Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖
Kim to trzynastoletni chłopak, irlandzki sierota, który mieszka w Pakistanie. Utrzymuje się z żebrania i wykonywania drobnych prac, ale jest bardzo lubiany przez okoliczną ludność.
Pewnego dnia do miasta przybywa stary tybetański lama, odbywający podróż w poszukiwaniu legendarnej rzeki, której woda obmywa z win. Kim zgadza się, by dołączyć do niego w tej wyprawie, zostaje jego uczniem, ale również przyjmuje polecenie dostarczenia listu od pewnego szpiega. Lama i Kim wyruszają w drogę. Okazuje się jednak, że przyniesie ona o wiele intensywniejsze doświadczenia, niż te, których się początkowo spodziewali…
Kim to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1901 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kim - Rudyard Kipling (czytaj książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Oto tutaj zajeżdżają wozy ogniste. Za tym otworem — tu Kim wskazał kasę biletową — stoi człowiek, który da ci papier na przejazd do Umballi.
— Ależ my jedziemy do Benares — odparł ów przekornie.
— Wszystko jedno. Więc do Benares. Prędko! Już nadjeżdża!
— Weź moją sakiewkę!
Lama, nie tak otrzaskany z koleją, jak się chlubił, zadrżał na całym ciele, gdy na dworzec wpadł z hukiem pociąg odjeżdżający na południe o godzinie 3 minut 25 rano. Śpiący zerwali się do życia, a dworzec napełnił się wrzawą i rwetesem, nawoływaniem sprzedawaczy32 wody i łakoci, krzykami policjantów-krajowców i przeraźliwymi piskami niewiast, co zbierały do kupy koszyki, dziatwę i mężulków.
— To pociąg... zwykły te-rain33. On tu nie przyjdzie. Zaczekaj.
Zdumiony niezmierną prostodusznością lamy, który wręczył mu trzosik pełny rupij, Kim poprosił o bilet do Umballi i uiścił należność. Zaspany urzędnik chrząknął i rzucił mu bilet do najbliższego przystanku, odległego tylko o sześć mil.
— Nie! — ozwał się Kim, odczytując go z wyszczerzonymi od śmiechu zębami. — Na to wziąć można chłopa, ale ja jestem z miasta Lahory. Mądrze to było zrobione, babu (panie)! Dajże mi teraz bilet do Umballi.
Babu spojrzał nań spode łba i dał należyty bilet.
— A teraz jeszcze drugi do Amritzar — rzekł Kim, który nie umiałby trwonić pieniędzy Mahbub Alego na coś takiego niedorzecznego jak płatna jazda do Umballi. — Cena wynosi tyle a tyle. Należy się akurat tyle drobnych reszty. Znam się na podróżowaniu koleją... Nigdy żaden yogi nie potrzebował cheli tak jak ty — ciągnął dalej wesoło do zahukanego lamy. — Gdyby nie ja, kazaliby ci wysiadać w Biau Mir. Tędy droga! Chybaj!
Oddał mu pieniądze, zatrzymując sobie jedynie po annie od każdej rupii należnej za bilet do Umballi jako porękawiczne34... odwieczne tu w Azji porękawiczne.
Lama znarowił się znowu u otwartych drzwi napchanego wagonu trzeciej klasy.
— Czy nie lepiej byłoby iść? — ozwał się bojaźliwie.
Opasły rzemieślnik sikhijski wytknął z wagonu brodaty łeb.
— Czy on się boi? Nie bójże się! Pamiętam czasy, gdy i ja się bałem pociągu. Wejdźże! Przecież to rząd zbudował!
— Ja się nie boję — rzekł lama. — Czy macie tam miejsce dla dwóch?
— Nawet mysz nie znajdzie tu miejsca — pisnęła żona zamożnego rolnika, hinduskiego Dżata z bogatego okręgu Dżullundur. — Nasze pociągi nocne nie są tak wygodnie urządzone jak dzienne, gdzie płeć męska i żeńska jadą w oddzielnych wagonach.
— Ach, matko mego syna, możemy zrobić im miejsce — odezwał się jej małżonek w błękitnym zawoju. — Podnieś dziecko. Czy nie widzisz, że to człowiek święty.
— A mój podołek zawalony jest po siedemkroć siedemdziesięcioma tobołkami! Czemuż nie poprosisz go, by mi siadł na kolanach, bezwstydniku? Ale wy, mężczyźni, zawszeście jednacy!
Rozejrzała się wokoło, szukając poparcia. Lekkich obyczajów dziewczyna z Amritzar, siedząca przy oknie, prychnęła nosem pod ciężką namitką35.
— Wchodźcie! wchodźcie! — krzyknął tłusty lichwiarz hinduski, biorąc pod pachę zmiętoszoną książkę rachunkową, owiniętą w płótno. — Dobrze to być uprzejmym dla ubogich — dodał z obleśnym uśmiechem.
— Tak, na siedem procent miesięcznie wraz z zastawem nieurodzonego jeszcze cielęcia! — rzekł młody żołnierz dograński, jadący na urlop na południe. Wszyscy się roześmiali.
— Czy pociąg jedzie do Benares? — zapytał lama.
— Juści! Po cóż byśmy tu przyszli? Wchodź albo nas zostawią! — krzyczał Kim.
— Widzieliście! — zapiszczała dziewka z Amritzar. — On nigdy nie wsiadał do pociągu. Patrzajcie, ludzie!
— No, pomóżcie mu! — rzekł kmieć, wysuwając potężną ogorzałą łapę i wciągając nieboraka. — Już po całej paradzie, ojcze!
— Ale... ale... siądę na ziemi. Byłoby to wbrew regule, gdybym usiadł na ławce — rzekł lama. — Zresztą nogi mi cierpną.
— Powiadam — zaczął lichwiarz, krzywiąc usta — że nie ma takich prawideł przyzwoitego życia, do których naruszenia nie zmuszałyby nas te koleje! Na ten przykład, siedzimy tu jeden obok drugiego, choć należymy do wszelkich kast i narodów.
— Tak, i nawet obok największych bezwstydników — odezwała się baba, patrząc złośliwie na dziewkę z Amritzaru, strzelającą oczyma w stronę młodego sipaja.
— Mówiłem ci przecież, że mogliśmy jechać wasągiem36 po gościńcu — rzekł małżonek — przez co zaoszczędzilibyśmy nieco grosza.
— Tak... i dwa razy więcej, niżby się zaoszczędziło, wydalibyśmy na jadło przez drogę. Mówiło się o tym dziesięć tysięcy razy!
— Tak, i dziesięcioma tysiącami języków! — mruknął chłop.
— Niechże Bóg ma w swej opiece nas, biedne kobiety, jeżeliby nie było nam wolno się wygadać. Oho! Ten to jest z tego rodzaju ludzi, co to ani spojrzy na kobietę, ani do niej nie zagada! — (Albowiem lama, skrępowany prawidłami zakonu, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.) — A czy jego żak jest taki sam?
— Nie, matko — wypalił Kim bez namysłu. — Wcale nie jestem taki, gdy kobieta jest ładna, a przede wszystkim litościwa dla głodnego.
— Odpowiedź godna żebraka — rzekł sikh, śmiejąc się. — Samaś wywołała wilka z lasu, siostro!
Kim nadstawił ręce błagalnie.
— A dokąd ty się trajdasz? — zapytała kobieta, podając mu połowę placka, który wydobyła z zatłuszczonego zawiniątka.
— Aż do Benares.
— Pewnoście kuglarze? — domyślał się młody wojak. — Nie pokazalibyście jakich sztuczek dla zabicia czasu? Czemu ten żółty człowiek ani ust nie otworzy?
— Dlatego — rzekł Kim wyniośle — że jest to człek święty i myśli o rzeczach, które są ci niedostępne.
— Niech sobie myśli zdrów! My, sikhowie loodhiańscy — wypowiedział to głosem dobitnym — nie zaprzątamy sobie głowy mądrościami. My walczymy!
— Bratanek mojej siostry jest naikiem (kapralem) w tym pułku — rzekł spokojnie rzemieślnik sikhijski. — Jest tam też kilka kompanii dograńskich.
Żołnierz przeszył go wzrokiem, gdyż Dogra jest z innej kasty niż sikh; bankier zachichotał.
— Dla mnie oni wszyscy jednacy — ozwała się dziewka z Amritzaru.
— O, temu wierzymy! — parsknęła złośliwie wieśniaczka.
— Nie... ale ci, którzy z bronią w ręku służą rządowi, stanowią, bądź co bądź, jedno bractwo. Jest jedno braterstwo broni, ale poza tym... — rozejrzała się trwożnie dokoła — związek Pulion... pułk... hę?
— Brat mój służy w pułku Jatów — rzekł wieśniak. — Dograsy to dobrzy ludzie.
— Tego przynajmniej zdania są twoi sikhowie — rzekł żołnierz, spojrzawszy z ukosa na spokojnego starca w kącie. — Twoi sikhowie tak myśleli, gdy dwie nasze kompanie nie dalej jak trzy miesiące temu przybyły im z pomocą pod Pirzai Kotal przeciwko ośmiu chorągwiom afrydyjskim, stojącym na szczytach gór.
Jął opowiadać dzieje bojów pogranicznych, w których dograńskie kompanie sikhów loodhiańskich dzielnie się spisały. Dziewka z Amritzaru uśmiechnęła się, gdyż wiedziała, że opowieść miała na celu zdobycie uznania z jej strony.
— Niestety! — ozwała się na koniec kmiotka. — Więc ich wioski zgorzały, a małe dzieci zostały bez dachu?
— Oni oszelmowali37 naszych poległych. Przypłacili to porządnie, bo my, sikhowie, daliśmy im tęgą nauczkę. Tak to było! Czy to już Amritzar?
— Tak, i tu przecinają bilety — rzekł bankier, obmacując kaletkę u pasa.
Światło lamp już pobladło w rannym brzasku, gdy konduktor mieszanej rasy zaczął obchodzić wagon. Oglądanie biletów jest pracą nader żmudną na Wschodzie, gdzie ludzie ukrywają je po najosobliwszych schowkach. Gdy Kim pokazał swój bilet, kazano mu wyjść z wagonu.
— Ależ jadę do Umballi — sprzeciwił się. — Jadę z tym świętym człowiekiem.
— Nie pojedziesz ani do diabła zielonego, póki tu jestem. Bilet jest tylko do Amritzar. Fora ze dwora!
Kim zalał się łez strugą, upierając się, że lama jest jego ojcem i matką, on zaś sam jest podporą jego lat zgrzybiałych, przeto staruszek zginie bez jego opieki. Cały wagon jął błagać konduktora o litość (bankier był tu szczególnie wymowny) — lecz nieubłagany kolejarz wywlókł Kima na peron. Lama zmrużył oczy, niedowidząc, i nie mógł pojąć, co się stało; Kim podniósł głos i zaczął beczeć, nie odchodząc spod okna wagonu.
— Jestem bardzo biedny. Ojciec mi umarł, matuś pomarła. O litościwi ludkowie, jeżeli tutaj pozostanę, któż zaopiekuje się tym starowiną?
— Co... to ma znaczyć? — powtarzał lama. — On musi jechać do Benares. On musi jechać ze mną. To mój chela. Jeżeli trzeba zapłacić...
— Bądźcie cicho! — szepnął Kim. — Czy jesteśmy radżami, by wyrzucać pieniądze, gdy świat tak jest miłosierny?
Dziewka z Amritzaru wysiadała właśnie z tobołkami; na nią to Kim zwrócił baczną uwagę. Wiedział, że damy i tej profesji bywają hojne.
— Bilet... maleńki tikkut38 do Umballi... O kruszycielko serc! — (ona zaśmiała się). — Nie maszże litości?
— Czy święty człowiek przybywa z północy?
— Z bardzo, bardzo dalekiej północy — krzyknął Kim — aż z gór!
— Tam na północy jest śnieg pośród sosen... śnieg jest wśród gór. Moja matka była z Kulu. Naści, kup sobie bilet. Poproś go o błogosławieństwo.
— Dziesięć tysięcy błogosławieństw! — darł się Kim piskliwie. — O Najświętszy, oto kobieta obdarzyła nas litościwie tak, iż mogę jechać z tobą... kobieta o złotym sercu... Lecę po tikkut.
Dziewka podniosła oczy na lamę, który bezwiednie wyszedł za Kimem na peron. Ów pochylił głowę, by jej nie widzieć, i wymamrotał coś po tybetańsku, gdy minęła go wraz z tłumem.
— Lekko przyszła... lekko odeszła! — rzekła złośliwie wieśniaczka.
— Zdobyła sobie zasługę — odparł lama. — Pewno to była mniszka.
— W samym tylko Amritzar jest dziesięć tysięcy takich mniszek. Wracaj, dziadku, albo cię pociąg odjedzie39! — krzyczał bankier.
— Nie tylko wystarczyło na bilet, ale nawet się okroiło na kęs jadła — odezwał się Kim, dając susa na swoje miejsce. — Wcinaj teraz, Najświętszy. Patrz, już dzień nadchodzi!
Mgły poranne, to złote, to rumiane, szafranowe i różowe, snuły się w dal po płaskich, zielonych równinach. Cały Pendżab, urodzajny i zamożny, rozciągał się w blasku promiennego słońca. Lama wzdrygał się nieco, gdy migać zaczęły słupy telegraficzne.
— Wielka jest szybkość pociągu — rzekł bankier z uśmiechem protekcjonalnym. — Odjechaliśmy dalej od Lahory, niżbyś zdołał przejść w ciągu dwóch dni. Wieczorem przyjedziemy do Umballi.
— A i stamtąd jeszcze daleko do Benares — rzekł lama posępnie, mrucząc coś nad ciastkami, które podał mu Kim. Wszyscy rozwinęli węzełki i wzięli się do śniadania, po czym bankier, wieśniak i żołnierz nabili sobie lulki i napełnili cały przedział duszącym, gorzkim dymem, spluwając, kaszląc i gawędząc. Sikh i wieśniaczka żuli pan (mieszanina liści i orzeszków betelu); lama zażywał tabakę i liczył różaniec, natomiast Kim, skuliwszy nogi pod siebie, uśmiechał się, myśląc z rozkoszą o nasyceniu żołądka.
— Jakie rzeki macie koło Benares? — zagadnął nagle lama, zwracając się do całego wagonu.
— Jest Ganges — odparł bankier, gdy ustał pokątny śmiech.
— A jakie jeszcze inne?
— Jakaż inna, jeżeli nie Ganges?
— Nie... bo ja myślałem o pewnej rzece uzdrawiającej.
— To właśnie Ganges. Kto się w nim wykąpie, staje się czysty i idzie do bogów. Trzykrotnie odbywałem pielgrzymkę nad Ganges! — rozejrzał się dumnie wokoło.
— Było ci to potrzebne! — ozwał się oschle młody sipaj, a śmiech pasażerów spadł tym razem na bankiera.
— Czysty... by powrócić znów do bogów... — mamrotał lama. — I na nowo podjąć bieg żywotów... i być wciąż przykutym do Koła... — potrząsnął głową markotnie. — Ale może to pomyłka. Któż więc stworzył Ganges na początku?
— Bogowie. Jakiegoś ty wyznania? — zapytał przerażony bankier.
— Wyznaję Prawo... najwznioślejsze Prawo. A więc to bogowie stworzyli Ganges? Jacyż to byli bogowie?
Wszyscy podróżni spojrzeli nań ze zdumieniem. Było rzeczą niepojętą, jak ktoś mógł nie słyszeć o Gangesie.
— Czym... czymże jest twój bóg? — rzekł na koniec lichwiarz.
— Słuchajcie! — rzekł lama, przekładając różaniec do ręki. — Słuchajcie, bo oto mówię o Nim! O ludu Indii, słuchaj!
Zaczął gwarą urduską opowiadać o władcy Buddzie, lecz poniosły go myśli i z wolna przeszedł w narzecze tybetańskie, przytaczając długie, brzękliwe teksty z książki chińskiej, opisującej życie Buddy. Łagodne, wyrozumiałe pospólstwo patrzyło nań z szacunkiem. Całe Indie pełne są ludzi świętych, bełkocących kazania religijne w obcej mowie, wstrząsanych i trawionych ogniem żarliwości, marzycieli, gadułów, jasnowidzów. Tak było od wieków i będzie do końca.
— Uhm! — ozwał się żołnierz z pułku sikhów loodhiańskich. — W Pirzai Kotal obozował tuż koło nas pułk mahometański; ich duchowny (był on, o ile pamięć mnie nie zawodzi, naikiem), gdy go coś napadło, mówił też proroctwa. Ale szaleńcy są pod opieką bożą. Oficerowie niejedno wybaczali temu człowiekowi.
Lama powrócił do gwary Urdu, uświadomiwszy sobie, że znajduje się w obcym kraju.
— Posłuchajcie opowieści o strzale, którą nasz Pan wyrzucił z łuku.
To było im bardziej do smaku,
Uwagi (0)