Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖
Lucy Maud Mongomery — na prośby dziewcząt z całego świata, jak podkreśla w dedykacji — relacjonuje przeżycia słynnej, rudowłosej Ani Shirley w czasie czterech lat jej studiów w Kingsporcie na półwyspie Nowa Szkocja. Trudno jest Ani opuścić ukochane Avonlea, kiedy jednak zamieszkuje w urokliwym Ustroniu Patty w towarzystwie trzpiotowatej Filippy, dwóch innych koleżanek oraz czarującej opiekunki, ciotki Jakubiny, życie znów nabiera uroku. Nie dowiadujemy się jednak wiele o zainteresowaniach naukowych Ani, mimo że jest ona bardzo pilną studentką. Śledzimy natomiast zaskakujące perypetie narzeczeńskie jej przyjaciółek i znajomych starych panien. O wiele ciekawiej wygląda jednak ta powieść, jeżeli zajrzymy do biografii pisarki. Zwróćcie zwłaszcza uwagę na epizodyczną postać parobka z sąsiedztwa, Sama Tollivera…
Rumieńców książce nadają też listy i zwierzenia buńczucznego Tadzia, ośmioletniego wychowanka Maryli, darzącego Anię ogromnym przywiązaniem. Zdarzają się też Ani momenty głębokiej zadumy, rozmowy o śmierci i listy z dawnych lat.
Pani Lynde, podobnie jak całe Avonlea, jest przekonana, że przeznaczeniem Ani jest wyjść za Gilberta — sprawy jednak toczą się inaczej, między innymi z powodu nagłej burzy i przystojnego nieznajomego, który uprzejmie proponuje Ani swój parasol…
- Autor: Lucy Maud Montgomery
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Lucy Maud Montgomery
— Co zamierzacie robić dzisiaj, dziewczęta? — zapytała Filipa pewnego popołudnia niedzielnego, wpadając do pokoju Ani.
— Idziemy na spacer do parku — odpowiedziała Ania. — Właściwie powinna bym zostać w domu i wykończyć sobie bluzkę. Ale w taki dzień jak dzisiejszy nie potrafiłabym szyć. Atmosfera dzisiejsza wnika do mojej krwi i stwarza w mej duszy jakiś uroczysty nastrój. Palce drżałyby mi i na pewno robiłabym krzywe ściegi. Idziemy więc do parku.
— Czy to „my” odnosi się do kogoś jeszcze prócz ciebie i Priscilli?
— Tak, do Gilberta i Karola, a bardzo by nas cieszyło, gdyby odnosiło się i do ciebie.
— Ale — rzekła Filipa z ubolewaniem — gdybym poszła, musiałabym przez cały czas milczeć, a będzie to zupełnie nowym doświadczeniem dla Filipy Gordon.
— Nowe doświadczenia rozszerzają nasze horyzonty. Zabierz się z nami, a nauczysz się współczucia dla tych wszystkich biednych duszyczek, które często zmuszone są do milczenia. Ale gdzież twoje wszystkie ofiary?
— O, zmęczyły mnie już, nie mogłam już dziś po prostu znieść, aby mnie nadal nudziły. A przy tym byłam troszkę nie w humorze. Napisałam w ubiegłym tygodniu do Olesia i Alfonsa. Listy te włożyłam do kopert i zaadresowałam, ale nie zalepiłam. Tego wieczora zdarzyło się coś zabawnego, a raczej Oleś będzie to uważał za zabawne, ale Alfons najprawdopodobniej nie. Śpieszyłam się, więc wyjęłam z koperty — jak mi się zdawało — list Olesia i dopisałam postskriptum. Następnie odniosłam oba listy na pocztę. Dziś rano otrzymałam odpowiedź od Alfonsa. Panienki, dopisałam to postskriptum w jego liście i Alfons był wściekły. Oczywiście udobrucha się — a jeżeli nie, to mnie to też nie martwi — ale zepsuło mi to nastrój. Postanowiłam więc przyjść do was, żeby odzyskać humor. Po otwarciu sezonu piłki nożnej nie będę już miała żadnej niedzieli wolnego popołudnia. Ubóstwiam piłkę nożną. Sprawiłam sobie piękną czapkę i switer28 w barwach Redmondu i będę je nosiła na zawodach. Na pewno będę po pewnym czasie wyglądała jak chodząca kukła fryzjerska. Wiesz, że twój Gilbert został obrany na kapitana drużyny „nowicjuszy”?
— Tak, powiedział nam to wczoraj wieczór — odpowiedziała Priscilla, widząc, że urażona Ania nie chce odpowiedzieć. — On i Karol byli na dole. Wiedziałyśmy, że przyjdą, więc szybko pochowałyśmy poduszeczki panny Ady. Najpiękniejszą, z haftem, rzuciłam na podłogę, do kąta za krzesłem, na którym leżała. Myślałam, że będzie tam bezpieczna. Ale czy uwierzysz, Karol Slone podszedł prosto do tego krzesła, spostrzegł leżącą za nim poduszeczkę, wyłowił ją uroczyście i przez cały wieczór siedział na niej. Jak ta poduszka potem wyglądała! Biedna panna Ada zapytała mnie dzisiaj, ciągle jeszcze z uśmiechem, ale z takim wyrzutem, dlaczego pozwoliłam siedzieć na tej poduszeczce. Powiedziałam jej, że nie pozwoliłam, ale było to dziełem przeznaczenia w parze z zakorzenionym „slonowstwem”, a ja nie stałam na wysokości zadania jako przeciwnik tych dwóch sprzymierzonych sił.
— Poduszeczki panny Ady rzeczywiście działają mi już na nerwy — rzekła Ania. — W zeszłym tygodniu wykończyła znowu dwie, a że nie było już miejsca bez poduszeczek, gdzie by je można było położyć, więc postawiła je naprzeciw ściany klatki schodowej. Przewracają się co chwila, a gdy po ciemku wchodzimy na schody, potykamy się o nie stale. Ostatniej niedzieli, gdy doktór29 Davis wygłaszał kazanie dla wszystkich, wystawionych na niebezpieczeństwa morza, dodałam w duchu: i dla tych wszystkich, co mieszkają w domach, gdzie poduszki nie są lubiane rozumnie, lecz z przesadą! Ale widzę, że chłopcy nadchodzą już przez Stary Cmentarz św. Jana. Więc zabierzesz się z nami, Filo?
— Pójdę, jeżeli będę mogła spacerować z Priscillą i Karolem. Będzie to najznośniejszy stopień milczenia. Ten twój Gilbert jest kochanym chłopcem, Aniu, ale dlaczego chodzi stale z tym Karolem o wybałuszonych oczach? Ania wyprostowała się. Niezbyt lubiła Karola Slona, ale pochodził on z Avonlea i nikomu obcemu nie wolno było śmiać się z niego.
— Karol i Gilbert zawsze byli przyjaciółmi — odpowiedziała chłodno. — Karol jest ładnym chłopcem. Nie można mu wytykać jego oczu.
— Nie wspominaj mi o tym! Też mi ładny! Musiał w swoim poprzednim wcieleniu uczynić coś okropnego, jeśli ukarany został takimi oczyma. Prissy i ja będziemy się dziś doskonale po południu bawiły w jego towarzystwie. Będziemy mu się śmiały prosto w twarz, a on nigdy tego nie spostrzeże.
Bez wątpienia opuszczone P. i F., jak je nazwała Ania, doprowadziły do skutku swoje miłe zamiary. Ale Slone trwał w błogiej nieświadomości. Zdawało mu się, że tak ładnemu chłopcu przystoi właśnie spacerować z dwiema pięknymi studentkami, zwłaszcza z Filipą Gordon, pięknością klasy. Musiało to z pewnością wywrzeć wrażenie na Ani. Widziała niewątpliwie, że ludzie potrafili ocenić jego rzeczywistą wartość.
Gilbert i Ania szli w pewnym oddaleniu za resztą towarzystwa, rozkoszując się pod sosnami parku spokojną, cichą pięknością popołudnia jesiennego; szli drogą wijącą się brzegiem przystani.
— Cicho tu jak w kościele — rzekła Ania, zwracając twarz ku blaskowi nieba. — Jak ja kocham sosny! Mam wrażenie, że zapuszczają one korzenie w romantyzm wszystkich stuleci. Jak to miło od czasu do czasu spacerować pod nimi. Czuję się tu zawsze tak szczęśliwa.
— zacytował Gilbert. — Czy nie uważasz, Aniu, że sprawiają one, iż nasze małe ambicje wydają się jeszcze mniejszymi?
— Sądzę, że gdyby nawiedziło mnie jakieś wielkie strapienie, przyszłabym do tych sosen po pociechę — odpowiedziała Ania z rozmarzeniem.
— Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz miała wielkiego strapienia — rzekł Gilbert, który nie potrafił połączyć wyobrażenia strapienia z ożywioną, wesołą istotą, idącą obok niego, nie wiedząc, że ci, co wznosić się mogą na najwyższe wyżyny, spadają też w najgłębsze niziny, i że te natury, które najsilniej odczuwają rozkosz, najsilniej też doznają bólu.
— Ale kiedyś musi przyjść — zadumała się Ania. — Życie wydaje mi się teraz niby puhar31 rozkoszy, podniesiony do moich warg. Ale w puharze tym musi być jakaś gorycz: jest ona w każdym kielichu. I ja będę musiała kiedyś zakosztować goryczy. Mam nadzieję, że będę dość silna i odważna, aby ją powitać, i mam nadzieję, że jeśli się to kiedy stanie, to nie z mojej własnej winy. Czy pamiętasz, co doktór32 Davis mówił ostatniej niedzieli — że te strapienia, które zsyła nam Bóg, muszą nam przynieść pociechę i siłę, podczas gdy te, które sami sobie gotujemy przez głupotę i złość, są najtrudniejsze do zniesienia. Ale nie mówmy o troskach, gdy popołudnie jest tak piękne. Jest ono stworzone dla radosnej rozkoszy życia!
— Gdyby to ode mnie zależało, usunąłbym z twego życia wszystko, prócz szczęścia i radości, Aniu — rzekł Gilbert tonem, który oznaczał: „niebezpieczeństwo zbliża się”.
— W takim razie byłbyś bardzo niemądry — odpowiedziała Ania szybko. — Jestem pewna, że życie ludzkie nie może być pełne i dojrzałe bez doświadczeń i trosk, chociaż przypuszczam, że zgadzamy się z tym wtedy tylko, gdy nam się dobrze wiedzie. Chodź, tamci doszli już do pawilonu i kiwają na nas.
Usiedli wszyscy w małym pawilonie, obserwując wspaniały jesienny zachód słońca.
— Wracając do domu, idźmy przez aleję Spofforda — zaproponował Gilbert. — Obejrzymy sobie wszystkie te „piękne domy”, gdzie mieszkają bogacze. Aleja Spofforda jest najpiękniejszą ulicą w Kingsporcie. Kto nie jest milionerem, nie może na niej budować.
— O, chodźcie — zawołała Fila. — Jest tam cudowne miejsce, które chciałabym ci pokazać, Aniu. Ten domek nie został zbudowany przez milionera. Jest to pierwszy dom po wyjściu z parku i wzrósł zapewne wtedy, gdy Aleja Spofforda była jeszcze drogą wiejską. Wzrósł, nie został zbudowany! Nie interesują mnie te wspaniałe domy, zbyt są nowe i zbyt błyszczące. Ale ten mały domek jest marzeniem — a jego nazwa — ale zaczekaj, aż go zobaczysz.
Ujrzeli to miejsce z parku, gdy opuścili porosły sosnami wzgórek. Na skrzyżowaniu ulic stał domek, otoczony z obu stron grupami sosen, które rozpościerały ramiona nad jego niskim dachem. Domek porosły był czerwonym i złotym winem, przez które przeświecały okna z zielonymi okiennicami. Przed domem był mały ogródek, okolony niskim murem kamiennym. Chociaż był to już październik, ogródek pełen był jeszcze pięknych, wonnych kwiatów i krzewów. Wąska brukowana ścieżka prowadziła od furtki do frontowych drzwi. Cały domek wydawał się przeniesiony z jakiegoś innego kraju. Ale było w nim coś, co sprawiało, że najbliższy jego sąsiad, pałac króla tytoniowego, otoczony wielką murawą, wydawał się przez kontrast niezwykle brutalny, nadęty i grubiański. Fila oświadczyła, że jest to różnica między tym, co zrodzone, a zrobione.
— Jest to najpiękniejszy dom, jaki kiedykolwiek widziałam — rzekła Ania z zachwytem. — Zadaje mi on rozkoszny, drogi ból. Jest on nawet milszy i osobliwszy niż kamienny dom panny Lawendy.
— Chciałabym, żebyś sobie szczególnie zapamiętała jego nazwę — rzekła Fila. — Patrz, białymi literami wypisane jest na łuku bramy: „Ustronie Patty”. Czy to nie piękne? Zwłaszcza na tej ulicy, gdzie mieszkają ludzie o szumnych nazwiskach? „Ustronie Patty”, zapamiętaj sobie! Jestem tym zachwycona!
— Czy wiesz coś o tym, kim jest Patty? — zapytała Priscilla.
— Patty Spofford to nazwisko starej damy, która posiada ten dom, odkryłam to. Mieszka tutaj; ze swoją bratanicą, a mieszkały tam już przed stu laty, może trochę mniej, może trochę więcej. Pewnie trochę mniej. Przesada jest tylko polotem fantazji poetyckiej. Domyślam się, że ci bogacze próbowali nieraz odkupić tę posiadłość — teraz jest ona rzeczywiście warta majątek — ale Patty żadną miarą nie chce jej sprzedać. Za domem jest zamiast dziedzińca ogród owocowy, zobaczysz go, gdy odejdziemy kawałek dalej. Prawdziwy ogród owocowy w alei Spofforda!
— Będę tej nocy śniła o „Ustroniu Patty” — rzekła Ania. — Mam wrażenie, jakbym należała do niego. Ciekawam, czy przypadek jaki pozwoli nam kiedyś ujrzeć jego wnętrze.
— Nie jest to prawdopodobne — rzekła Priscilla. Ania uśmiechnęła się tajemniczo. — Nie, nie jest to prawdopodobne, ale wierzę, że się to stanie. Mam jakieś dziwne wrażenie, możesz je nazwać, jeśli chcesz, przeczuciem, że „Ustronie Patty” i ja zawrzemy jeszcze bliższą znajomość.
Owe pierwsze trzy tygodnie w Redmondzie wydawały się długie, ale reszta semestru upłynęła na skrzydłach wiatru. Zanim się spostrzegli, znaleźli się w okresie wkuwania do egzaminów przed Bożym Narodzeniem, z których wyszli mniej lub więcej zwycięsko. Zaszczyt prymusa w klasie „nowicjuszów” wahał się między Anią, Gilbertem a Filipą; Priscilla zdała bardzo dobrze; Karol Slone przegrzebał się względnie nieźle i zachowywał się tak, jakby przodował we wszystkich przedmiotach.
— Trudno mi wprost uwierzyć, że jutro o tej porze będę na Zielonym Wzgórzu — rzekła Ania w wieczór przed odjazdem. — A jednak tam będę. A ty, Filo, będziesz w Bolingbroke z Olesiem i Alfonsem.
— Tęskno mi za ich widokiem. — przyznała Filipa z ustami pełnymi czekolady. — To rzeczywiście tak mili chłopcy. Będę miała wspaniałe wakacje. Tańce, przejażdżki i inne rozrywki nie będą się kończyły. Nigdy ci nie przebaczę, Królowo Anno, że nie jedziesz ze mną na święta.
— „Nigdy” to u ciebie znaczy trzy dni, Filo. Bardzo to ładnie z twojej strony, że mnie zaprosiłaś i chętnie przyjechałabym kiedyś do Bolingbroke. Ale w tym roku nie mogę — muszę pojechać do domu. Nie możesz sobie wyobrazić, jak mi tęskno.
— Nic spędzisz czasu dobrze — rzekła Filipa pogardliwie. — Ze dwie trzy wieczorynki, podczas których wszystkie stare plotkarki będą cię w oczy i za oczyma obgadywały. Umrzesz z samotności, dziecko.
— W Avonlea! — zawołała Ania ubawiona.
— Gdybyś pojechała ze mną, spędziłabyś czas doskonale. Bolingbroke oszalałoby na twoim punkcie, Królowo Anno — twoje włosy i twoja uroda, i wszystko inne! Jesteś taka inna. Osiągnęłabyś niebywałe powodzenie — a ja kąpałabym się w odbitym blasku twego słońca — „nie róża, ale blisko róży”. Zabierzże się ze mną, Aniu.
— Twój obraz triumfu towarzyskiego jest pociągający, Filo, ale ja ci odmaluję inny, który go zaćmi. Jadę do domu, do starego folwarku wiejskiego, niegdyś zielonego, teraz nieco już wypłowiałego, i znajdującego się między owocowymi sadami. Na dole płynie strumień, a w górze stoi las świerkowy, gdzie słychać, jak wiatr i deszcz grają na harfach. Obok znajduje się staw, który teraz będzie szary i ścięty. W domu będą dwie starsze panie, jedna wysmukła i chuda, druga niska i tęga, oraz dwoje bliźniąt, jedno skończony wzór, drugie to, co pani Linde nazywa „świętą zgrozą”. Jest tam też mała facjatka, gdzie gęstą pajęczyną wiszą dawne marzenia, i wielkie, wspaniałe puchowe łóżko, które po materacu pensjonatowym wyda mi się niemal szczytem przepychu. Jak ci się podoba mój obraz, Filo?
— Wydaje mi się bardzo nudny — rzekła Fila ze skrzywieniem.
— O, ale opuściłam to, co najistotniejsze. Będzie tam miłość, Filo, wierna, czuła miłość, jakiej się nigdzie na świecie nie znajdzie — miłość, która czeka na mnie. To czyni obraz mój arcydziełem, prawda? Nawet jeśli barwy nie są tak bardzo lśniące.
Fila wstała w milczeniu, odrzuciła pudełko od czekolady, podeszła do Ani i otoczyła ją ramionami.
— Aniu, pragnęłabym być taka jak ty — rzekła poważnie.
*
Następnego wieczora Diana powitała Anię na dworcu w Carmody i razem pojechały do domu pod cichym, usianym gwiazdami mrokiem nieba. Zielone Wzgórze wyglądało bardzo uroczyście, gdy wjeżdżały na drogę. W każdym oknie było światło, którego blask przebijał się przez ciemności, niby płomiennie czerwone kwiaty na ciemnem tle Lasu Duchów. Na dziedzińcu płonęło wspaniałe ognisko powitalne, dokoła którego tańczyły dwie małe postaci, z których jedna wydała nieludzki okrzyk, gdy bryczka wjechała pod topole.
— Tadzio uważa to za okrzyk wojenny Indian — rzekła Diana. — Nauczył go tego chłopiec, najęty przez pana Harrisona. Dotychczas ćwiczył się, żeby cię nim powitać. Pani Linde powiada, że krzykiem tym doprowadza on jej nerwy do obłędu. Wdrapuje się na jej plecy, a potem wydaje swój okrzyk. Uparł się, że rozpali też dla ciebie ognisko powitalne. Przez dwa tygodnie znosił suche gałęzie i zanudzał Marylę, aby pozwoliła mu nalać na nie przed zapaleniem trochę nafty. Po zapachu poznaję, że musiała
Uwagi (0)