Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖
David Balfour, przedwcześnie osierocony przez oboje rodziców, udaje się, zgodnie z ostatnią wolą ojca, do dworu w Shaws, gdzie spodziewa się znaleźć krewnych, a zarazem protektorów na dalszej drodze życia.
Dwór jednakże okazuje się ponurą ruiną, a jego jedyny mieszkaniec wita sierotę niezbyt przyjaźnie. Wkrótce też pozbywa się Dawida: chłopak zostaje uprowadzony przez kapitana statku Zgoda.
Daje to początek wielu niedolom, ale też przygodom. Dawid zyskuje przyjaciela, a także poznaje od podszewki sytuację kraju rozdartego wewnętrznymi konfliktami politycznymi.
- Autor: Robert Louis Stevenson
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Porwany za młodu - Robert Louis Stevenson (zdalna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Robert Louis Stevenson
Już miało się ku zachodowi, gdy napotkałem tęgą, smagłą babę, o cierpkim wyrazie oblicza, zstępującą ociężale ze wzgórza; ledwom14 jej zadał zwykłe pytanie, zawróciła się raptownie z drogi, wyprowadziła mnie z powrotem na wierzchołek, z którego właśnie była zeszła i wskazała ręką zrąb wielkiego budynku, co stał zgoła odsłonięty na zielonym ugorze, zalegającym dno najbliższej doliny. Okolica przyległa była cale15 miła, ożywiona to niskimi wzgórzami, pełnymi wdzięcznych lasów i strumieni, to łanami młodego zboża, które, jak mi się widziało, cudnie obrodziło. Natomiast sam dom wydał mi się czymś w rodzaju zwaliska: nie wiodła ku niemu żadna droga; z żadnego komina nie unosiły się dymy; nie było niczego, co by przypominało ogród. Serce we mnie zamarło.
— Więc to tam! — zawołałem.
Twarz baby rozgorzała zjadliwością gniewu.
— Oto jest dwór w Shaws! — wykrzyknęła. — Krwią był stawiany; krew powstrzymała jego budowy; krew przyniesie mu zagładę. Spójrz no tu! — krzyknęła po chwili. — Oto plwam na ziemię i trzaskam w palce na znak pogardy dla niego. Niech go nawiedzi czarne nieszczęście i zguba! Jeżeli zobaczysz się z dziedzicem, powiedz mu, co słyszysz; powiedz mu, jako dzieje się to po raz tysiączny dwóchsetny dziewięćdziesiąty, iż Dżeneta Clouston pozywa klątwę na niego, na jego dwór, stajnię i oborę, czeladź, gości, na młodego panicza, żonę, panienkę, czy też dziecię nieletnie... bodaj na nich spadło czarne nieszczęście i zguba!
Głos jej się podniósł niebywale, przechodząc w jakieś jędzowskie szurum-burum; naraz wywinęła się jednym susem i poszła sobie precz. Stałem tak, kędy mnie ostawiła, a włosy mi stały dębem na głowie. W owych czasach ludzie jeszcze wierzyli w czarownice i drżeli przed klątwą; ta zaś, że mi wypadła w sam raz niby jakaś wieszczba przydrożna, mająca mnie odwieść od wykonania powziętego zamiaru, obezwładniła do cna moje nogi.
Usiadłem więc i pozierałem na dwór w Shaws. Im dłużej się przyglądałem, tym nadobniejszą widziała mi się owa okolica, boć rosły tu wszędy krzewy głogowe, obsypane kwieciem; rozłogi, jak śniegiem, usiane były trzódkami owiec; po niebie wdzięcznie sobie polatywali gawronkowie. Wszystko tu świadczyło o łaskawości ziemi uprawnej i aury — wszakoż ona rudera, pośrodku się wznosząca, okrutną we mnie budziła odrazę.
Mijali mnie wracający z pola kmiotkowie, kiedym tak siedział na brzegu przykopy, alić brakło mi tchu, bym mógł ich pozdrowić na dobry wieczór. Na koniec zaszło już i słońce, a wtedy na tle żółtawego nieba spostrzegłem wzbijającą się ku górze smużkę dymu, nie grubszą (tak mi się wydało) od kopciu wznoszącego się znad świecy; w każdym razie był to dym i świadczył o jakowymś ognisku, cieple i gotowanej strawie oraz o tym, że mieszka tu jakaś żyjąca istota, która roznieciła owo ognisko. To wlało mi w serce otuchę.
Przeto ruszyłem przed siebie małą, ledwo dostrzegalną w trawie ścieżyną, która wiodła w kierunku obranym przeze mnie. Była ona doprawdy nazbyt nikła, by mogła być jedyną drogą ku ludzkiej sadybie, atoli16 innej drogi nie widziałem. W każdym razie doprowadziła mnie do kamiennych słupców, na których wierzchołku widniały tarcze herbowe; obok znajdował się domek odźwiernego, niepokryty dachem. Miało to być widocznie główne wejście, ale go nigdy nie dokończono; zamiast wrzeciędzy17 z kowanego żelaza postawiono w poprzek dwa płotki łozinowe, przewiązane powrósłem; nie było też ni śladu murów ogrodowych, alboli jakowego szpaleru — ścieżyna, po której szedłem, omijała z prawej strony one węgary i wiła się tędy owędy ku domowi.
Im bliżej podchodziłem ku temu dworzyszczu, tym mi się przedstawiało posępniej. Wyglądało tak, jak gdyby jedno ze skrzydeł gmachu nie było wcale ukończone w budowie. To, co snadź18 miało być jego dalszą połacią, sterczało niepokryte na górnych piętrach, uwydatniając się na tle nieba wschodami19 i zazębieniami niedokończonych murów. Wiele okien było nieoszklonych, a gacki20 wlatywały nimi i wylatywały, niby gołębie poprzez otwór gołębnika.
Noc już po trosze zapadała, gdym doszedł do samej budowli; zasię w trzech oknach na dole, które były bardzo wysoko podmurowane i wąskie, a przy tym mocno zatarasowane, zaczął połyskiwać chybotliwy odblask niewielkiego ogniska.
Czyż to był ów pałac, do któregom się wybierał? Zali w onych to murach miałem szukać nowych druhów i sposobić się do wielkiej przyszłości? Ba! Przecie w domu mego ojca, nad brzegiem rzeki Essen, huczne ognisko i jarzące światła widać było na milę wokoło, a drzwi były otwarte na każde zapukanie proszalnego dziada!
Postąpiłem ostrożnie naprzód i ile mogłem, nadstawiając ucha, posłyszałem, jak ktoś tam pobrzękiwał talerzami, a od czasu do czasu rozlegało się gwałtowne, nieco suche, pokaszliwanie; jednakowoż nie było słychać najmniejszej rozmowy, ani też psiego ujadania.
Wrota, o ile zdołałem dojrzeć w półmroku, były z wielkiej kłody drewnianej, którą całą pozabijano ćwiekami. Podniosłem rękę — ledwie przy tym zdołałem wyczuć tętno serca pod kubrakiem — i zastukałem raz jeden, po czym stanąłem w oczekiwaniu. Dwór zapadł w śmiertelną głuszę; upłynęła cała minuta i nikt się nie poruszył, chyba te gacki, latające nad głową. Zapukałem znowu i jąłem znów nadsłuchiwać. Przez ten czas ucho moje tak się oswoiło z ciszą, że zdołałem uchwycić nawet tykanie zegara, co w głębi dworu odmierzał z wolna sekundy; atoli ów ktoś, znajdujący się w onym dworze, zachowywał śmiertelne milczenie i niewątpliwie stłumił nawet dech w sobie.
Biłem się z myślami, azali21 nie czmychnąć; atoli22 ostatecznie przemógł we mnie gniew, więc odmieniwszy postanowienie, zacząłem okładać wrota kopniakami i kuksańcami i na cały głos przyzywać pana Balfoura. Jużem się był na dobre zaperzył, gdy nagle tuż nad głową posłyszałem czyjś kaszel; odskoczywszy wstecz i spojrzawszy w górę, obaczyłem głowę ludzką w długiej szlafmycy oraz lejkowaty wylot garłacza23, widniejący w jednym z okien pierwszego piętra.
— On nabity! — ozwał się głos.
— Przybyłem tu — mówię na to — z listem do pana Ebenezera Balfoura z Shaws. Czym go zastał?
— Od kogóż to? — zapytał człek, uzbrojony garłaczem.
— Mniejsza z tym, od kogo! — rzekłem, bo ogarniała mnie coraz większa wściekłość.
— Dobrze, dobrze! — brzmiała odpowiedź — możesz położyć go na progu i wynosić się na cztery wiatry.
— Nie uczynię tego! — krzyknąłem. — Wręczę go do rąk własnych pana Balfoura, jak mi wypada uczynić. Jest to list polecający.
— Jaki? — huknął ostro ów głos.
Powtórzyłem słowa poprzednie.
— A któżeś ty zacz? — brzmiało następne pytanie po dłuższej chwili milczenia.
— Nie wstydzę się swego nazwiska — odparłem. — Zwą mnie Dawid Balfour.
Na te słowa, jak wnoszę, człowiek ów cofnął się, gdyż posłyszałem, jak garłacz zachrzęścił na parapecie okna; dopiero po długiej, bardzo długiej przerwie głos ów, osobliwie jakoś zmieniony, zadał następne pytanie:
— Czy ojciec twój umarł?
Byłem tak tym zaskoczony, że nie stało mi głosu na odpowiedź, lecz stałem nieruchomo, wytrzeszczając oczy.
— Tak — podjął znowu ów człowiek — on chyba już umarł, nie masz wątpliwości; i chyba to zmusza cię do kołatania w moje wrota. — Znów nastała cisza, a potem ów rzecze niedowierzająco i oschle. — No dobrze, człowiecze; wpuszczę cię do mieszkania.
To rzekłszy, odszedł od okna.
Naraz rozległ się donośny szczęk łańcuchów i zgrzyt rygli, aż z wielką ostrożnością otwarto wrota, które natychmiast zawarły się za mną, zaledwiem został wpuszczony do wnętrza.
— Idź do kuchni i nie ruszaj niczego — dał się słyszeć głos i gdy obywatel tego domu zajął się ponownym utwierdzaniem wszystkich zasuwek i przeszczepek we drzwiach, ja tymczasem szedłem po omacku naprzód, aż dostałem się do kuchni.
Ognisko właśnie było wystrzeliło jasnym płomieniem, a w świetle jego ukazała mi się izba bodaj najbardziej opustoszała, jaką mi się zdarzyło widzieć kiedykolwiek. Na półkach stało pół tuzina talerzy; na stole znajdowała się miska kaszy, łyżka rogowa i kubek cienkiego piwa — wszystko to zastawione do wieczerzy. Poza tym, co wymieniłem, w tej ogromnej pustej świetlicy o kamiennym sklepieniu nie było żadnych sprzętów oprócz pozawieranych24 skrzyń ustawionych wzdłuż ściany i oprócz narożnego kredensu opatrzonego kłódką.
Gdy już ostatni łańcuch został zapięty, mężczyzna ów przybył za mną. Był to sobie lichotka chudy, zgarbiony, wąski w łopatkach, o twarzy jak glina; wiek jego można by oceniać na pięć do siedmiu krzyżyków. Szlafmycę miał z flaneli, a takiż był i szlafrok, noszony przezeń na podartej koszuli, miast kaftana i kamizelki. Znać było, że się z dawna nie golił; jednakowoż co mnie najwięcej niepokoiło, a nawet zatrważało, to że ów człeczyna ani nie odrywał oczu ode mnie, ani też nie spojrzał mi otwarcie w oblicze. Nie umiałem dociec, czym był z pochodzenia lub zawodu; zakrawał jednak (tak mi się zdawało) na starego i bezużytecznego służalca, którego za chleb łaskawy pozostawiono na straży tego wielkiego dworu.
— Czyś zmęczony? — zapytał, trzymając wzrok na wysokości mego kolana. — Może byś zjadł tę odrobinę kaszy.
Powiedziałem, że się boję, czy nie pozbawię go przez to własnej jego wieczerzy.
— O! — odpowiedział mi — mogę się doskonale bez niej obejść; jednakowoż piwa się napiję, bo mi ono zmiękcza kaszel. — Wypił kubek prawie do połowy, lecz przez ten cały czas, gdy pił, nie spuszczał mnie z oka; naraz wyciągnął rękę przed siebie. — Zobaczmyż on25 list! — powiedział.
Odpowiedziałem, że list był nie do niego, lecz do pana Balfoura.
— A za kogóż ty mnie poczytujesz? — zapytał ów. — Daj no mi list Aleksandra.
— Waćpan znasz imię mego ojca?
— Dziwno by było, jeślibym go nie znał — odparł na to — wszak był mi bratem rodzonym; a choć zdaje mi się, żeś sobie nie upodobał ani mnie, ani mojej dobrej kaszy, to jednak jestem twoim rodzonym stryjem, dzielny mój Dawisiu, ty zaś jesteś rodzonym moim synowcem. Daj mi więc ten list, usiądź przy stole i najedz się do syta.
Gdybym był o parę lat młodszy, na pewno od wstydu, zmęczenia i zawodu, jakie mię tu spotkały, zalałbym się rzęsistymi łzami. Wobec tego, co tu się działo, nie stać mnie było na słowa, ni takie, ni owakie, jeno wręczyłem mu list i przysiadłem się do kaszy, mimo że niewielką miałem, jak na swoje lata, chęć do jadła.
Tymczasem mój stryj, pochyliwszy się nad ogniskiem, obracał list w rękach na wszystkie strony.
— Czy wiesz, co w nim się zawiera? — zapytał znienacka.
— Waszmość pan sam widzisz — odpowiedziałem — że pieczęć nie była naruszona.
— Tak — rzecze on — ale cóż cię tu przywiodło?
— Miałem list oddać — odrzekłem.
— Nie — odzywa się ów przebiegle — tyś się tu pewnie czegoś spodziewał?
— Przyznam się, mości dobrodzieju — mówię na to — iż, gdy mi powiadano, jako mam zamożnych krewniaków, istotnie dałem się uwieść nadziei, że oni mi może dopomogą w życiu. Atoli nie jestem żebrakiem; nie ubiegam się o żadne łaski z waszej strony i nie pragnę niczego, czego by mi nie dano dobrowolnie. Albowiem, choć wyglądam na chudzinę, to jednak mam przyjaciół, którzy byliby uszczęśliwieni, gdyby mogli mi się czymś przysłużyć.
— Hola, hola! — ozwał się stryj Ebenezer. — Nie unośże się na mnie gniewem. Zgodzimy się i tak doskonale z sobą. A jeżeliś już, mój dzielny Dawisiu, dał spokój tej odrobinie kaszy, to może bym ja sam też przełknął jej choć krzynkę. Tak! — ciągnął dalej, wywłaszczywszy mnie ze stołka i łyżki. — To dobre, zdrowe pożywienie... wspaniałym jest kasza pożywieniem.
Wymamrotał krótki pacierz przedobiedni i zabrał się do jedzenia.
— Twój ojciec, pamiętam, bardzo lubił tę potrawę, ale ja to nie potrafię więcej, jak ino dziabnąć troszkę jadła. — Pociągnął spory łyk podpiwku, co snadź przypomniało mu o obowiązkach gościnności, gdyż wraz potem tak przemówił. — Jeżeliś spragniony, tedy wodę znajdziesz za drzwiami.
Nicem26 na to nie odpowiedział, stojąc na obu nogach prosto jak drąg i z wielką złością w sercu poglądałem na stryja. On zaś, swoją koleją, jadł bez przerwy, niby człek krótkością czasu przynaglony, i wciąż rzucał krótkie, przenikliwe spojrzenia to na moje trzewiki, to na niewykwintne pończochy. Raz tylko, gdy odważył się popatrzeć nieco w górę, oczy nasze spotkały się wzajem ze sobą; zaiste i rzezimieszek, co przychwycon, gdy rękę trzymał w cudzej kieszeni, nie okazałby większego zaniepokojenia, niźli on podówczas. To skłoniło mnie do zastanowienia się, zali jego bojaźliwość wynikła z nazbyt długiego odzwyczajenia się od wszelkiej styczności z ludźmi, czy też może po krótkim obcowaniu ze mną usposobienie to przejdzie i stryj mój zmieni się w całkiem innego człowieka. Jego głos przenikliwy obudził mnie z tych dumań.
— Czy twój ojciec dawno umarł? — zagadnął.
— Trzy tygodnie temu, mości dobrodzieju — powiadam mu na to.
— Był to człek skryty, ten Aleksander... człek skryty, milczący — mówił dalej. — Nigdy nie odezwał się wesoło, gdy był w leciech młodszych. Czyż nie opowiadał o mnie nigdy jakowych fraszek?
— Pókiście mi sami tego nie powiedzieli, nigdym
Uwagi (0)