Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski (książki czytaj online za darmo txt) 📖
Podtytuł tej książki brzmi: „Powieść historyczna z czasów Kazimierza Wielkiego”. I to właśnie król Kazimierz Wielki jest jej głównym bohaterem.
Z kilku obrazów historycznych dowiadujemy się, że intensywnie pracuje nad rozwojem kraju, rozbudowuje miasta, mury miejskie i zamki obronne. Swoimi działaniami wspiera handel, rzemiosło i górnictwo. Niezwykle wiele uwagi poświęca najniższej warstwie społecznej — chłopom. Chroni ich przed krzywdą i niesprawiedliwością, działa na rzecz ich pełnego równouprawnienia prawnego ze szlachtą. Jednak jego działania nie podobają się rycerstwu i możnowładztwu, którzy obawiają się utraty swojej pozycji. Przeciwko królowi zawiązuje się sojusz pod przywództwem Macieja Borkowica.
Król chłopów to jedna z 29 powieści historycznych wchodzących w skład cyklu Dzieje Polski Kraszewskiego.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Król chłopów - Józef Ignacy Kraszewski (książki czytaj online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Wieść o ujęciu Borkowicza i wyroku na niego piorunem się rozeszła po okolicy. Roznieśli ją zbiegli ludzie jego.
Tejże nocy, nieopodal znajdujący się brat dowiedział się o tem, a że mu w wielu napaściach i gwałtach posiłkował i podobnego obawiał się losu — natychmiast pospieszył na naradę z synem, chcąc z nim razem, zabrawszy trochę ludzi i grosza, przerzucić się za granicę.
Kochanowi z Kalisza pilno było — lecz i on, i towarzysze jego, i konie ze znużenia padały, musiano więc spoczywać.
Tymczasem brat Maćka i syn znieśli się z sobą. Jaśko uchodzić chciał, aby pomścić brata, syn ratować, odbijać, wykupić pragnął i — zdawało mu się to możliwem. Nie słuchając rady stryja, gnał co najprędzej do Kalisza, gotów za ojcem i do Olkusza pędzić, pókiby go żywym wiedział.
Przybywszy do miasta — nie tracąc chwili, choć wiedział, że to go życie kosztować może, młody Borkowicz wpadł na zamek. Do ojca chciał — nie puszczono go.
Wrzawa wywołała Kochana, który miał czas ochłonąć — stał więc z krwią zimną naprzeciw młodego, który z gniewu, złości i żalu ledwie mógł mówić. Ojcowska duma nie opuściła dziecka... Uniżać się i prosić nie umiał — począł od napaści i wyrzutów... od pogróżek... Chciał do króla jechać, czynił Kochana odpowiedzialnym za życie ojca...
Trudno go było zrozumieć, tak wszystko się w mowie jego mięszało bezładnie... Rawa przywiązaniem dziecka tłumacząc to sobie — słuchał dosyć obojętnie.
— Posłany jestem z ramienia króla — odparł zimno — uczynię to, co mi rozkazano. Ani postrachem, ani błaganiem nic ze mną nie uczynicie. Mamli radzić, bo mi waszej młodości żal — uchodźcie, pókiście wolni.
Niepodobna było krzyczącego i rzucającego się pozbyć inaczej, tylko go gwałtem z zamku wyganiając. A że nowych najść lękał się Kochan, natychmiast wóz sposobić kazał, rzucono weń Borkowicza, przywiązując do desek, ludzie straż trzymający posiadali do koła, otoczono żołnierzem silnie uzbrojonym, sam Kochan na koń siadł i ruszył do Olkusza.
Tu z Krakowa miał wyglądać odpowiedzi — jaką śmiercią król go ukarać każe.
Na zamku Olkuskim bezpieczniej czekać z nim było, a przyjaciołom Maćka nie łatwo się tam dostać.
Nie tajno było Kochanowi, że Maciek oprócz brata i syna, prócz tych, którzy ze strachu do niego lgnęli — miał wielu w Wielkopolsce skojarzonych i przyjaznych, którzy się mścić mogli.
W Olkuszu, dokąd naprzód dano znać — znalazł u wrót Rawa przestraszonego Burgrabiego zamkowego, który więźnia królewskiego pilnować i odpowiadać zań, wiedząc kto był — wypraszał się. Przynosił klucze, stawał pod rozkazy Kochana — ale sam od wszystkiego się wymawiał tem, że ani straży dosyć, ani izb zamczystych nie miał.
Postawiono w podwórcu wóz, nimby Kochan obmyślił, gdzie Borkowicza umieścić.
Czasu drogi mógł się przekonać towarzysząc mu, iż Maciek bynajmniej nadziei wyrwania się z więzów nie rzucił. Nocami leżąc na wozie, gryzł i rozrywał sznury, straż usiłował obietnicami wielkiemi przekupywać, miotał się, na chwilę nie ustając krzyczeć i odgrażać się.
Na zamku olkuskim w istocie nie było zamknięcia bezpiecznego dla człowieka, do którego się mogli usiłować dostać brat, syn lub przyjaciele.
Burgrabia, którego Morawcem zwano, naostatek powiódł Kochana ku wieży północnej. Ta była na więzienie dla najniebezpieczniejszych złoczyńców umyślnie zbudowaną. Drugie tyle, ile jej wyżyna nad ziemią wyrosła, w głąb było obmurowanego lochu, do którego po drabinie schodzić musiano. Sklep bez okien miał jeden ten tylko otwór w górze, który drzwiami żelaznemi się zamykał. Ciemny, wilgotny, głęboki i wązki jak studnia, służył dotąd tylko dwu zbójom, których z niego na rusztowanie wyciągnięto, po miesięcznym pobycie, już prawie ledwie żywych. Był to grób, w którym śmierć przychodziła powolnie, w męczarniach nocy, chłodu, zgnilizny...
Morawiec jedną tę jamę znajdował dla zamknięcia Borkowicza bezpieczną; a Kochan spojrzawszy w nią, zgodził się, aby do niej spuszczono złoczyńcę. Chciał z nim doczekać tu ostatniej królewskiej woli. Morawiec tylko za tę studnię chciał ręczyć, iż z niej się więzień nie dobędzie i nikt do niego dostać nie może.
Litości nie miał nikt nad nielitościwym.
Tymczasem, nim od króla otrzymał wolę jego, Kochan na smutnym, pustym, więziennym zamku osiąść musiał.
Borkowicza, mimo oporu, spuszczono na dno, rozcięto mu więzy i rzucono garść słomy. Morawiec natychmiast drabinę kazał wyciągnąć, drzwi zamknął i straż u góry postawił.
Dziesięć dni czasu upłynęło, nim odpowiedź nadeszła z Krakowa. Tam skargi na Borkowicza, dowody zdrady, opowiadania o okrucieństwach popełnianych przez niego płynęły tak liczne, tak obarczające, a znalazło się tylu domagających jak najsroższej kary, iż wyrok przywieziony brzmiał... głodem go umorzyć.
Razem z nim, główny wróg Borkowicza, Nałęcz, Gruszą zwany, któremu on żonę zbezcześcił i o śmierć przyprawił, nadbiegł, dobrowolnie się ofiarując za oprawcę. Miał ustne pozwolenie króla tak z nim postąpić, jako chciał.
Jego to sprawą było, iż Maćkowi do lochu wiązkę siana spuszczono jak bydlęciu i miarkę wody. Grusza sam siadł u drzwi jamy i czatował na jęki skazanego, napawając się niemi.
Zgroza przejmowała wszystkich, bo choć zbrodnie i winy były niezliczone i wielkie, kara się wydawała nieludzką.
W sile wieku, Borkowicz męczył się dłużej, niżeli sam wróg jego się spodziewał. Pił wodę, gryzł suche siano, być bardzo może, iż, gdy Grusza spał, ludzie przez litość chleb mu rzucali — dość, że tydzień i dwa upłynęły, a na dnie studni jęk, ryk i przekleństwa słychać było.
Grusza wołał czasami nań, Borkowicz mu urąganiem i obelgami odpowiadał — jedli się tak słowy, dopóki znużony Nałęcz drzwi nie spuścił i nie położył się na nich. Następnego dnia słuchał, zawsze spodziewając się, iż śmierć go od katowania tego uwolni; lecz Borkowicz żył i żył.
Głos jego tylko, z początku silny, słabnął, chrypł i stawał się coraz niewyraźniejszym.
Grusza, gdy czwartego tygodnia nie słyszał już nic tylko sapanie i mruczenie, spuszczał na sznurach pochodnię, aby zobaczyć, co się działo ze skazanym.
Stan jego był okropnym, lecz serca mściwego nie zmiękczył.
Opadła z niego przegniła i poszarpana odzież, ciało okryte było ranami, twarz straszliwie zmieniona. Z głodu pokąsał sobie ręce. Wstać już i ruszyć się nie mógł, leżał na barłogu zmoczonym wilgocią, ohydnie skalanym... dysząc ostatkiem życia, a o litość nie prosząc... Wiedział pewnie, iż Grusza jej mieć nie będzie.
Kto wie, jaka nadzieja może do ostatka mu męczarnie te osładzała?.. W piątym tygodniu Nałęcz, gdy pochodnię spuścić kazał na dno, ujrzał wroga swego tak jak martwym, z głową w słomę wciśniętą, nieporuszonym, ale dyszącym jeszcze.
Spuścił się sam po drabinie, chcąc przekonać, czy wiele w nim życia zostało jeszcze.
Gdy nad nim stanął Nałęcz i kopnął go nogą, znędzniały ten trup żywy, poruszył się, podniósł głowę zwolna, wlepił w niego oczy zaszłe już bielmem śmierci i wyjęknął:
— Księdza!
— Tobie? księdza? abyś piekła, które ci należy, uniknął? Giń marnie jakeś żył... giń bez pociechy i przebaczenia.
Grusza domawiał tych słów, gdy wpatrzywszy się w twarz Borkowicza, nagle strwożony, umilkł.
Mimo woli jego, mimo wiedzy litość schwyciła za serce...
Nie rzekł nic i drżący, jak pijany na drabinę się wdrapał...
Siadł u góry i płakać zaczął...
Posłał po księdza...
Gdy kapłan, który zszedł do lochu, po krótkim w nim pobycie dobył się na światło dzienne — osłabłym był tak widokiem męczarni i powietrzem, którem oddychać musiał, iż go podtrzymać trzeba było, aby nie padł...
Czterdzieści dni konając tak Maciek Borkowicz, po spowiedzi odbytej — słowa już nie rzekłszy — skonał...
Taki był koniec człowieka, którego wspomnienie długo potem na zamku Olkuskim jak straszna baśń z prastarych wieków pozostało...
Dzień był wiosenny, ale wiosna roku tego tak smutną była, jak jesień, co ją poprzedziła...
W całem królestwie Kaźmirzowem i sąsiednich krajach, jakby zagniewanego Boga prawica, odjęła ludziom co życie utrzymać miało...
Pola zasiane nie okryły się kłosami, łąki zżółkły wypalone, powodzie, grady, słoty i skwary na przemiany do ostatniego kłoska zniszczyły...
Blady głód, wiodąc mór z sobą, do chat zaglądał... Ludzie żywili się zielem, korą drzew, wszystkiem, co przez zeschłe gorączką usta przejść mogło, często śmierć, chorobę, szaleństwo przynosząc.
Wsie całe stały pustkami, a mieszkańcy ich rozbiegali się, szukając, choćby najcięższej pracy, choćby niewoli, byle męczarni i śmierci uniknąć...
Leżały na gościńcach niepogrzebione trupy, na wpół przez zwierza pożarte, przez kruki potargane... zgnilizną zatrutą napełniając powietrze...
W miasteczkach, do których ciągnęli wynędznieni wieśniacy, szerzył się mór, który przywozili z sobą.
Rozpacz rozpasywała oszalałych.
Nikt bezpiecznym nie był, bo dla kawałka chleba suchego zabijali się bracia, gromady napadały na dwory, odbijano spichrze, mordowano po gościńcach podróżnych...
Trwoga ogarniała i tych, co jeszcze chleb mieli, aby im go z życiem nie wydarto, unosili je możniejsi, chroniąc się za granicę... Ziemianie do miast się chronili. Lecz i znaczniejsze grody drżały o siebie... Mór już do nich głodowy zaglądał, rozprzęgło się wszystko, gawiedź mruczała i jęczała...
Po kościołach napróżno zanoszono modły do Boga, który znękanym ulitować się nie chciał...
W tym to roku, po strasznej zimie, której tysiące padło ofiarą, gromady bladych i wynędzniałych widać było zbiegające się około Bochni i Krakowa... Inne, na odgłos królewskiego miłosierdzia, szły trzebić gościńce, budować zamki...
Spichrze pańskie stały dla nich otworem...
Pod Bochnią, którą kanał poczęty miał z Krakowem połączyć... pomiędzy tłumami robotników zdaleka przywlekającymi się, wśród tych ludzi odartych i nędznych, których połowa spoczywała u ognisk... na koniu okrytym szkarłatną oponą widać było w małym poczcie stojącego męża, nie pierwszej młodości, którego włos piękny, ciemny i bujny, gdzieniegdzie srebrem się zasiewał...
Był to król...
Sam on chciał widzieć i pracę ludu, który kochał, i płacę, którą mu ze skarbu wyznaczył. Szły na to i zapasy pańskie i nagromadzone bogactwa...
Rycerstwo i ziemianie szemrali znowu... Zamiast karmić głodnych kmieci, czemu Kaźmirz im nie chciał do utrzymania ich na gruntach pomagać!
Tym, co się doń zgłaszali, odpowiadał pan, iż zasoby mieć byli powinni, zdawna gospodarząc, a lud z roku na rok biednie przeżywający, czynić ich nie mógł, słuszna więc była ratować tych, co ratować się sami nie mogli...
— Sprzedajcie klejnoty — mówił Kaźmirz — zbądźcie to, co do zbytku służy, ja też gotów jestem do ofiary, ale dla tych, którym oprócz mnie, nikt nie wyciągnie ręki.
A dając kmieciom, nie upodlę ich jałmużną... niech idą pracować, aby gościńce wodne i lądowe otworzyli dla handlu i życia. Tak głód się nawet przyda królestwu temu.
Urażony na króla jeden z ziemian krakowskich, nawykły zdawna szemrać przeciwko niemu... zadawał mu na głos, iż ziemiaństwu i rycerzom ginąć daje, a czerń nędzną żywi.
— Prawdę rzekł — odparł król — bo z czerni tej, gdy przyjdzie zamożność i światło, łatwo uczynię ziemian i rycerzy, a z nich, gdy rąk zabraknie do roli, co żywi, do rzemiosła, które trzyma, do handlu, który bogaci, nie wydobędę nic...
Na tak jawną wzgardę, okazywaną stanowi, który się głównym a pierwszym na tej ziemi mniemał — odpowiadano cicho owem przezwiskiem — król chłopów...
Kaźmirz nim być chciał i z tem się nie taił.
— Nietylko królem, ojcem bym dla nich być chciał, gdy drudzy im braćmi być nie raczą, choć Chrystusowe na to mają przykazanie...
Tysiące łopat pracowało około kanału, który z Krakowa do Bochni kopano, zwijały się tłumy jak mrówię, pod wodzą postanowionej starszyzny. Ład był w tych gromadach, jakoby w wojsku, które ciągnie na nieprzyjaciela. Z białemi laskami prowadzili dziesiętnicy i setnicy dobrane pułki. Nad brzegami kopanicy stały szałasy i budy, gdyby wsie na prędce sklecone... król i piece dla chleba i łaźnie dla zdrowia, i szopy od słoty chroniące kazał powznosić.
Stał tu teraz i patrzał na lud swój, a serce mu rosło i radowało się. O wielu troskach zapominał, wiele przebytych chwil ciężkich płaciła ta godzina... Usta mu się uśmiechały, a oko, chodząc po tłumach, dumało... Kiedy niekiedy z gromady bliższej, głową mu się jak znajomy pokłonił człek jaki, który pamiętał, że z królem mawiał, a król go też sobie przypominał. Czasem wyszedł odarty człek i z tą poufałością dziecka, które wie, iż mu rodzic źle nie życzy, zbliżał się powoli do króla.
A przykazanem było, aby nigdy nikt nie śmiał bronić ubogim przystępu do niego.
I teraz właśnie, gdy król, wysunąwszy się naprzód przed orszak swój, na pracujących spoglądał, ojcowskiem ich zagrzewając okiem, dorodny, ale wynędzniały mężczyzna, łopatę swą w ziemię utkwiwszy, wolnym krokiem zbliżać się począł do Kaźmirza. Król patrzał nań z uwagą wielką, usiłując go sobie przypomnieć a poznać nie mogąc...
Rysy twarzy przypominały mu się, jakby całkiem obcemi nie były, lecz — lud ma pokrewne lica i bratersko wygląda cały.
Mężczyzna był silny, zbudowany jak dziecię plemienia, którego niemowlęta słabsze, do trudów życia nie dość wyposażone, umierają w kolebce, a ci tylko na zimnie i głodzie rosną, którzy do walki są zbrojni.
I ten człek wiele przecierpieć musiał i zwyciężyć, widać to na nim było. Prawem tem, które dziwnem się zdaje a jest rzeczywistem, cierpienie zahartowało go, nie wyczerpało. Widać było, że wiele jeszcze znieść potrafi dla tego, iż przebolał już wiele.
Z oczów wpadłych głęboko patrzał smutek ostygły, rezygnacja męztwa wielkiego. Wyżółkły, wybladły, wyschły, przed czasem zestarzały, — silnym był jeszcze... Zapracowane ręce nie drgały znużeniem, głowę niósł wysoko, plecu mu wiek nie przygniótł, trzymał się, prosty jak sosna... Odzież miał lichą, wyszarzaną, połataną, koszulę zgrzebną i grubą, skórznie korą lipową pootykane, siermięgę dziurawą, czapkę od słoty wyblakłą — lecz w tem nędznem ubraniu, tak
Uwagi (0)