; on przywitał mnie zdradą i przemocą; więc też byłoby to doskonałą odpłatą, gdybym wziął go teraz pod swą władzę i poganiał, jak pasterz owcę.
Siedziałem tak przy kominku, piastując kolano w dłoniach i uśmiechając się sam do siebie; uniesiony wyobraźnią, widziałem samego siebie, jak węszę jedną po drugiej jego tajemnicę i staję się panem i władcą tego człowieka. Czarodziej z Essendean, jak powiadają, sporządził zwierciadło, w którym ludzie mogli czytywać przyszłość; musiało być ono z innego materiału niż gorejące węgle, gdyż we wszystkich kształtach i obrazach, jakie się przyglądałem, gdym tak siedział, ani razu nie pojawił mi się okręt, ani razu okrętnik w kudłatej czapie, ani razu wielka pałka, co miała spaść na mą biedną głowę... ani też najmniejsza zapowiedź onych wszystkich udręczeń, jakie miały niebawem mnie nawiedzić.
Wraz też, odęty zarozumiałością, poszedłem na górę i wypuściłem więźnia na swobodę. On uprzejmie powitał mnie na dzień dobry; odwzajemniłem się mu tymże pozdrowieniem, uśmiechając się nad nim wzgardliwie z wyżyn mojego sprytu. Wkrótce zajęliśmy się śniadaniem, zupełnie jakby to było wczoraj.
— No mości panie — odezwałem się drwiąco — czy waszmość masz mi coś jeszcze powiedzieć?
Ponieważ zaś nie dawał mi zrozumiałej odpowiedzi, ciągnąłem dalej.
— Zdaje mi się, że już czas, byśmy się wzajem zrozumieli. Wziąłeś mnie waszmość za wiejskiego Jaśka Zielone-Ucho, który we łbie ma tyle dowcipu lub odwagi, co garnek rozbełtanej kaszy. Ja zaś wziąłem waćpana za człowieka poczciwego, a co najmniej nie gorszego od innych; zdaje się, żeśmy się obaj pomylili. Jaką masz po temu przyczynę, by się mnie obawiać, oszukiwać mnie i dybać na moje życie?...
Mruknął coś, jakoby to były żarty i jakoby lubił sobie nieco dworować; potem zaś, widząc, że się uśmiecham, zmienił sposób przemawiania i zapewniał mnie, że wyjaśni mi wszystko, gdy zjemy śniadanie. Z jego twarzy widziałem, że nie miał gotowego dla mnie łgarstwa, choć już z uporem jakoweś obmyślał; i jużem mu podobno51 miał to powiedzieć, gdy przerwało nam kołatanie we wrota.
Nakazałem stryjowi pozostać na miejscu i poszedłem otworzyć; ujrzałem na stopniach stojącego chłopca-wyrostka w odzieniu żeglarskim. Ów, ledwie mnie zoczył, zaczął pląsać, ukazując kilka podskoków żeglarskiego tańca kobeźnego (o którym nigdy przedtem nie słyszałem, a tym mniej nie zdarzyło mi się go widzieć), przy czym trzaskał w powietrzu palcami i przytupywał z wielką sprawnością. Mimo wszystko był zsiniały od zimna, a w twarzy miał dziwny wyraz, coś pośredniego między łzami i śmiechem, co świadczyło o wielkim bólu ducha i pozostawało w sprzeczności z tą wesołością jego zachowania.
— Jak się masz, brachu? — odezwał się rozbitym głosem.
Zapytałem go surowo, czego sobie życzy.
— O, czego sobie życzę! — podchwycił i wraz zaczął nucić:
— Dobrze — powiadam — jeżeli w ogóle nic tu nie masz do roboty, okażę się tak dalece nieuprzejmy, że zamknę ci drzwi przed nosem.
— Zaczekaj no, braciszku! — wrzasnął przybysz. — Czy wcale się nie znasz na żartach? Czy może chcesz, by mnie obito? Przyniosłem list od starego Heasyoasy do pana Belflowera — mówiąc to, pokazał mi list. — I to ci jeszcze powiem, brachu, że głodny jestem piekielnie.
— Dobrze — odrzekłem — wnijdź do dworu, a dostaniesz kęs strawy, choćbym nawet miał z tego powodu pozostać na czczo.
To mówiąc, wprowadziłem go do wnętrza domu i posadziłem na własnym miejscu, gdzie on zabrał się z łapczywością do ostatków śniadania, kiwając na mnie od czasu do czasu i wyczyniając przeróżne grymasy, które, jak mi się zdaje, biedaczek uważał za godne człowieka. Tymczasem stryj przeczytał list i siedział w zamyśleniu; naraz, ni stąd ni zowąd, zerwał się w wielkim ożywieniu na równe nogi i odciągnął mnie na stronę w najdalszy kąt pokoju.
— Przeczytaj to — rzekł, wręczając mi list.
Oto brzmienie tego listu, który w chwili, gdy to piszę, leży przede mną:
Przebywam w tych stronach, tu, to tam zarzucając kotwicę, i wysyłam mego pacholika, by zasięgnął wieści. Jeżeli pan dobrodziej masz jakoweś zlecenia dalsze co do morskich podróży, tedy dzisiaj ostatnia po temu nadarza się sposobność, gdyż będziem mieli wiatr pomyślny do odpłynięcia z zatoki. Nie będę starał się temu przeczyć, iż miałem sporo utrapienia z waszym pełnomocnikiem, p. Rankeillorem; z czego, jeżeli zawczasu nie zapobiec, zobaczysz waszmość, że wynikną pewne straty. Wypisałem wam rachunek — jak w dopisku. Pozostaję waszmości najposłuszniejszym, uniżonym sługą,
Eliasz Hoseason.
— Widzisz, Dawidku — podjął stryj, skoro obaczył, że już skończyłem czytanie — mam pewną spekulację handlową z tym właśnie Hoseasonem, kapitanem brygu kupieckiego z Dysart, zwanego Zgodą52. Otóż, jeżeli zgodzisz się, byśmy obaj poszli za tym chłopcem, będę mógł zobaczyć się z kapitanem w Hawes, a może na pokładzie Zgody, jeżeli tam trzeba podpisać papiery; ażeby zaś nie tracić czasu, możemy się kopnąć i do rejenta, pana Rankeillora. Po tym, co zaszło, zapewne nie będziesz chciał mi wierzyć na słowo, ale chyba uwierzysz Rankeillorowi. On jest mężem zaufania przynajmniej połowy szlachty okolicznej; człek to sędziwy i wielce poważany, a przy tym znał twojego ojca.
Stałem przez chwilę, rozmyślając. Miałem iść do jakiejś miejscowości żeglownej, gdzie niewątpliwie było dużo luda i gdzie stryj nie poważyłby się na użycie przemocy; co więcej, sama obecność chłopaka okrętowego była mi w tym względzie obroną. Ponadto sądziłem, że potrafiłbym wymóc wizytę u rejenta, nawet gdyby jej zapowiedź była w tej chwili jedynie obłudą ze strony mego stryja; zresztą w głębi serca pragnąłem obaczyć z bliska morze i okręty. Należy pamiętać, że cały mój żywot dotychczasowy upłynął był pośrodku lądu, pomiędzy górami, i że dopiero na dwa dni przedtem ujrzałem po raz pierwszy zatokę spoczywającą na kształt tafli błękitnej oraz statki żeglujące po jej powierzchni, nie większe od cacek dziecinnych. Rozważając szczegół po szczególe, doszedłem do silnego postanowienia.
— Doskonale — rzekłem — chodźmy do Przewozu.
Stryj wdział surdut i kapelusz, a do boku przypasał zardzewiały kordelas; po czym zadeptaliśmy ogień, zatarasowaliśmy wrota i ruszyliśmy w drogę. Wiatr, iż to było w onych stronach zimniejszych, od północo-wschodu, dął nam prawie w twarze, gdyśmy szli. Było to w czerwcu; murawa cała się bieliła od stokrotek, a drzewa od kwietnych okiści, atoli sądząc po naszych sinych paznokciach i po bólu w kostkach, można by raczej mieć na myśli zimę i białość grudniowego szronu.
Stryj Ebenezer wlókł się powoli przykopą53, kiwając się z boku na bok, jak stary oracz, wracający do dom54 z roboty. Przez całą drogę nie odezwał się choćby słówkiem ani razu, tak iż zdany byłem na rozmowę z chłopcem okrętowym. Opowiedział mi, że na imię mu było Ransome i że jeździł po morzu już od dziewiątego roku życia; wszakoż nie umiał mi powiedzieć, wiele lat liczył sobie obecnie, jako że stracił rachubę. Pokazał mi malowidła wyrzezane na swej skórze, odsłaniając pierś pomimo dokuczliwego wiatru i na przekór mym przestrogom, gdyż myślałem, iż mogło go to o śmierć przyprawić. Klął okropnie, gdy sobie tylko coś przypomniał, lecz raczej jako żak prostaczek niż jak dorosły mężczyzna; przy tym chlubił się z wielu potwornych i występnych uczynków, jakich był się dopuścił, jako to: potajemnych kradzieży, fałszywych oskarżeń, ba, nawet zabójstwa — atoli we wszystkich szczegółach tak mało było prawdopodobieństwa, a w sposobie opowiadania znać było tyle niedołężnej i pomylonej junakerii55, iż mnie to więcej nastrajało do litości nad nim niż do dawania mu wiary.
Wypytywałem go o bryg (był to, według jego oświadczenia, najpiękniejszy statek, jaki pływał kiedykolwiek po morzach) i o kapitana Hoseasona, na którego cześć równie głośne wypowiadał pochwały. Heasyoasy (tak bowiem chłopak wciąż nazywał szypra), był to, jak wnosić z tych opowieści, człowiek nieliczący się z niczym ani na niebie, ani na ziemi — jeden z tych co to, jak powiadają „walą pełnymi żaglami na sąd ostateczny” — gburowaty, okrutny, z sumienia wyzuty i popędliwy; a biedny mój chłopiec okrętowy nauczył się podziwiać te wszystkie jego przymioty jako rzecz godną żeglarza i dorosłego mężczyzny. Jedyną tylko skazę upatrywał w tym swoim bożyszczu.
— On to już w sobie nie ma nic a nic z marynarza! — nadmieniał. — Naprawdę, to brygiem kieruje pan Shuan; ten jest najlepszym marynarzem z zawodu, pomijając pijaństwo; powiadam ci, że w to wierzę! Ba, spojrzyj no tutaj! — i odwinąwszy pończochę, pokazał mi wielką szpetną i czerwoną bliznę, której widok ściął mi krew w żyłach. — On to zrobił... pan Shuan to zrobił... — dodał z przechwałką w głosie.
— Co! — wykrzyknąłem. — Więc ty spokojnie przyjmujesz z jego rąk takie okrucieństwo? Jak to! Przecież nie jesteś niewolnikiem, by się tak obchodzono z tobą!
— Nie! — ozwał się biedny niedojda, zmieniając nagle brzmienie głosu. — Będzie on też miał za swoje! Patrz no! — pokazał mi wielki nóż składany, który, jak mi wyznał, pochodził z kradzieży. — O, niech no tylko zobaczę, że ze mną zaczyna; nie ulęknę się go; już się z nim rozprawię! O, nie będzie on pierwszy! — i poparł swoje słowa nędznym, niedorzecznym, a plugawym przekleństwem.
Nigdy dla nikogo w tym świecie szerokim nie miałem tyle współczucia, co dla tego półgłówka. Zaczęło mi przychodzić na myśl, że ów bryg, zwany Zgodą, był — pomimo swego cnotliwego nazwania — istnym piekłem pływającym po morzach.
— Czy nie masz przyjaciół? — zapytałem.
Powiedział, że miał ojca w jednym z portów angielskich — zapomniałem już w którym.
— Był to też człek wyborny — dodał — ale już nie żyje.
— Na miłość Boską! — zawołałem. — Czy nie mogłeś wynaleźć sobie przyzwoitego zajęcia na lądzie?
— O nie! — odpowiedział, mrugając i spoglądając niezmiernie chytrze. — Zapędzono by mnie do rzemiosła; ja zaś znam się na sztuczkach, co w dwójnasób więcej warte... oho!
Zapytałem go, jakie rzemiosło mogło być tak okropne, jak to, które uprawiał i w którym życie jego narażone było na ustawiczne niebezpieczeństwa nie tylko ze strony wichrów i morza, ale i od strasznego okrucieństwa tych, co mu byli zwierzchnikami. Przyznał, że to święta prawda, i zaraz potem zaczął wysławiać swój tryb życia i opowiadać, jaka to uciecha dostać się na ląd, mając pełno pieniędzy w kieszeni, i sypać nimi niby człek dorosły, kupować jabłka, nadrabiać fantazją i zadziwiać innych chłopaków, których nazywał glistami błotnymi.
— Zresztą nie jest to jeszcze tak źle, jak się wydaje — wspomniał — są i gorsi ode mnie: są to dwudziestofuntowce! O sprawiedliwości! Żebyście widzieli, jak oni biorą się do rzeczy!... No, ale przyznam się, widziałem jednego człowieka, w takim wieku, jak ty... — (wydawałem mu się stary) — ...ach, i do tego miał jeszcze brodę... no, i ledwośmy wyjechali z rzeki, a jemu wyszumiał
Uwagi (0)