Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖
Justyna Orzelska, uboga szlachcianka, zraniona z powodu nieszczęśliwej miłości, zakochuje się w Janie Bohatyrowiczu. Choć pochodzi z niższej warstwy społecznej, jest przedstawicielem rodu z wieloletnią tradycją. Opowiadania Jana o przodkach, biorących udział w powstaniu styczniowym, wzbudzają w Justynie silne uczucia patriotyczne.
Mezalians oraz pamięć o powstaniu styczniowym to główne osie powieści, która obejmuje również opisy obyczajowości i natury, rodowe legendy oraz różnice między warstwami społecznymi. Powieść Nad Niemnem ukazywała się na łamach „Tygodnika Ilustrowanego” przez cały rok 1887, w formie książki została wydana w 1888 roku.
Eliza Orzeszkowa to jedna z najsłynniejszych pisarek epoki pozytywizmu. W swoich dziełach realizowała postulaty epoki takie jak praca u podstaw, asymilacja Żydów, emancypacja kobiet, ale także podejmowała tematykę patriotyczną, głównie związaną z powstaniem styczniowym.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nad Niemnem - Eliza Orzeszkowa (dla bibliotek .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Tu kompromitacji żadnej dla Justynki nie ma — powstając zaczął Benedykt. — Dziewczyna jest pełnoletnia, wolę swoją ma, za kogo zechce, wyjdzie...
— Wyjdzie! Za te... a panu Różycowi, który jest te... całą gębą panem, odmówiła! A jaż, panie dobrodzieju, ja... te... te... co zrobię? Czy ja za nią do te... te... te... prostej chaty pójdę? Ja, panie dobrodzieju, te... te... te... nie przywykłem... tam pewno nawet fortepianu postawić gdzie nie ma... mnie tam te... te... te... te... głodem zamorzą!
Łzy mu oszkliły oczy; z gniewu wpadł w żal, prawie zaszlochał. Benedykt rękę mu na ramieniu położył i z czołem zmarszczonym, z niesmakiem w wyrazie ust, spokojnie jednak rzekł:
— Bądź pan spokojny; jak mieszkałeś w Korczynie, tak mieszkać będziesz. Pewno, że tam wyżyć byś nie mógł. Ale ja z największą przyjemnością panu dom swój nadal ofiaruję. Zresztą, macie u mnie swoją sumkę, którą Justysi częściami tylko będę mógł spłacać...
Orzelski chciwie tych słów wysłuchał i uspokoił się znacznie.
— Ale widzi pan dobrodziej, zawsze to jakoś nie te... aby panienka taki mezalians robiła...
Benedykt zamyślił się na chwilę.
— Mój kochany panie — odpowiedział — przypomnij sobie swoją własną młodość... Może też Justyna szczęśliwsza będzie w tym mezaliansie, niż moja cioteczna siostra była w małżeństwie z panem... zupełnie przecież stosownym.
Orzelski usta trochę otworzył, zmieszał się. Jakieś przypomnienie ugodziło weń i trochę nim wstrząsnęło.
— Serce, panie dobrodzieju... — zaczął — serce nie... te... jeżeli z mojej strony były jakie te... to przez te...
— No — przerwał Benedykt — o przeszłości nie ma co mówić, a o przyszłość swoją bądź pan spokojny. Idź na górę, graj sonatki i serenadki, a Marta ci tam zaraz śniadanie pośle...
Pomyślał chwilę, na smyczek swój spojrzał.
— Kiedy tak — zaczął — to niech sobie Justyna te... ale zawsze to nie wypada, aby panienka za jakiegoś te... te... nie wypada... nie wypada!
Głową kołysząc i wyraz ostatni powtarzając, zupełnie już jednak uspokojony, odszedł. Benedykt długo jeszcze rozmawiał z Martą i z Witoldem, który Kirłową i jej gromadkę do bryczki wsadziwszy i pożegnawszy, spiesznie do ojca przybiegł. Potem w sali jadalnej nakrywanie do stołu usłyszawszy Marty poprosił, aby o parę godzin podanie obiadu powstrzymała, a Witoldowi Justynę zawołać kazał.
Nadbiegła zarumieniona, niespokojna. Sprzeczki i poróżnienia z wujem lękała się.
— Chodź — rzekł do niej Benedykt, kapelusz słomiany na głowę włożył i ramię jej podał.
Odgadła, dokąd ją miał prowadzić, i z okrzykiem radości do rąk mu się rzuciła.
Poszli drogą sunącą białym szlakiem u spłowiałego kobierca pól. Niebo było białe od okrywających je obłoków, pod nim leciały stada jaskółek i gdzieniegdzie kołysały się jastrzębie. W powietrzu panowała chłodna, smętna, łagodna cisza jesieni.
Kiedy Benedykt i Justyna weszli do zagrody Anzelma i Jana i prędko przebywali przerzynającą duży ogród drogę, na której teraz usychały trawy i żółkły więdnąc białe dzięcieliny423, siedząca na sapieżance biało-czarna sroka zakrakała, kogut za płotem zapiał i żółty Mucyk wybiegł z podwórka z wielkim szczekaniem. Ale pogładziła go Justyna i pies lisi swój pyszczek do sukni jej tulić a kiściastym ogonem wywijać zaczął, z miłością w oczy jej patrząc.
Potem spostrzegł ich wysoki, zgrabny, złotowłosy chłopak w głębi ogrodu u wrót podwórka odrosłą trawę koszący. Spostrzegł ich i zrazu trwoga uczyniła go jakby martwym, a wszystką krew z ogorzałych policzków spędziła. Ale w mgnieniu oka domyślił się, co znaczyło to wspólne z wujem przybycie Justyny. Niezmierna radość błyskawicami wytrysnęła mu z oczu, kosa z rąk jego na trawę padając błysnęła i brzęknęła. Paru skokami przed Benedyktem się znalazł, przykląkł i gorące usta do ręki jego przycisnął. Benedykt nie na niego jednak patrzał, ale na Anzelma, który pod okapem ganku w grube floresy rzeźbionym stojąc przygarbiony trochę, w długiej swej kapocie, powolnym ruchem ręki ku wielkiej baraniej czapce podnosił. Oczy tych dwu ludzi spotkały się z sobą; przez chwilę milcząc na siebie patrzyli. Na koniec, Benedykt, kładąc dłoń na pochylonej przed nim głowie Jana, tonem zapytania wymówił:
— Syn Jerzego?
Anzelm wyprostował się i głowę odkrył. Ze snopa zmarszczek leżącego mu pomiędzy brwiami na wysokie czoło i aż na skronie cienkie nici rozbiegły się niby ukośne promienie. Rękę z wielką czapką wzniósł nieco, na zaniemeński bór nią wskazał i trochę jąkając się odpowiedział:
— Tego sa... samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa!
KONIEC
Uwagi (0)